10. SKUNK ANANSIE - Anarchytecture
Skin i spółka w bardzo dobrej formie. Zdecydowany zwycięzca
w kategorii „najlepszy tytuł płyty”. A na niej bardzo udany mix utworów
lirycznych i drapieżnych.
9. RADIOHEAD – A Moon Shaped Pool
Nie należę do wyznawców Radiogłowych ale ich tegoroczna
propozycja sprawia, że już odliczam dni do ich czerwcowego koncertu w Gdyni.
8. NICK CAVE & THE BAD SEEDS - Skeleton Tree
Najsmutniejsza płyta, jaką słyszałem od lat. Piękna ale
porażająca.
7. HEY – Błysk
Na tegorocznym krążku Hey poeksperymentował nieco z
brzmieniem, dołożył kilka świetnych melodii i poczęstował fantastyczną porcją tekstów
Kasi.
6. T.LOVE – T.Love
Świetny poziom tekstowy zaprezentował w tym roku również
Muniek. Do tego koledzy z zespołu dodali od siebie kilka fantastycznych
kompozycji. Siedem, Kwartyrnik, Niewierny Patrzy na Krzyż, to tylko początek
wyliczanki.
5. BRODKA – Clashes
To z kolei zwyciężczyni w kategorii „muzyczna metamorfoza
roku”. Pięknie wydany album z muzyką na absolutnie światowym poziomie.
4. BIFFY CLYRO – Ellipsis
Ostatnie miejsce przed podium trafia w ręce szkockiego trio.
Ellipsis ma w sobie wszystko, co w przebojowym rocku najważniejsze. Flammable
był moim „głównym paliwem” tegorocznej wiosny.
Zwycięzca tegorocznego Kaszana Festival mógł być tylko jeden. Piosenka Dejwa była "słodka, przebojowa i twarda", nic więc dziwnego, że urzekła słuchaczy. Miliony słuchaczy. Wobec wstawek "hiłi goł" oraz "aa jeee" trudno po prostu przejść obojętnie.
W dodatku w ciągu ostatnich kilku dni ilość odsłon teledysku ją promującego na Youtubie gwałtownie wzrosła z 12 do 13 milionów. Wszystko przez to, iż to właśnie Petarda była najczęściej wyszukiwaną piosenką przez Google'a. Wiadomo, 31 grudnia sporo osób "lubi se poszczelać". W każdym razie w kategorii oglądalności swego klipu zdeklasował swojego o wiele bardziej zdolnego imiennika zwanego Podsiadło. W końcu słowa "pastempomat" za często do wyszukiwarek nikt nie wpisywał.
Różne mam fazy wobec tegorocznego krążka Radiohead.
Zdecydowanie lepiej podchodzi mi podczas popołudniowego powrotu z pracy niż
przy porannej wędrówce w przeciwnym kierunku. Jak większość nagrań Toma Yorke’a i spółki także
to najnowsze wymaga pełnego zaangażowania w odbiorze a, przyznajmy szczerze,
przed pierwszą kawą i w pośpiechu nie za łatwo całkowicie oddać się muzyce i
docenić artystyczne pojękiwania wokalisty. Warto jednak poświęcić temu albumowi
trochę czasu, gdyż po pierwsze zawiera dużo świetnej muzyki a po drugie jest
jakby przeciwieństwem wszechobecnemu pędowi. A Moon Shaped Pool zawiera w sobie
dwa utwory genialne. Pierwszy z nich to otwierający Burn The Witch od pierwszej
sekundy atakujący partią smyczków, z którą fantastycznie współgra dziki wokal w
wyjątkowo wysokich, nawet jak na Yorke’a, rejestrach w refrenie. Drugi
majstersztyk z tego krążka umieszczono pod numerem siódmym. Identikit to
nagranie magiczne, trudno więc opisać je słowami. Delikatny muzyczny motyw
przenikający się z wokalnym dialogiem trafia w punkt w część układu nerwowego
odpowiedzialnego za emocje. I choć nie należę do wielkich fanów Radiogłowych to
za utwory takie jak ten pokłon do ziemi i siekierka na cześć jego autorów. Równie smakowicie jest w Decks Dark, nieco
mroczniejszej kompozycji, której klimatu dodają żeński wokal i fortepianowe
akordy. Dużo na tej płycie kołysanek. Myślę, że żadne dziecko nie obraziło by
się na usłyszenie przed snem Daydreaming czy Desert Island Disk. Za wyjątkiem
szybszego i nieco psychodelicznego Ful Stop płyta A Moon Shaped Pool po prostu
spokojnie sobie płynie. Jeśli szukacie muzycznego pomysłu na wyciszenie i
pobudzenie wyobraźni to 11 umieszczonych tu utworów nadaje się do tego
idealnie.
Monika Brodka nie przestaje zaskakiwać. Każdy jej album
różni się od poprzedniego do takiego stopnia, że czasem trudno uwierzyć, że
wyszły one spod ręki czy raczej z gardła tej samej artystki. Clashes przypomina
Grandę tylko w jednym elemencie: pełno tu świetnej muzyki. O ile jednak
poprzedni album Moniki kipiał wręcz energią to jej nowe dzieło to propozycja
wyjątkowo spokojna, i wyważona. Po kilku pierwszych przesłuchaniach brakowało
mi na tym krążku właśnie tej odrobiny szaleństwa znanego z wcześniejszych
nagrań. Dziś, jedyny żywiołowy fragment Clashes w postaci wykrzyczanego My Name
Is Youth drażni mnie i, choć oryginalny to, nie pasuje do całości. Ta płyta to
bowiem piękna, klimatyczna podróż w krainę wysmakowanych, oryginalnych dźwięków,
przy których dosłownie odpływa się w inną przestrzeń. Piosenki dopracowane są w
najdrobniejszym elemencie i niemal w każdej znajdziemy jakiś aranżacyjno-instrumentalny
smaczek. Kolejne utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, niezmiennie
utrzymując poziom wokalno-instrumentalnej maestrii. Trudno odwoływać się do
poszczególnych utworów bo należałoby opisać praktycznie każdy. Jeśli musiałbym
wskazać osobistego faworyta wybór padłby na pewnie na Can’t Wait For War z
piękną partią instrumentów dętych.
Clashes to płyta magiczna, której warto poświęcić sporo
uwagi a najlepiej przeżywać ją ze słuchawkami na głowie. Tylko wtedy można w
pełni docenić całą smakowitość, jaką napakowane jest trzynaście umieszczonych
nań utworów. Dodatkowy smaczek tego albumu to sposób jego wydania. Pergaminowa
książeczka towarzysząca płycie jest jedną z najładniejszych, jakie posiadam w
liczącej ponad 500 płyt kolekcji.
Nie ukrywam, że od kilkunastu lat na dźwięk Last Christmas reaguję dość spazmatycznie.Ponad 7 lat temu, tuż po powstaniu Bonomuzy dzieliłem się już z Wami tą myślą. W tym roku również na grubo przed Wigilą, gdzieś około 10 grudnia, poczułem ów przypływ "żeny" wywołany dźwiękami tak często granymi przez rozgłośnie w ostatnim miesiącu roku. Niemniej jednak dzisiejsza poranna informacja o śmierci George Michaela była dla mnie smutnym szokiem. Dżordż wydawał się wiecznie młody i nieśmiertelny. I mimo, iż nie z mojej muzycznej bajki ten artysta pochodził to trzeba przyznać, że pozostawił po sobie melodie, które znają nawet totalni muzyczni abnegaci i przy których na sto procent bawił się każdy czytający tego posta. Śpij spokojnie George!
Czwarty album warszawskich wielbicieli łąki ma w sobie spore
pokłady disco. Nie tego rodem z Kaszana Song Festival tylko ambitnej, tanecznej
muzy. Bardzo trudno zakwalifikować twórczość tej grupy do jakiegokolwiek
gatunku, ponieważ jest ona inna, pod każdym względem. Pierwsza część Syntonii to
bardziej wyrazisty zestaw niż ten umieszczony w drugiej części płyty. Zaczyna
się od rewelacyjnego, rytmicznie pulsującego Mucha Nie Siada, w którym do
warstwy muzycznej dołącza fajny, pokręcony tekst. Numer dwa to singlowy Pola
Ar, zdecydowanie najlepsza propozycja z Syntonii. Ten kawałek ma w sobie
wszystko potrzebne do zawładnięcia zarówno list przebojów muzyki alternatywnej
jak i „dęsflorów” w całej Polsce. Ot taki fenomen Łąki Łan. W kolejnym To Bee
zespół podkręca tempo, nóżka tupie sama, czaszka kiwa jak przy chorobie
sierocej. Kosmiczny klimat ma też Rozanielacz Dusz, praktycznie jedyny utwór na
płycie, w którym wyraźniej słychać gitarę. Tego instrumentu trochę brakuje na
Syntonii, zespół zdecydowanie postawił na elektronikę, czasami mam wrażenie, że
„lil’ bit too much”, choć z drugiej strony dzięki temu album jest bardzo
spójny.
W innym stylu utrzymane są praktycznie tylko 3 kawałki: To
Remember będące ciekawym połączeniem ballady z transem a’la bzyczenie komara, Sarabanda
ze świetnym, orientalnym wstępem i nieco mniej poruszającą nawijką oraz
zamykający całość kawałek tytułowy – zdecydowanie najsłabszy z całego albumu.
Łąki Łan to zespół wybitnie koncertowy, w studio dotychczas najczęściej
tracił niemal połowę mocy. Nie słyszałem jeszcze nowych utworów w wersji live
ale mam wrażenie, że w tym przypadku owa różnica nie będzie tak wielka. Płyta
dobra i ambitna, aczkolwiek dość wymagająca w odbiorze i trudna do słuchania na
siedząco.
