niedziela, 22 czerwca 2014

ORANGE WARSAW FESTIVAL - DZIEŃ 3 - KASABIAN & LIMP BIZKIT

Tegoroczny Orange Warsaw Festival rozpoczął się z hukiem...spadającego telebimu. Współczuję tym, którzy pierwszego dnia nastawiali się na zabawę przy dźwiękach Ska-P czy The Pretty Reckless, których koncerty nie odbyły się z powodu opadów, a raczej opadu ekranu. Na swoje szczęście uczestniczyłem tylko w trzecim, ostatnim dniu imprezy na Stadionie Narodowym, a konkretnie w dwóch jego koncertach, z których wrażeniami chcę się tu krótko podzielić.
Nigdy jeszcze nie szedłem na muzyczny festiwal tak "sprofilowany" jak w zeszłą niedzielę skupiając się jedynie na występach Kasabian oraz Limp Bizkit.
Początek trasy koncertowej promującej nowy album to zdecydowanie najlepszy moment na zobaczenie każdego zespołu na żywo. Premiera 48:13 - piątej, studyjnej płyty czwórki z Leicester miał miejsce 6 dni przed ich warszawskim koncertem. Widziałem Kasabian na żywo po raz czwarty, zawsze było fajnie, ale nigdy jeszcze nie prezentowali się na scenie tak żywiołowo. W muzykach czuć było kipiącą energię, niemal każdy kawałek został zagrany z mocą, która omal nie rozsadziła Narodowego. Mimo tradycyjnych problemów tego miejsca z nagłośnieniem zabawa była przednia, a sam dźwięk też był przynajmniej przyzwoity. Na płycie łomotało jak nie wiem, ale spokojnie dało się odróżnić partie basu, dęciaków czy wokalu. Kasabian postawiło tego wieczoru na czad. Rozpoczęli tak jak startuje ich nowa płyta, od mega chaotycznego i kosmicznego Bumblebee, o którym bardziej rozpiszę się już wkrótce przy okazji recenzji 48:13 ale tu powiem tylko, że na żywo jest chyba jeszcze bardziej piorunujący niż w wersji studyjnej.


Następne kawałki pozostawiły metronom perkusisty na niemal niezmienionym tempie. Shoot The Runner, Underdog, Where Did All The Love Go, Days Are Forgotten oraz Eez-eh to kolejne pięć numerów zagranych tego dnia przez Anglików. Stadion dosłownie frunął razem z tysiącami skaczących ludzi. Dopiero siódme w kolejności I.D. pozwoliło na kilka minut oddechu przed, jak się okazało, kolejnym maratonem czadu. Fantastyczny miks najstarszych kawałków z najnowszymi w reprezentacji Club Foot, Stevie oraz Empire znowu wprowadził bowiem w drżenie całą Saską Kępę. Równie mocno co przewidywalnie było podczas zamykającej ten fantastyczny występ trójki: Switchblade Smiles, Vlad The Impaler oraz Fire poprzedzonej bujającym jak zawsze L.S.F.
Jedynym nie końca, moim zdaniem, udanym pomysłem tego dnia było wykonanie Praise You z repertuaru Fatboy Slima. Po pierwsze nie było w nim nic oryginalnego, po drugie zbyt wielu świetnych, własnych kompozycji Kasabian zabrakło z powodu ograniczonego czasu, żeby "marnować" 5 minut na cover. Czekam niecierpliwie na pierwszy, halowy koncert Anglików w Polsce, tak aby mogli znajdować się na scenie tak długo, jak chcą, tak, aby mogli zrobić krótki set akustyczny, zagrać kilka "smaczków" i zaprezentować bis dłuższy niż 20-sekundowe All You Need Is Love a capella. Wierzę, że nastąpi to jeszcze w tym roku, bo zarówno Tom, jak i Sergio byli autentycznie zajarani przyjęciem w Warszawie, kilkakrotnie dając temu werbalny wyraz.