Nowa płyta T.LOVE bardzo różni się od swojej, wydanej 4 lata
temu, poprzedniczki. O ile album Old Is Gold był wydawnictwem bardzo spójnym
stylistycznie, analogowym hołdem do muzyki sprzed kilkudziesięciu lat to na
nowym krążku niemal każda piosenka jest jakby z innej klimatycznej bajki.
Różnorodność ta to jeden z największych plusów tej płyty, tym bardziej, że w
kilku utworach słyszymy zespół wkraczający na nowe dla siebie tereny brzmienia,
Płyta T.LOVE zawiera masę fantastycznych piosenek, wśród których te najlepsze
wcale nie zostały wybrane na single. Mój zdecydowany numer 1 z płyty nosi tytuł
Niewierny Patrzy Na Krzyż, jeden z bardziej ambitnych utworów w historii grupy,
a z pewnością najlepiej zaaranżowany. W trwającym ponad minutę fantastycznym
instrumentalnym początku największe wrażenie robi partia basu, która brzmi
jakby żywcem wyjęta spod palców Adama Claytona. Kończy ją pulsujący dźwięk
syntezatora, do którego dołącza ostry, zachrypnięty wokal Muńka oraz, chwilę
później, genialny, wyraźny rytm perkusji. I kiedy w połowie utworu wydaje się,
że tak już będzie do końca, w jego czwartej nagle słyszymy fragment, który
dosłownie kładzie na łopatki. Najpierw świetna gitarowa solówka, potem
kilkukrotnie powtórzone, w towarzystwie jedynie perkusji i wybrzmiewającego
pojedynczego gitarowego dźwięku słowa "ur ", po których następuje
niemal rozwalające membrany w głośnikach kilka uderzeń basu w połączenie z
krzykiem słowa "szok". Rewelacja!
Mój drugi faworyt z T.LOVE to Siedem, choć sporo lżejszy od
Niewiernego to równie świetny. Mocy nadają mu świetny, przebojowy riff,
genialny, falsetowany refren oraz tekst o tym, żeby "nie być takim
materialistą". Choć piosenka dotyka spraw poważnych to podczas jej
projekcji trudno się nie uśmiechnąć. Podium najlepszych pozycji na tym krążku
zamyka Kwartyrnik, o którym kilka słów na samym końcu recenzji.
O singlowym Pielgrzymie pisałem już w oddzielnym poście, to
zdecydowanie najlepszy utwór z tych, które zostały wybrane do promowania
T.LOVE. Warszawa Gdańska to ładna piosenka z dedykacją dla Davida Bowiego,
zyskuje z każdym przesłuchaniem a jego melodia odbija się echem po głowie. Do
tego grona absolutnie nie pasuje nieco naiwny muzycznie Marsz, którego
najlepszą część stanowi teledysk.
Z dwóch, umieszczonych na płycie, piosenek osobistych
zdecydowanie lepiej wypada ta poświęcona żonie Muńka, Marta Joanna Od Aniołów
to rzewna ballada z bardzo chwytliwym motywem pomiędzy zwrotką a refrenem.
Drugi, poświęcony rodzicom stanowi podziękowanie za trud wychowania i choć
rozumiem doskonale intencję umieszczenia go na głównej części płyty ale
muzycznie bardziej pasuje do drugiego, bonusowego krążka. Tym bardziej, że na
CD1 nie zmieścił się jeden genialny utwór zatytułowany C.V.Polska. Oryginalnie
nazywał się T.W.Muniek i wielka szkoda, że ów tytuł nie został utrzymany.
Piosenka ma fenomenalny, prześmiewczy tekst obrazujący paranoję, jaką często
jesteśmy karmieni oraz genialną wręcz melodię. Murowany przebój z głębokim
przekazem - mam nadzieję, że zespół zdecyduję się na wrzucenie go do radia
pomimo umieszczenia na CD2. Chociaż wybór na pewno nie będzie łatwy ponieważ na
pierwszej płycie też pozostało do opisania jeszcze dużo dobrego. Bum Kassandra,
która początkowo nie do końca mnie ruszała, teraz buja i wkręca niczym wir na
Świdrze. Lubitz i Breivik to poważny numer, który niesie ze sobą coś
niepokojącego, głównie za sprawą drugiej wokalnej linii w refrenie i marszowemu
charakterowi gitary basowej. Blada, podobnie jak Siedem, ma w sobie coś
czarującego, fantastycznie "rozmawiają" w tym kawałku fortepian i
gitara oraz powtarzający się co kilka sekund "cmok". Mówiony kawałek
disco w osobie Ostatni Gasi Światło to
ciekawy eksperyment zagrany na instrumencie Sławomira Łosowskiego, czyli
"łysego z Kombi" (nie mylić z Kombii).
Album zamyka wspominany już Kwartyrnik, w którego początku
słyszymy niespokojny oddech, niemal identyczny do tego z Raised By Wolves z
repertuaru U2. Towarzyszy mu fantastyczny gitarowy riff przeplatany fajnymi
elektronicznymi wstawkami. Mroczna to pieśń o tym, jak bardzo podzieleni są
obecnie Polacy.
Trzeba skończyć tę piosenkę, bo wszystko ma swój koniec.
Trzeba umieć się pojednać pro publico bono.
Trzeba umieć się pożegnać nawet ze swymi wrogiem
Dla was gnoje to zbyt trudne i hak z wami, hak z wami.
Strasznie to niestety prawdziwe. Muniek dawno nie pisał tak
mocno. Kwartyrnik to prawdziwa wisienka to bardzo smakowitym
"torcie", jakim jest najnowszy krążek T.LOVE. Polecam z całego serca.
Zupełnym przypadkiem, gdzieś pod koniec lata natknąłem się w
Antyradio na premierę piosenki Bang Bang zapowiadającej nowy krążek Green Daya.
Pierwsze przesłuchanie pozostawiło mi w pamięci dwa przymiotniki: mocno i
punkowo. Utwór ten brzmiał bowiem tak, jakby jego autorzy mieli po 20 lat i
właśnie dostali po raz pierwszy gitary do ręki i znając jedynie cztery chwyty
postanowili po prostu grać je na przemian niedostatki przykrywając mocnym
przesterem.
Po Revolution Radio sięgnąłem z ciekawością ale również z
nastawieniem, że tyłka mi ona raczej nie urwie. Rzeczywistość okazała się
jednak zupełnie inna. Co prawda nadal siedzę na własnych „czterech literach”
ale płyta podeszła mi, niczym Kargul do płota. Zaczyna się ona trwającą 45
sekund zmyłką w postaci balladowego wstępu, po którym zabawa zaczyna się
jakby na nowo, zwłaszcza w refrenie, który w prosty i genialny sposób pokazuje,
że „ludzie to nie wiedzą jaka siła drzemie w gitarach”. Kolejne piosenki mijają
szybciej niż pociąg Pendolino Pińczów. I choć utwory te są raczej proste i nie wnoszą niczego oryginalnego do historii muzyki to są wprost genialnym pociskiem
energii sprawiającym, iż usiedzenie w miejscu przy jej dźwiękach to zadanie dla
Toma Cruise, tzn. Misja Niemożliwa.
Do dziś pamiętam wrażenie, jakie wywołała na mnie ponad 20
lat temu płyta Dookie. Revolution Radio niesie w sobie identyczny potencjał, z
tą różnicą, że członkowie Green Daya są dziś lepszymi muzykami i czadu dają
jeszcze bardziej. Do skocznego rytmu i prosto grającej gitary dodają
fantastyczne melodie, chwytliwe, nośne i skłaniające do tupnięcia nóżką. Wśród 12
umieszczonych tu utworów słabego nie uświadczycie. Moja ulubiona trójka z nowego krążka Green Daya
to Bouncing Of The Wall, Still Breathing i Troubled Times.
Każdy, kto kiedykolwiek darzył amerykańskie trio sympatią przy
dźwiękach ich kolejnej płyty wyszczerzy się niczym koń do owsa. Revolution
Radio ma w sobie spore pokłady energii, równie duży potencjał przebojowy i co
najważniejsze brzmi, jakby wyszła spod rąk młodych gniewnych a nie kapeli z
ponad dwudziestoletnim stażem.
Listopad w pełni, czerstwa bułka bardziej niż z mielonym kojarzy się z próbą samo-okaleczenia. Bonomuza, niczym Adam Słodowy, ma rozwiązanie na wszystkie problemy ludzkości. Jeśli "brazylijski serial już nie cieszy jak co dzień", spoglądając przez okno macie nieodpartą chęć przez nie wyskoczyć, bądź też wycelować prawym sierpowym w pierwszą napotkaną postać, ewentualnie ścianę mamy dla Was antidotum! Już dziś, pod kryptonimem NUTA NA SMUTA, startuje Muzyczny Front Antydepresyjny.
Na początek mega pozytywna nuta z Jamajki. Chociaż ta pieśń ma ponad 30 lat nadal buja niczym Donald Trump swoich wyborców. INDŻOJ!!!
Podczas przerwy obiadowej na telewizyjnym pasku informacyjny ujrzałem wiadomość o treści "piosenkarz Ryszard R. został aresztowany przez policję, po tym jak wymachiwał pistoletem w swoim ogródku". Do głowy zaczęły napływać różne myśli i jedno, nurtujące pytanie: "co się stało się". Konduktor łaskawy chciał zabrać go do Warszawy? Dziewczyny przestały lubić brrrrrąz? Przestało być intymnie, czy skończyły się dary losu? Ależ Ryśku - chce się krzyknąć niczym Bożenka. Przecież Ryśki to fajne chłopaki. Ryszard Lwie Serce, Richie Rich, Rysiek z Klanu - przykładów można by mnożyć do woli.
Tak już zupełnie poważnie to życzę Ryszardowi szybkiego powrotu do równowagi. Mam do pana RR duży szacun, z jego gardła wypłynęło wiele naprawdę pięknych piosenek. Poniżej moje dwie ulubione. Pierwsza sentymentalna,..
Pierwsze trzy zespoły potwierdzone jako gwiazdy Openera 2017 pozwalają wierzyć, że przyszłoroczna edycja będzie fantastyczna. Wprawdzie listę moich koncertowych marzeń roku siedemnastego otwierają dwie kapele na "G", czyli Guns'n'Roses i Green Day i po cichu nadal liczę, że zwłaszcza tych pierwszych zobaczymy w Polsce, na którymś z letnich festiwali, ale obok trio, które zaprezentuje się na przełomie czerwca i lipca w Gdyni nie można przejść obojętnie.
1) Radiohead
Zawsze uważałem, że Radiogłowi to zespół przereklamowany i przekombinowany. Fakt, że stworzyli kilka wiekopomnych pieśni nie każe mi stawiać ich w roli "odkrywców muzycznej Ameryki". I choć wiele osób uważa to za bluźnierstwo ten stan trwa u mnie do dziś. Nie zmienia to faktu, że chętnie posłucham Toma Yorka i spółki. Recenzje zeszłorocznych koncertów były, delikatnie mówiąc marne, chociażby tego z Primavery. Mam nadzieję, że w przyszłym roku zespół będzie prezentował nieco bardziej "festiwalowy" set. Tak, czy inaczej poniższego kawałka raczej nie zabraknie.
2) Foo Fighters
Z zeszłorocznego koncertu Foo Fighters musiałem zrezygnować w ostatniej chwili. Widziałem ich za to cztery lata wcześniej, kiedy zamykali Hurricane Festival. I powiem Wam, że cieszę się, iż na Openerze Foo wystąpią drugiego dnia, gdy poziom energii będzie jeszcze mega wysoki a stan zakwasów niski. Bo występy Amerykanów na żywo wymagają naprawdę porządnego treningu kondycyjnego. I choć nie widać tego podczas poniższej piosenki zarejestrowanej właśnie podczas Hurricane Festival to na wiele chwil takiego spokoju raczej 29 czerwca nie liczcie.
3) Prophets of Rage
Obecność na jednej scenie członków Rage Against The Machine, Cypress Hill i Public Enemy to prawdziwie wybuchowa mieszanka. Nigdy nie widziałem na żywo tych pierwszych, latem, choć bez Zacka, usłyszymy zapewne sporo kawałków wszystkich trzech wyżej wymienionych zespołów. Prophets ma bowiem na razie w dorobku jedynie kilka własnych kawałków składających się na EP-kę. Coś mi mówi, że to właśnie ten koncert może okazać się największą petardą przyszłorocznego Openera.
Premiera tego krążka już za nami. Jego recenzję znajdziecie na Bonomuzie jeszcze w tym tygodniu. Na razie powiem Wam tylko, że na T.Love znajdziecie masę lepszych kawałków niż poniższy drugi singiel pochodzący z tego wydawnictwa. Co więcej, nawet Pielgrzym, poprzedni, fantastyczny utwór zapowiadający ten album nie łapie się do jego "TOP 3".
SORRY BOYS - Roma (premiera 18.11)
Kiedy pierwszy usłyszałem ten zespół w Jarocinie o porze pasującej bardziej na drugie śniadanie niż koncert w życiu bym nie przypuszczał, iż kilka lat później będę czekał na ich album ze sporą niecierpliwością. Może nie aż taką jak Piasek nucący, że "noc się kiedyś skończy" ale Wracam zaciekawiło mnie niczym niegdyś powracający wkrótce na antenę program Idol.
ŁĄKI ŁAN - Syntonia (premiera 18.11)
Po 4 latach z nową studyjną porcją muzycznego wariactwa wraca jedna z najoryginalniejszych warszawskich grup. Zapowiadający płytę Pola Ar pozwala wierzyć, że Paprodziad, Bonk, Poń Kolny, Mega Motyl i reszta z Łąki znowu dostarczą wiele odlotowych klimatów.
VAVAMUFFIN
- V (premiera 18.11)
Po, delikatnie mówiąc średnio udanym poprzednim krążku, którego najlepszą częścią była okładka, Vavamuffin już za 2 tygodnie zaprezentuje swoje piąte studyjne wydawnictwo. Mam nadzieję, że powrócą z hukiem. Chociaż pierwszy singiel z V przypomina mi niestety, iż "przysłowia mądrością narodu". A wiadomo czyją matką jest nadzieja. Oby to były złe dobrego początki.
Nową płytę KULTu nabyłem podczas piątkowego koncertu
zachęcony brzmieniem kilku nowych kawałków zaprezentowanych w Stodole.
Przyznaję, że z twórczością tej grupy pochodzącej z XXI wieku, zwłaszcza tej po
Poligono Industrial mam lekki problem niezmiennie odnosząc wrażenie, że zespół
powinien bardziej srogo selekcjonować kawałki trafiające na krążki. Najnowsze
wydawnictwo KULTu nosi tytuł Wstyd i po kilku jej przesłuchaniach z ręką na
sercu stwierdzam, że "wstydu nie ma".
Promujący album Madryt mocno kontrastował z zapowiadającym
poprzedni krążek Prosto. Na Wstydzie znajdziemy jeszcze dwa inne wolne
kompozycje, zaskakująco delikatny jak na Kult utwór pod tytułem Cisza Nocna. Ten pierwszy, podobnie jak Madryt, wyszedł spod palców
Wojciecha Jabłońskiego i choć jej
głównym motorem napędowym jest chwytliwa, gitarowa zagrywka to równie wyraźnie
pojawiają się w nim brzemienia piszczałek charakterystycznych dla peruwiańskich
grup grających szlagier "w wysokich Andach kondor jajo zniósł". Drugi
jest dużo bardziej tajemniczy, rozpoczyna się orientalnie i dzięki
fantastycznej partii dęciaków połączonej z organami Hammonda przypomina Kult z
czasów największej świetności. W ogóle instrumenty dęte "robią
robotę" na Wstydzie. Najbardziej wyraźnie w otwierającym płytę Jeśli
Będziesz Tam oraz najlepszej na płycie Dwururce. O ile w pierwszym przypadku
brzmienie saxów, trąbek i puzona fantastycznie uzupełnia pulsującą partię basu
i ciekawą melodię śpiewaną przez Kazika to w przypadku Dwururki prowadzi główny
temat utworu. To właśnie ta piosenka usłyszana 4 dni temu w Stodole kazała mi
zakupić ten album i to ona udowadnia, że KULT nadal potrafi nagrać kawałek, po
który z radością sięga się wielokrotnie i o który koncertowa publiczność
zapewne nieraz upomni się w kolejnych latach. Podobnie zresztą jak o
najweselszy na całym krążku, przynajmniej w warstwie muzycznej, Pęknięty dom
część 2.
Nie da się ukryć, że KULT coraz bardziej staję się kapelą z
kategorii dinozaury rocka. Tegoroczną płytą udowadniają, że ów status można
osiągnąć nadal tworząc piosenki ważne i ciekawe. Mimo wielu muzycznych
rozwiązań znanych z lat poprzednich bardzo cieszy mnie chęć poszukiwania nowych
aranżacji, czego przykładem może być choćby początek piosenki tytułowej. KULT
nie wymyślił na Wstydzie prochu, nagrał natomiast kilka naprawdę niezłych
numerów, które zyskują z każdym kolejnym przesłuchaniem. Tym albumem zespół nie
poszerzy raczej grona fanów ale ci dotychczasowi narzekać raczej nie będą.
Chociaż od koncertu PJ Harvey na Torwarze minęły już prawie
2 tygodni to nadal jestem pod jego wrażeniem. Te 90 minut wypełnione
fantastyczną i perfekcyjnie wykonaną muzyką pozostanie mi w pamięci na długo.
Brytyjka wraz z dziewięcioma towarzyszącymi muzykami zaprezentowała coś na
pograniczu muzycznej sztuki i teatru. Rozbudowana sekcja dęta, dwóch
perkusistów i pięć męskich głosów towarzyszących często wokalistce dawały
niesamowity efekt. O ile na płytach pieśni PJ brzmią klimatycznie to w
wykonaniach na żywo zyskują dodatkowo element przejmującego emocjonalnego
napięcia.
Koncert rozpoczął się od Chain Of Keys, któremu towarzyszyło
wspólne wejście na scenę całej dziesiątki muzyków. Po kolejnych czterech
utworach z najnowszego krążka przyszedł czas na pięć propozycji z Let England
Shake. Po niemal każdej piosence wokalistka schodziła na tył lub bok sceny nie
odzywając się ani słowem. Przez ponad godzinę nie odezwała się słowem.
Początkowo nieco mnie to dziwiło ale po przy piątym czy szóstym razem doszło do
mnie, że właśnie ten zabieg dodaje temu koncertowi teatralnego klimatu. Tak
samo zresztą jak umieszczona za muzykami prosta scenografia przypominająca
gofra. W teatrze aktorzy nie kłaniają się po każdej zagranej, choćby
najbardziej brawurowo scenie, a tym bardziej nie mówią "senk ju".