Na pierwszy w życiu koncert Limp Bizkit ruszyłem naładowany mega pozytywną energią. A to, co zaprezentowali na drugiej, umieszczonej na błoniach Stadionu Narodowego scenie, Fred Durst i spółka podniosło ją do potęgi piątej. Set, którym Amerykanie poczęstowali zeszłej niedzieli publikę zasługuje na muzycznego Oscara. Przed koncertem zastanawiałem się czy twórczość Limp Bizkit przetrwała próbę czasu, czy przypadkiem nie zabrzmi w 2014 roku jak ciężkostrawny oldschool. Już pierwsze 3 minuty oddaliły moje obawy o kontynent dalej niż dziewczyna, która poszła w siną dal. Zagrane w początkowej fazie koncertu Rollin', Gold Cobra czy My Generation brzmiały tak jakby skomponowano je kilka miesięcy temu. Wrażenie potęgowało fantastyczne nagłośnienie sceny znajdującej się poza konstrukcją stadionu, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, iż największy muzyczny festiwal stolicy powinien odbywać się gdzie indziej, chociażby jak niegdyś na Służewcu, gdzie dźwięk był równie dobry jak podczas tegorocznego występu LB. Czysty, melodyjny wokal, mega czadowe gitary, fantastycznie nakręcająca perkusja i fenomenalne, stawiające czoło upływającemu czasowi kawałki to wszystko sprawiło, iż chciałem aby ta muzyczna noc nigdy się nie skończyła. Limp Bizkit fantastycznie wplątywali między swoje numery fragmenty klasyków, chociażby Birthday 50 Centa czy Stayin' Alive Bee Gees. Na kolana powaliły mnie jednak dwa zagrane na żywo covery: Faith z repertuaru Geroge'a Michaela, a przede wszystkim Killin' In The Name Of nieodżałowanego Rage Against The Machine. Moja szczęka znalazła się po tym koncercie znacznie poniżej poziomu kopanej nieopodal drugiej linii metra. Jeżeli kiedykolwiek będziecie mieli okazję zobaczyć w swojej okolicy Kasabian lub Limp Bizkit skorzystajcie z niej choćby nie wiem co. No i trzymajmy kciuki za to by kolejny Orange Warsaw Festival miał równie dobry line-up ale odbył się w innej, nie przymkniętej części miasta.

czwartek, 12 czerwca 2014

MUNDIALEIROS

Mało ostatnio mam czasu, co widać między innymi po mojej blogowej aktywności. Rozpoczynający się dziś Mundial raczej w zwiększeniu ilości czasu poświęconego muzyce nie pomoże ale dziś chciałbym przypomnieć na Bonomuzie oficjalne piosenki ostatnich kilku mistrzostw świata w piłce nożnej. Turniej brazylijski, który zaczął się niecałą godzinę temu promuje kawałek, jednego z bohaterów pierwszej edycji Kaszana Songs - PITBULL.


Nie od dziś wiadomo, że pod "mały, szybki dęs" Pitbull umie skleić nuty zawsze i wszędzie, mam jednak nieustanne wrażenie, że tegoroczna oficjalna pieśń Mundialu jest 1000 razy słabsza niż ta promująca turniej sprzed 4 lat w RPA.


O piosence z mistrzostw u naszych zachodnich sąsiadów w 2006 roku lepiej nie mówić nic. Dla porządku umieszczam ją poniżej ale radzę raczej jeszcze raz odpalić "Waka Waka".


I choć powyższa piosenka jest naprawdę nędzna to 8 lat temu mogliśmy się przynajmniej emocjonować występem naszej narodowej reprezentacji. Podobnie było zresztą w roku 2002. Do dziś pamiętam tę zajarkę z powodu powrotu Polski na najważniejszy piłkarski turniej. Piosenka promująca Mundial w Korei w wykonaniu Anastasii była równie żenująca jak nasz hymn zaśpiewany wtedy przez Edzię G, która słowa "nie zginęła" wyartykuowała z siebie gdy pozostałe 39 milionów rodaków krzyczało już "marsz, marsz Dąbrowski". Dlatego jako muzyczne wspomnienie tamtych wydarzeń proponuję numer, po którym przekonałem się do pana Maleńczuka. To, jak Pudelsi oddali klimat koreańskiej klapy brzmi mistrzowsko do dziś.

Gdybym miał zrobić ranking sumujący muzyczne hymny ostatnich pięciu Mundiali zdecydowanym zwycięzcą okazałby się jednak Ricky. Usłyszałem ostatnio w radio La Copa de la Vida i poczułem się o 16 lat młodszy, znów cieszyłem się, że od miesiąca mogę legalnie kupić bronxa. Przede wszystkim jednak za każdym razem, gdy słyszę ten kawałek mentalnie przenoszę się na stadion już w drugiej sekundzie jego trwania.




Mam nadzieję, że oficjalna piosenka Mundial 2018 będzie żenująca. Bo z tego małego podsumowania wynika, że polska reprezentacja występuje tylko w mistrzostwach świata z takowymi. ;-D