Taki zabieg na muzycznym koncercie ma rację bytu jedynie w przypadku, gdy
jakość warstwy muzycznej prezentowana przez zespół nie podlega najmniejszej
dyskusji. I tak właśnie było tego środowego wieczora na Torwarze wypełnionym
mniej więcej w połowie, za to totalnie świadomą i nieprzypadkową publicznością.
Owacje pomiędzy piosenkami przybierały na sile proporcjonalnie z ciszą panującą
na płycie i trybunach podczas wykonywania kolejnych utworów. PJ dosłownie
czarowała swoim głosem prezentując niesamowitą ekspresję i skalę od mrocznej,
zachrypniętej niczym Marianne Faithful i brzęczący saksofon basowy do
najwyższych, piskliwych rejestrów. Fenomenalnie wypadło The Ministry Of Social
Affairs a zwłaszcza jego końcowa część zwieńczona szalonym solo na białym, małym
saksofonie. Ten utwór wraz z piorunującym Down By The Water były dla mnie dwoma
największymi diamentami w tym wypełnionym dwudziestoma perłami koncercie.
Wczoraj wystartowała trasa koncertowa Placebo będąca częścią obchodów dwudziestolecia istnienia zespołu. Rozpoczęła się niestety potężnym falstartem. Chcąc dziś sprawdzić jakie piosenki panowie zagrali na koncercie otwierającym tour oprócz dwóch tytułów znalazłem napis "concert cancelled due Brian's mental disorder". To dość lakoniczne stwierdzenie kazało mi zagłębić się w szczegóły tego, co stało się wczorajszego wieczora i trzeba przyznać, że nie wygląda to najlepiej.
Koncert rozpoczęło Pure Morning, po którym Placebo wykonali Loud Like Love. Tuż po jego zakończeniu Brian zdjął gitarę i zaczął dystkutować ze Stefanem.
Chwilę potem wokalista postanowił porozmawiać z publicznością. Film przedstawiający tę sytuację znajdziecie poniżej. W 60 sekundzie ze sceny schodzi Stefan, minutę później "poddaje się" grająca na skrzypcach i klawiszach Fiona Brice.
Przez cały czas trwania tej sceny, z prawej strony widać wyraźnie jednego z członków, który daje Brianowi znaki namawiające na zakończenie tej dość żenującej sytuacji. Finał wczorajszego wieczora wyglądał następująco:
Mam nadzieję, że to nietypowy sposób promocji trasy koncertowej lub jedynie chwilowa niedyspozycja wokalisty. Dzisiejszy koncert, również w Danii, odbył się już bez przeszkód. A za 2 tygodnie zespół przyjeżdża do Warszawy. I coś mi dziwnie podpowiada, że będzie to ostatnia okazja do zobaczenia Placebo na żywo.
Ilość ważnych, świetnie zapowiadających się
październikowych, zagranicznych premier muzycznych poraża. Poniżej możecie
poznać po jednym reprezentancie przypadającym na kolejne tygodnie tego
miesiąca. Dość powiedzieć, że oprócz nich w ciągu najbliższych 4 tygodni do
sklepów dodatkowo trafią nowe wydawnictwa m.in. Archive, Lady Gaga, White Lies
czy Kings of Leon, które nie załapały się na poniższą prezentację.
Green Day -
Revolution Radio (data premiery: 7/10)
Kiedy zupełnie przypadkowo natknąłem się na premierę tego
kawałka w Antyradio wydał mi się nieco "na jedno kopyto". Za to już
po drugim przesłuchaniu wiedziałem, że byłem w dużym błędzie. Bang Bang to
prawdziwa moc, "stary, dobry Green Day", prosty, mocny i melodyjny.
Nadzieja, że cały nowy album będzie równie dobry przygasła nieco po
opublikowaniu drugiego singla, Still Breathing, tak wygładzonego i
bezpłciowego, że aż trudno uwierzyć że to ten sam zespół. Już za dwa dni
przekonamy się, która twarz nowej odsłony Green Daya jest prawidziwa.
Moby - These
Systems Are Failing (data premiery: 14/10)
Systemy zawodzą, przykłady na poparcie tej tezy można mnożyć
a teledysk do tytułowego kawałka udowadnia, że niestety także za pomocą
przykładów z bieżącego, 2016 roku. Po 3 latach Moby wraca nagraniem z mocnym
przekazem i jeszcze mocniejszym klipem. Brakuje w nim tylko pewnego kawalera z
kotkiem.
KORN - The
Serenity of Suffering (data premiery: 21/10)
Przy okazji ostatniego koncertu KORN w Polsce spotkałem się
z opinią, że muzyka tego zespołu nie wytrzymała próby czasy. Zupełnie nie
zgadzam się z tym stwierdzeniem a nowy utwór oraz towarzyszący mu teledysk zdają
się potwierdzać, że "moja racja jest najmojsza". Okazja do
sprawdzenia jak nowy repertuar zespołu wypada na żywo nadarzy się 31 marca
przyszłego roku, kiedy to zespół zagra na Torwarze.
Madness - Can't
Touch Us Now (data premiery: 28/10)
Nie spodziewałem się, że "dziadki" z Madness
poczęstują nas jeszcze kiedyś nowym albumem. Tymczasem Can't Touch Us Now trafi
do sklepów w ostatni weekend października. I choć promujący go singiel nie jest
może zbyt porywający to niecierpliwie czekam na ponowny występ Brytyjczyków w
Polsce. Ich koncert w Gdyni w 2009 roku był bowiem "przekosmiczny" a
kawałki sprzed ponad 30 lat nadal brzmią fenomenalnie.
Receznje wszystkich tych albumów juz wkrótce na Bonomuzie!
Jesień zdecydowanie nie jest moją ulubioną porą roku. Idę o zakład, że 80 procent z Was również nie klaszcze z radości widząc spadające z drzew liście. Na szczęście nic nie jest czarno białe i jednym z fajniejszych aspektów tej pory roku stanowi duża ilość muzycznych premier oraz klubowych koncertów. A tego października naprawdę "będzie się działo".
Już za 5 dni premiera nowego wydawnictwa COMY. Płytę pod tytułem Coma 2005 YU55 zapowiada piosenka Lipiec. Mówiąc szczerze na razie, po kilku przesłuchaniach nie do końca on do mnie przemawia, rzekłbym że to "mocno alternatywny singiel". Zdecydowanie ma klimat ale mam nadzieję, że na krążku usłyszymy również bardziej żywe i bardziej melodyjne utwory.
Również 7 października będzie miała miejsce premiera nowego projektu pod kryptonimem Bisz/Radex. Nie jestem raczej z klimatu "yo yo" ale dwa opublikowane do tej pory kawałki tego duetu pozwala wierzyć, że z połączenia hip hopu z beatami gitarzysty Pustek zrodziło się coś naprawdę ciekawego i oryginalnego.
Tydzień później na sklepowe półki trafi nowa płyta KULTU. Promujący ją Madryt to także dość nietypowe nagranie, jak na grupę Kazika. O wiele spokojniejsze niż zapowiedź Prosto - poprzedniego kultowego albumu i o wiele bardziej przebojowe niż wyżej wspominana pieśń Comy.
Jeśli za chodzi o koncerty to, oprócz tradcyjnych wydarzeń w Stodole, w październiku prym wiódł będzie Torwar. PJ Harvey, Biffy Clyro, Placebo - oto prawdziwie fantastyczna trójka, którą będzie można zobaczyć w tym miesiącu w warszawskiej hali na przeciwko stadionu Legii. Ostrze sobie zęby zwłaszcza występ tej pierwszej.
We wtorek przyjrzymy się październikowym premierom artystów zagranicznych.
Premiera nowej płyty T.LOVE już za 6 tygodni. Na razie zespół poczęstował nas pierwszym singlem pod tytułem Pielgrzym. Fantastyczny riff prowadzący zwrotkę, wpadający w ucho refren i świetny teledysk. Mój apetyt został tym nagraniem zaostrzony na maxa. A Wasz?
Od kilkunastu minut na scenie warszawskiej Progresji można oglądać zespół Steel Panther. Miałem okazję spotkać Panterę cztery lata temu na Rock Im Park, o czym w tuż po polsko-ukraińskich futbolowych mistrzostwach Europy w piłkę nożną mogliście przeczytać TU. Do dziś pamiętam tamto poczucie żenady wywołane żenadą płynącą wtedy ze sceny. Aż do momentu, gdy z głośników popłynęła ta oto ballada, po której zrozumiałem z opóźnieniem, że Steel Panther ma po prostu swojego, nietypowego stajla. Trzeba przyznać, że chłopcy potrafią być romantyczni. ;-D
Jeśli spodobała się Wam "romantika od Stalowej Pantery" a nie załapaliście się na ich dzisiejszy występ w Progresji jutro macie okazję nadrobić zaległości w Krakowie.
The Hope Six Demolition Project to płyta, która łapie za
twarz od pierwszej sekundy i nie wypuszcza przez kolejne 40 minut, aż do
wybrzmienia jej ostatniego dźwięku. Jest w niej coś magicznego, co sprawia, iż
słuchając jej znajdujemy się w stanie permanentnego napięcia i skupienia.
Klimaty mieszają się nieustannie. Na początek hippisowskie i dość radosne The
Community Of Hope, chwilę później mroczne i potężne The Ministry of Defence,
którego każdy dźwięk zdaje się mówić "w twoich głośników dzieje się właśnie
coś wyjątkowego".
A Line In The Sand rozpoczyna się trochę, jak First zespołu
Cold War Kids, podobieństwa kończą się jednak po 10 sekundach, czyli momentu, w
którym PJ "wchodzi" z wokalem. Ogromną rolę w muzyce Brytyjki pełnią grające
w niskich rejestrach saksofony,
fantastycznie tworzące uczucie niepokoju w bardziej mrocznych utworach,
takich jak choćby Chain Of Keys. Near The Memorials To Vietnam and Lincoln
momentalnie przenosi nas myślami do lat siedemdziesiątych a The Orange Monkey
kojarzy mi się z daleką, morską wyprawą w ciemności. Z kolei Medicinals to
prawdziwa, muzyczna moc w zwrotce i genialny dialog w refrenie. Każda z
jedenastu umieszczonych na tym krążku piosenek ma w sobie coś oryginalnego,
wyjątkowego i wzniosłego. Trudno znaleźć odpowiednie słowa na opisanie
dziewiątego albumu PJ Harvey, gdyż jest on po prostu jedyny w swoim rodzaju.
Jeśli jakimś sposobem jeszcze nie poznaliście The Hope Six Demolition Project
to nie zwlekajcie ani dnia dłużej.
Kolejne dni spędzone w Italii utwierdzają mnie w
przekonaniu, iż Włosi wyznaczają nowe standardy już nie tylko jeśli chodzi o
modę, kawę czy catenccio ale również w kwestii zakresu obowiązków
parkingowych. Tutejsi panowie podchodzący do kierowców tuż po zgaszeniu przez
nich silnika zdecydowanie różnią się od „naszych”, swojskich ziomów i ich
nieśmiertelnego „przypylnować autka”? Tutejsi łowcy asfaltowych metrów kwadratowych oprócz
tradycyjnych, żwawych wymachów przedramion, niczym w piosence Feela „wskazujących
nam drogę” do najbliższego, wolnego miejsca, dodatkowo za każdym razem zjawiają
się ze specjalną ofertą. W żadnym razie nie na zasadzie „kup pan cegłę” ale
bardziej w stylu „znam twoje potrzeby”. Ich przenośne stragany zmieniają
wyposażenie momentalnie i dostosowują się do obecnej pory roku, zmiany pogody,
narodowego święta, meczu, koncertu, itp. Tym sposobem w ponad 30-stopniowym
upale w Pizie nabyłem pierwsze w swoim życiu Ray Bany. W zawrotnej cenie 6
Euro. Lepszy interes można zrobić chyba tylko kupując Rolexa na plaży w Pattayi.
Dzień później, w najpiękniejszym mieście świata – Florencji,
podczas przechadzki obok Palazzo Veccho, jeden z nich zaoferował mi samochodową
ładowarkę do wszystkiego. „It’s automatic maj frjend, it’s automatic” – rzekł ów
jegomość. A do mnie w tej samej chwili dotarło, że jego życiowa misja jest
tożsama z tytułem najlepszej płyty R.E.M. „Automatic For The People” – muzyczne
dzieło porównywalne do Achtung Baby U2 i Nevermind Nirvany. Dziś przypomnijmy
sobie jego piękne zakończenie.
Pierwszy
dzień tegorocznych wakacji w Italii najlepiej oddaje poniższy rebus:
Odgadliście po jednej nutce? Ta puentująca, jak zwykle na
Bonomuzie, znajdzie się na końcu posta. A tuż przed nią rozwiązanie rebusu.
Nasz samolot startował o 6:20 rano. W skutek tak , ieludzkiej pory i pobudki o
4, śniadanie przyszło nam spożyć na lotnisku. Najszybszą dostępną opcją wydawał
się „Maciek” zwany makiem. Na mój, jakże pożywny posiłek dnia złożył się więc
McChicken, czyli kanapka kurzęca bez grama kurczaka. Innymi słowy jadłem MOM,
nom, nom, nom, nom. Smakowanie ów kurczako-podobnego produktu pochłonęło tyle
moich zmysłów, iż efektem końcowym było wywołanie nas przez spikera w ramach
final calla. Ale zdążyliśmy.
Z Mediolanu, po w miarę sprawnym wypożyczeniu auta, udaliśmy
się do Genui w celu obejrzenia tamtejszego oceanarium. Pippo od dłuższego czasu
ma fazę na delifiny butlonosy, także okazji spotkania ów pływających istot na
żywo nie mogliśmy przegapić. Przy okazji zobaczyliśmy wiele innych wodnych
stworzeń, m.in. pingwiny, foki i lwa morskiego, który na totalnym relaksie, z
rozłożonymi płetwami i szelmowskim uśmiechem podpłynął do samej szyby i „walnął
dwójkę”.
Po wyjściu z oceanarium, w drodze do samochodu, w porcie
oprócz licznych statków, promu wielkości Titanica zobaczyliśmy również „pojazd”
z trzeciej części rebusa. Jego rozwiązanie to oczywiście: „kurka wodna, łódź
podwodna”. A skoro tak, to czas na posłuchanie piosenki o pewnej takiej:
Biffy Clyro to zespół dość przewidywalny. O ile nie można
się po nim spodziewać nowatorskich brzmień i stworzenia nowego nurtu w muzyce
to na każdym swym krążku serwują masę wpadających w ucho rockowych kawałków.
Tak samo jest w przypadku Ellipsis, siódmej studyjnej pozycji w ich
dyskografii. Najlepszym tego przykład stanowi Flammable, absolutny numer jeden
wśród pozostałych. Jestem przekonany, że gdy tylko stanie się singlem nie
będzie schodził z podium list przebojów przez wiele tygodni. Po pojedynczych gitarowych
strzałach do głosu dochodzi pozostałe instrumentarium i choć klangowanie
zarezerwowane jest raczej dla gitary basowej to w tym przypadku ma się
wrażenie, iż technikę tę stosuje cała trójka. Po świetnej zwrotce słyszymy dość
oczywisty "most" czy, jak kto woli "przedrefren" po którym
wchodzi genialny w swojej prostocie refren, przy którym naprawdę trudno
usiedzieć w miejscu. Pomimo tego płyta idealnie nadaje się do samochodu, fajnie
nakręca i pozwala przekształcić się we władcę szos. Jedynym numerem, przy
którym można się nieco zdrzemnąć to rzewne, rozpoczynające się od "tiru
riru ri tu tu", nieco boysbandowe Re-arrange. Znacznie lepiej wypada jego
następca, czyli Herex, z rytmiczną zwrotką i refrenem przypominające coraz
mocniejsze walenie młotkiem w gwóźdź. Nieco mroczniejszą i mocniejszą
propozycję spotykamy pod numerem 8, czyli w On a Bang, po raz kolejny
pokazującym, że szkockie trio ma wyjątkowy dar do łączenia czadu i
przebojowości. Ten utwór to takie dwa razy mocniejsze Animal Style, aktualnie
promujące Ellipsis, trzeba przyznać w naprawdę godny sposób.
Każdy, kto słyszał wcześniej Biffy Clyro na ich siódmej
płycie znajdzie dobrą kontynuację dotychczasowych dokonań. Ci, którym ta nazwa
kojarzyła się dotąd bardziej z przybytkiem pełnym hamburgerów, po przesłuchaniu
Ellipsis zapewne sięgną także po wcześniejsze nagrania Simona, Jamesa i Bena.
25 października zespół zagra na Torwarze. Polecam przybycie tego dnia do
Warszawy, gdyż na żywo ich piosenki brzmią dużo mocniej i lepiej niż w wersjach
studyjnych.
Low Mesydż Fest już za nami. Coż tam się nie działo. Nie
byłem, ale znam kogoś, kto był. A oto, kogo można było przylookać na
olsztyńskiej scenie:
1. MR PRESIDENT
Mogę się założyć, że Coco Jumbo prawdziwie kręci każdego z
czytelników Bonomuzy, nawet jeśli, niczym Monika Brodka, skrywa to
"głęboko w środku gdzieś". A jako, że wokalistka gorąco zachęca, żeby
"singin' everybody" dołączmy się wszyscy i zanućmy:
Kup mi jacht
Kup mi dwa
Kup mi wszystko co się da
Kup mi dres
Trampki też
A będę happy
Nie jestem pewny jak rozpoczął się sobotni koncert Pana
Prezydenta ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że skończył się słowami
"nał aj gara goł sou kou kou".
2. FUN FACTORY
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych zespół Fun Factory
zrobił w naszym liceum prawdziwą miazgę, był prawdziwą Fabryką Śmiechu.
Cymbałki przy I Wanna Be With You wprawiały w ekstazę cały parkiet odbywających
się w sali gimnastycznej dyskotek. Zwłaszcza słowa "siekerałt,
siekarałt", które właśnie dzięki tej piosence na stałe weszły do mojego
słownika. Od czasów największych sukcesów minęło 20 lat i grupa ta stanowi
kolejny przykład na to, iż "łaska fana na pstrym koniu jeździ".
Niegdyś Paryż, dziś Złotoryja.
Nie jestem w stanie zweryfikować stuprocentowej
oryginalności składu Fun Factory. O ile pan "raper" z fryzurą a'la
Pazdan to wątpliwości mam, co do wokalistki. W każdym razie playback na pewno
jest ten sam.
3. DJ BOBO
"Mjuzik is what I'm living for" - i wszystko
jasne. DJ Bobas również odcisnął się głębokim piętnem na XXXV L.O. im. Bolesława
Prusa. To właśnie tym zdaniem niemal codziennie witaliśmy się z jednym z
kolegów zamiast zwyczajowego "sie ma". Jak gminna wieść niesie DJ
Bobas, z racji osiągnięcia dojrzałości, od pewnego czasu woli, gdy nazywa się
go Didżej BOB.
4. DR ALBAN
Ćwierć wieku temu dowiedziałem się z BRAVO - najpopularniejszego
w dobie niepowszechnego internetu źródła wiadomości o życiu, iż Dr. Alban jest
dentystą. Jestem jednak pewny, że zrobił on dużo mniej plomb niż strzelili
sobie podczas jego występów fani. To właśnie jego koncert w Warszawie z
początku lat dziewięćdziesiątych pozostał w mojej świadomości jako pierwsze
"pojawienie się w Polsce zagranicznej gwiazdy. Kiedy dziś patrzę na klip
do No Coke urzeka mnie i wzrusza jego scenografia oraz wujęta rodem z pływania
synchronicznego choreografia tancerek. No i to nieśmiertelne zakończenie:
Ash & Ice nie dorówna raczej swojej poprzedniczce, Blood
Pressure, która w rankingu płyt Bonomuzy 2011 zajęła bezapelacyjne pierwsze
miejsce. Nie znaczy to bynajmniej, iż tegoroczny krążek The Kills jest słaby,
bardziej pasują do niego określenie nierówny i mniej spójny niż ten sprzed 5
lat. Nie znajdziemy na nim równie fenomenalnej pozycji co Satelite ale kilka
kawałków to próby najwyższego sortu. O dziwo niekoniecznie w postaci singli,
które oprócz Doing It To Death wypadają blado przy reszcie piosenek. Zarówno
Heart of a Dog jak i Siberian Night nie mają, w moim odczuciu, niczego co
predysponuje je do promowania płyty. W przeciwieństwie do, na przykład, Days Of
Why And How - hipnotyzującej ballady z fantastyczną partią wokalną Alison w
delikatnym towarzystwie pojedynczych dźwięków oraz przepięknej gitary oraz
dwugłosu w refrenie. To zdecydowany numer jeden na tym krążku. Równie pięknie
wypada, także spokojny, Hum For Your Buzz, brzmiące jak oldschoolowa piosenka
wędrownej trupy grającej na rozstrojonych nieco instrumentach. Na płycie nie
mogło zabraknąć też solowego pojedynku Alison z fortepianem, który w
przypadku That Love wypada fenomenalnie. Tak samo, jak hipnotyzujące,
wyśpiewane przez duet unisono w towarzystwie wibrującej gitary Echo Home -
absolutnie przepiękna rzecz.
Niestety na Ash & Ice słabiej wypadają szybsze
kompozycje. Na większą uwagę zasługują praktycznie jedynie Let It Drop, Bitter
Fruit oraz ewentualnie Hard Habbit To Break, ten ostatni głównie za sprawą
rytmu. Pierwszy to, z kolei, przykład świetnego połączenia przebojowości z
niebanalną melodią i zmieniającym się co chwilę klimatem z kulminacją w postaci
refrenu. W Bitter Fruit całą "robotę odwala" gitarowy riff oraz
solówka z brzmieniem znanym z Pulp Fiction.
Nie umiem do końca wczuć się w Ash & Ice. Nagrania
genialne przeplatają się z nużąco średnimi. Ale to właśnie z powodu tych
lepszych absolutnie nie powinniście tej płyty przegapić.
Doskonale pamiętam 23 sierpnia 1995 roku, obserwowany z Żylety rzut karny wykonywany przez Jurka Podbrożnego i Grzegorza Lewandowskiego kucającego na środku boiska tyłem do strzelającego. Nigdy też nie zapomnę stadionowej euforii po strzeleniu gola. Tak samo, jak klimatu, gdy w rewanżu najniższy na boisku, wchodzący z ławki Leszek Pisz strzela na 2:1 z główki. Ten drugi mecz oglądaliśmy z kumplami u mnie w mieszkaniu, miałem 16 lat, to był kosmos.
Dziś, 21 lat po tamtych wydarzeniach, na tej samej trybunie, choć już nie Żylecie mogłem "świętować" ponowny awans do Ligi Mistrzów. Sęk w tym, że na grę Legii w tym sezonie nie da się patrzeć. Tak żenująco prezentującej się drużyny nie widziałem od 1994 roku, kiedy to po raz pierwszy pojawiłem się na Ł3. Trudno mi też uwierzyć, że z obecnym trenerem sytuacja ulegnie poprawie. W grze Legii nie widać żadnego pomysłu, choćby pół akcji wyćwiczonej podczas treningów, króluje improwizacja i podziały w drużynie. W życiu nie przypuszczałem, że w dniu ponownego awansu do Ligi Mistrzów jej hymn będzie mi brzmiał nie jako "the champions" tylko jako "kaszanka". Ale, żeby nie było, cieszę się, że jeszcze w tym roku usłyszę go kilka razy na stadionie. Innymi słowami "nie ma bunkrów ale i tak jest zajebiście".
Od wczoraj można szaleć na Rock Festivalu w Cieszanowie. Dziś startują koncerty na scenie głównej, a wśród nich odbędzie się pożegnalny koncert Kazika Na Żywo. To nie pierwsze pożegnanie tej grupy i mam nadzieje, że również nie ostatnie. Tak się jakoś niedobrze złożyło, że nigdy nie udało mi się zobaczyć tego projektu na scenie a do Cieszanowa też nie dotrę, gdyż na weekend obieram kierunek zdecydowanie bardziej północny. Gdyby jednak okazało się, że Kazik i spółka tym razem dotrzymają słowo, co niestety po lekturze ostatnich wywiadów wydaje się bardzo prawdopodobne, pozostanie poprzestać na projekcji DVD z koncertu w ramach zeszłorocznej trasy "Ostatni koncert w mieście". Oto jego próbka:
Kilka dni temu na ekranie monitora zawieszonego w wagonie
metra przed oczami błysnęła mi informacja, że jeszcze w tym miesiącu w Olsztynie
zagra Mr. President. Przez chwilę pomyślałem, iż chodzi może folkowe tiru riru
na dudach, kiedy jednak sprawdziłem szczegóły w internetach "cenka"
opadła mi bardziej niż reniferowi Rudolfowi podczas przedświątecznych zakupów w
sklepie, który reklamuje pewna krzykliwa diwa - pseudonim "EweLa". W
ostatni weekend sierpnia w stolicy Mazur w ramach Love Message Festival na
scenie pojawią się zespoły, których dalszego istnienia nie spodziewał się chyba
nawet TurboDymoMen, a ten jak wiadomo wie wszystko. Większość z tych grup
kojarzy mi się z dyskotekami w podstawówce i liceum, największe sukcesy na
listach przebojów święcili bowiem ćwierć wieku temu. Czy ktokolwiek z Was
wiedział, że aktywni koncertowo są takie tuzy muzyki rozrywkowej jak Dj Bobas i
Milli Vanilli? Listę wszystkich zespołów, które pojawią się na olsztyńskim festiwalu możecie znaleźć TU. Dziś i w przyszłym tygodniu na Bonomuzie powieje disko-oldschoolem, przypomnimy sobie bowiem kilka
przebojów sprzed lat, które już za tydzień będzie można usłyszeć "na
żywo". Buahaha. Oto rozkład jazdy na pierwszy dzień festiwalu:
1) MYLY WANYLY
Pamiętam, jak w 1990 roku do kiosków trafił pierwszy numer
młodzieżowego pisma POPCORN, którego jednym z głównych atrakcji był "MEGA
POSTER", na którym znaleźli się właśnie Milli Vanilli. Problem z plakatem
polegał na tym, że był on dwustronny i na odwrocie znajdowały się... Wojownicze
Żółwie Ninja, których fanem był mój brat. O kompromis nie było łatwo, co
tydzień przeklejaliśmy więc plakat na drugą stronę. Po kilku miesiącach świat
obeszła miażdżąca wiadomości MILLI VANILLI GRA Z PLAYBACKU. Miałem wtedy 11 lat
i był to pierwszy muzyczny "skandal", którego doświadczyłem. I
chociaż potem ów zespół nazywano Miło Walili i nic nie było już takie same to do dziś, patrząc na teledysk,
jestem pod wrażeniem zaangażowania perkusistki i wymiatacza na basie, których
nie słychać w tym songsie ani sekundy oraz nieśmiertelnego "ślizgu
panczenisty" przy słowach "u u u, aj low ju".
2) REAL
MCCOY
Nie do końca wiem czy "Prawidziwy Mak Koj" to on
czy ona. Chyba jednak ona, chociaż bez seksownej tokany współpartnera "aj
tok tok, aj tok tu ju in de najt" ów hit nie miał by tej mocy. Myślę
sobie, żeby, gdyby zrobić go na rockowo byłby prawdziwym "smeszing hitem"
także poza dyskotekami. Przyznajcie, że Was też rusza ten żeński zaśpiew o
kolejnej nocy, bo ja za każdym razem,
gdy słyszę pianinko rozpoczynające ten kawałek, niczym pani McCoy, jednocześnie
"I feel joy, I feel pain".
3) NANA
Mimo intensywnego researchu nie udało mi się odnaleźć genezy
melodyjnej ksywy ów artysty. Wiem tylko, że był i nadal jest bardzo samotny o
czym niezmiennie od 20 lat informuje nas w swej najbardziej znanej pieśni "ajm
lounly, lounli, lounly". Dziś chciałem jednak przypomnieć inny hicior
Nany, ten bardziej na czasie, ponieważ on naprawdę "is comming".
Przekształca się z przeciwnika Terminatora Dwójki i nadciąga bez strachu nad
Olsztyn aby zagrać w "bujjjja"? Graliście kiedyś w tę grę? Jeśli nie
znacie zasad przetrwajcie operowy wstęp tego kawałka a w 70 sekundzie utworu
Nana powie Wam czym jest prawdziwe "boo yya". A na deser dostaniecie
prawdziwy "fiuczuring" od jednego z ziomków z Fun Factory, którzy
wystąpią w Olsztynie drugiego dnia festiwalu. Ale o tym już po weekendzie, gdyż czuję,
że Wasze emocje sięgnęły Zenitu ;-D
Sobotnie popołudnie przejdzie do historii polskiego futbolu.
Emocje, które dane mi było przeżyć 3 dni temu we francuskim Saint Etienne
zostaną ze mną na zawsze. W pierwszej połowie, kiedy gra wyglądała super
wydawało mi się, że to przecież oczywiste i awansujemy do kolejnej rundy. Kiedy
w drugiej części straciliśmy bramkę dotarło do mnie z pięciokrotną siłą, jak
ważny jest ten mecz, co tak naprawdę może się wydarzyć i jak bardzo się cieszę,
że w końcu, po latach rozczarowań, mogę przeżywać tak piękne chwile z piłkarską
reprezentacją Polski. To co się działo po ostatnim strzale Grzrgorza
Krychowiaka opisać można tylko jednym słowem, które kiedyś w refrenie
powtarzała Edzia B - "szał". Zobaczcie zresztą sami jak wyglądało to
z perspektywy trybun.
Po meczu poszliśmy do centrum niewielkiego miasteczka,
świętować i przy okazji obejrzeć dwa kolejne mecze. Ku wielkiemu zaskoczeniu w
centrum Saint Ettiene panował klimat jak na polskim weselu. Jedna z knajp
postanowiła wystawić przez okno głośniki i raczyć z nich zgromadzonych Polaków ich
ojczystą muzyką, w dużej mierze disco polo. ZOBACZ KLIKAJĄC TU.
Swojskie dźwięki zrobiły naprawdę
świetną atmosferę, zresztą po takim zwycięstwie wybornie było by nawet przy Smerfnych
Hitach. Swojskie piosnki przeplatały się z kibicowskimi pojedynkami na okrzyki,
Szwajcarów chyba specjalnie nie przejęła przegrana bo przemieszani z Polakami bawili
się na maxa. Klima była nieprawdopodobna. Hitem wieczoru bezapelacyjnie zostało
Freed From Desire, które usłyszałem chyba pierwszy raz w tym wieku, za to 5
razy pod rząd.
"Nanana nana nana na nana na na" niosła się po Saint Etienne
przez dobre 15 minut. Tłum był w takim amoku, że z uśmiechem przyjąłby i kolejny kwadrans. Największe wrażenie podczas sobotniego wieczora zrobiło na mniej jednak inne
nagranie. Szacun dla autora, który na bank przytulił na nim niezły
"piniądz". Oto ono:
Długo zastanawiałem się, którą piosenkę Metallicy wybrać do
Playlisty Życia. W finałowej rozgrywce oprócz Master Of Puppets pozostały
Memory Remains z fenomenalną partią Marianne Faithfull oraz One fantastycznie
pokazujące dwa różne oblicza tego zespołu. Master to jednak Master,
fantastyczny utwór z czasów, kiedy Metallica, zgodnie z nazwą była jeszcze
zespołem metalowym. W tym roku ten kawałek obchodzi swoje trzydziesta urodziny
i nadal ma w sobie niesamowitą moc. Wersja studyjna być może momentami brzmi nieco
oldschoolowo ale wystarczy odpalić jakiekolwiek wykonanie koncertowe, żeby
przekonać się jak potężny to utwór. Za każdym razem, gdy słyszę refren ze
słowami "come crawling faster..." czuję się przez niego pokonany. Sposób, w jaki w tym kawałku pracują gitary oraz zmiana klimatu w środkowej, instrumentalnej części to prawdziwe mistrzostwo świata. A
okładka albumu Master of Puppets, jedna z pierwszych, jakie zobaczyłem w życiu, pozostanie w mojej pamięci na zawsze. Nie umiem tego
racjonalnie wytłumaczyć ale do dziś, gdy patrzę na ów "las krzyży"
czuję dziwny przypływ emocji.
Kiedy w 2001 roku po raz pierwszy usłyszałem Disturbed, w
roli supportu Marylina Mansona, nigdy w życiu bym nie pomyślał, że 15 lat
później stworzą jeden z najlepszych coverów, jakie w życiu słyszałem, w dodatku
w tak łagodnej odsłonie. Co prawda wtedy na Torwarze Amerykanie zagrali
fragment coveru Eurythmics, próbując wkręcić publiczność, iż podczas
wykonywanego właśnie Sweet Dreams na scenę wkroczy za chwilę główna gwiazda
wieczoru ale mimo wszystko, to co pokazali przy okazji Sound of Silence po
prostu rozkłada na łopatki.
Uwielbiam oryginał tej piosenki, delikatny, cały wyśpiewany
w dwugłosie przez Simona i Garfunkela, już od pierwszego dźwięku przenoszący do
krainy dzieciństwa i bajek. Wersja Disturbed zaczyna się zwyczajnie, pojedynczymi
dźwiękami fortepianu i niskim wokalem, po minucie dołączają skromne partie
gitary i instrumentów smyczkowych. Jednak od początku jego trzeciej minuty napięcie
zaczyna rosnąć szybciej niż pączki na turbo-drożdżach. Duża w tym zasługa
rytmicznie pojawiającego się dźwięku kotła ale przede wszystkim głosu Davida
Draimana, który w ciągu ostatnich 90 sekund piosenki wykreował ze swych strun
głosowych coś wyjątkowego, chwytającego za gardło, niezwykle emocjonalnie
poruszającego i pięknego, coś co na bank przejdzie do historii muzyki. Słuchając oryginału nigdy nie zastanawiałem się o czym jest ta piosenka, dopiero wersja Disturbed skłoniła mnie to bliższego
"przyjrzenia" się jej tekstowi. Od kilku dni nie mogę się uwolnić od
tego kawałka. A właściwie to wcale nie chcę.
Mając świeżo w pamięci przedpremierowy koncert w Stodole podczas
pierwszego przesłuchania Błysku zaskoczyła mnie "lajtowość" jego
brzmienia. Otwierające album Dalej oraz Historie na koncertach wypadają o wiele
lepiej. Szkoda zwłaszcza tej drugiej, przepięknej piosenki z cudownie mądrym
tekstem, fantastyczną melodią, która w wersji studyjnej ma w sobie jakiś
dziwny, zbędny "francuski sznyt" niepotrzebnie odwracający uwagę od
jej naturalnego piękna. W początkowych fragmentach nowego krążka ma się
wrażenie, że nie do końca na wysokości zadania stanął realizator. Tym bardziej
to dziwne, iż na Błysku znajdziemy sporo świetnego i świeżego brzmienia. Za
najlepszy przykład może posłużyć choćby Hej Hej Hej, mroczny i dość ascetyczny
kawałek, w którym każdy instrument gra jakby oddzielną partię, które mimo
wszystko tworzą intrygującą i wyjątkowo smakowitą całość. Podobnie Szum
atakujący wwiercającym się w głowę, chcącym rozsadzić głośniki
przesterowano-brzęczącym motywem genialnie współgrającym z głosem Kasi,
zachrypniętym niczym na pierwszej płycie.
Moi absolutni faworyci z tej płyty to jednak I Tak W Kółko
oraz Cud, dwa zupełnie różne utwory, które łączy fakt, iż można ich słuchać po
kilkanaście razy pod rząd. Ten pierwszy ma w sobie wszystko, czym HEY raczy nas
od ponad 20 lat, m.in. świetny gitarowy riff, ciekawą, fantastycznie
wkomponowaną warstwę elektroniczną, nie dającą się wybić z głowy melodię czy
zmiany tempa i klimatu. Cud początkowo wydaje się mniej udaną wersją Imagine
Lennona, nie warto jednak poddawać się po kilku pierwszych sekundach, gdyż
utwór ten okazuje się jednym z najpiękniejszych w historii zespołu. Wszystko za
sprawą porażającej ostatniej minuty, która jednostajną dotąd, smutną piosenkę przemienia
w niosącą nadzieję petardę porażającą każdym ułamkiem sekundy niesionej
zachrypniętym głosem Kasi i brzęczącą gitarą, do opisania piękna której język
polski nie posiada wystarczających słów. Dużo ciekawego dzieje się również w przedostatnim na krążku 2015, a singlowe Prędko
Prędzej zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Jedenasty studyjny album Heya to płyta, której nikt z Was
nie powinien przegapić. Na 10 umieszczonych na Błysku kawałków 6 jest
rewelacyjnych, 3 dobre i tylko jeden słaby (Ku Słońcu). Natomiast w sferze
lirycznej Kasia Nosowska po raz kolejny z poziomu wysokiego podniosła
poprzeczkę jeszcze wyżej. Historie, Cud, Hej Hej Hej czy 2015 to przepiękne
wiersze, poetyckie, życiowe, niepowtarzalne.
Ostatnie trzy dni stacjonowałem w Berlinie, 50 metrów od
stacji Zoo rozsławionej zarówno przez książkę o „trudnej młodzieży”, jak i
piosenkę otwierającą najlepszą płytę w dyskografii U2. Siedzę właśnie na
lotnisku i myślę, że to doskonała to okazja, żeby przypomnieć tę drugą.
Okolice dworca Zoo zmieniły się nie do poznania. Cieszę się,
że kilkanaście lat temu, podczas pierwszej wizyty w Berlinie, mogłem zobaczyć je
w kształcie, o którym śpiewał Bono. W ciągu ostatnich kilku lat stacja została
odnowiona a wokół wyrosły dziesiątki nowoczesnych biurowców i hoteli. W bardzo
modnej obecnie dzielnicy nadal widać jednak sporo bezdomnych, młodych ludzi,
śpiących na ulicy wraz z całym swoim „dobytkiem”, snujących się pomiędzy
setkami przechodzących obok korpo-ludzi w krawatach. Kontrast jest dość
kosmiczny ale symbioza również wyjątkowa, nikt nikomu nie przeszkadza.
Wczoraj przed hotelem, w którym mieszkałem pojawił się
dodatkowy „smaczek”. Pewien wesoły jegomość, Helmut lub Sztefan przez kilka
minut biegał wokół budynku z walizką, po czym zostawił ją przed samymi jego
drzwiami i uciekł. Kiedy wieczorem chciałem wejść do hotelu policaj powiedzieli
stanowcze „NAJN”, otoczyli teren biało-czerwoną taśmą i kazali czekać. Wkrótce
przyjechał czarny robot, podjechał do walizki, coś tam przy niej pomajstrował,
otworzył znajdując zapewne trzy pary brudnych skarpetek i akcja się zakończyła.
Ale w gazetach o walizeczce z dworca Zoo dziś napisali.
Z dwóch słów składających się na tytuł czwartego, studyjnego
albumu Yeasayer zdecydowanie wybieram "ejmen". "Gudbaj"
mówić tej grupie nie zamierzam, gdyż po słabszym, trzecim krążku wydanym cztery
lata temu wraca do życia w genialnym stylu.
Otwierające album Daughters of Cain jest niczym wschód
Słońca, kiedy to do życia budzą się kolejne istoty, w tym przypadku instrumenty
- od plumkającego pianina przez chórki początkowo nucące, stopniowo coraz
głośniejsze aż do przeistoczenia się w rozmyte, nieco kosmiczne dźwięki. Ten
przypominający klimatem Beatlesów kawałek płynnie przechodzi w I Am Chemistry,
jak na razie najpoważniejszego kandydata do piosenki roku. Pisałem już o nim
krótko tydzień temu, jest jednak tak dobry, że nie wypada nie poświęcić mu
kilku kolejnych zdań. Początek z typowym dla Yeasayer efektem wciągniętej taśmy,
zwrotka podobna nieco w brzmieniu Sisters Of Mercy przechodząca w refren, przy
którym trudno nie złapać fazy. I o ile przy "pierwszym okrążeniu"
jest kosmicznie, to przy drugim następuje już odlot w stronę innej galaktyki i
to bez panoramicznego obrazka pod językiem. Po drugiej zwrotce otrzymujemy
bowiem brzmiący niczym Lucy In The Sky With Diamond "most", który
przechodzi w...kolejnym "bridge" tym razem transowy, przywodzący na
myśl Archive. I kiedy już stajemy się na moment "rudym kojotem" nasze
uszy atakuje niewinny śpiew, brzmiący niczym kościelna scola, zakończony
ostatnia, najgenialniejszą minutą tego utworu, której nie sposób opisać. Powiem
tylko, że właśnie za takie fragmenty wielbię ten zespół.
Silly Me to nieco mniej udany klon O.N.E. z płyty Odd Blood,
przebojowy, chwytliwy ale nieco wtórny. Jeśli chodzi o bardziej dyskotekową
twarz Nowojorczyków zdecydowanie wolę tą spod numeru 5, czyli Dead Sea Scrolls
ukazujące funkowe oblicze zespołu. Zaczyna się ona co prawda głupawo od słów
"pa pa pa", na które mam wyjątkowe uczulenie, na szczęście bardzo
szybko przechodzą one w świetną partię basu, jąkający, odbijający się echem
wokal i czaderskie solo na saksofonie. Wcześniej jednak, pod numerem 4 kryje
się jeden z największych rarytasów z Amen & Goodbye. Pierwsze 50 sekund
Half Asleep, sennych niczym tytuł, nie zapowiada cudów, które następują chwilę
potem. Tajemniczy, żeński chórek, fragment menueta i pokaźna dawka orientu
tworzące razem przecudowną kompozycję momentami brzmiącą podobnie do
spokojniejszych kawałków Kasabian, zwłaszcza tych śpiewanych przez Sergio.
Równie pięknie jest w kolejnym na krążku Prophecy Gun, idealnej kołysance rodem
z XXI wieku. Myślę że nawet Jarosław Psikutas bez s rozmarzyłby się przy niej
przenosząc myślami do czasów, gdy najważniejszą dla niego rzeczą było nie 600
baniek tylko smoczek.
Kiedy wydaje się, że nic lepszego nas na tym krążku już nas
raczej nie spotka Yeasayer podbija stawkę serwując fenomenalne Divine
Simulacrum. Pełen szacun za tajemniczy,
bajkowy klimat tego numeru, w którym zespół znalazł kolejne patenty na
oryginalne, przepiękne współbrzmienia, dodatkowo potrafiące utrzymać słuchaczy
w napięciu mimo spokojnego tempa piosenki. Genialnie wypada także Gerson's
Whistle, gdzie "groźna" zwrotka prowadzona przez wwiercający się w
mózg dźwięk przechodzi w pogodny, radosny refren. Najlepsze w tym utworze jest
jednak to, że każde jego kolejne 30 sekund brzmi jak inna piosenka.
Mógłbym tak pisać i pisać o tej płycie, choć tekst dawno już
przekroczył standardową długość recenzji na Bonomuzie. Zamiast czytać dalej
posłuchajcie koniecznie Amen & Goodbye kilka razy pod rząd, gdyż dobre
płyty zazwyczaj za pierwszym razem "nie podchodzą". Ten natomiast stanowi kolejnz dowód na to, iż Yeasayer to jeden z najlepszych obecnie tworzących zespołów na świecie.
Ten piękny numer pojawił się już na Bonomuzie niecałe
półtora roku temu, przy smutnej okazji śmierci jego wykonawcy. Dziś trafia do
Playlisty Życia jako jeden z najlepszych coverów w historii muzyki. Joe Cocker
z przeciętnego i nieco infantylnego kawałka Beatlesów stworzył bowiem
najprawdziwsze arcydzieło. Melodia zwrotki chwyta mnie za gardło niemal za
każdym razem, gdy ją słyszę.
With A Little Help From My Friends w tej wersji do końca
życia kojarzył mi się będzie z Cudownymi Latami, absolutnie najlepszym serialem
w historii kinematografii. Filmem, który w każdym z 20-minutowych odcinków
bawił, wzruszał, pokazywał historię świata i muzyki oraz poruszał życiowe
problemy, z którymi boryka się każdy człowiek. Po raz pierwszy można go było
obejrzeć na początku lat 90-tych w telewizyjnej Dwójce. Pamiętam tamte
weekendowe projekcje, jakby wydarzyły się wczoraj. Kojarzą mi się jednoznacznie
ze szczęśliwą czteroosobową rodziną wspólnie przeżywającą to samo, chociaż na
swój sposób.
Na początku lat 90-tych, kiedy oglądałem go po raz pierwszy
wielu z przytaczanych tam historii nie rozumiałem, bądź odbierałem je dość
powierzchownie. Dziś, kiedy oglądam poszczególne odcinki po raz kolejny, choć
dużo z nich znam niemal na pamięć, kumając całą treść w nich przekazywaną dosłownie łapię się z zachwytu
za głowę i rozumiem dlaczego 25 lat temu rodzicom podczas wspólnego oglądania
często szkliły się oczy.
Ale przede wszystkim dużo i często myślę o tym jak swoje
własne cudowne lata będzie wspominał mój syn i co zrobić, że pamiętał je jako
naprawdę wspaniałe.
Gdyby 25 lat temu ktoś wypowiedział zdanie z tytułu tego posta na głos, lub chociaż pomyślał w ten sposób najpewniej otrzymałby potężną dawkę psychotropów dożylnie i przez długi czas nie opuścił szpitala bez klamek. Przynajmniej na moim podwórku, o czym pisałem dwa miesiące temu (KLIKNIJ TU ABY PRZECZYTAĆ). Myślę zresztą, że dla wielu fanów ACDC ta informacja jest dość szokująca i nie do końca przyjmują ją do wiadomości. W każdym razie do kilkunastu godzin wiadomo, iż miejsce mającego problemy ze słuchem Briana Johnsona za mikrofonem zespołu AC piorun DC zajmie wokalista Guns'n'Roses. Oficjalny komunikat mówi o tym, że głównie po to aby dokończyć trasę koncertową Rock Or Bust. Oznacza to też pewnie niestety iż za kilka tygodni ten australijskie band przestanie istnieć. Cieszę się, że miałem okazję zobaczyć ich koncert jeszcze z poprzednim wokalistą. Panowie dali czadu, zeszłoroczny show w Warszawie był naprawdę super, oprócz tego, że, jak to na Narodowym, w wielu momentach trudno było odróżnić wokal od perkusji.
Chętnie zobaczyłbym w akcji tę przedziwną w sumie hybrydę. Przedsmak można było poczuć na festiwalu Coachella, na którym do wracających na scenę Guns'n'Roses dołączył Angus Young. Oto pierwszy rezultat owego spotkania:
Swoją drogą jak patrzę na te obrazki to myślę sobie, że:
a) trzeba mieć naprawdę dużego pecha żeby złamać nogę tuż przed powrotem na scenę po tylu latach (w prawie oryginalnym składzie)
b) czas z Axlem nie obszedł się zbyt łagodnie
c) na koncertach ACDC Axl zbierze trochę gwizdów ale będą one niezapomniane, a na pewno oryginalne