poniedziałek, 31 grudnia 2012

PŁYTY ROKU 2012 - podium




MIEJSCE 3: 
JACK WHITE – Blunderbuss                                       CZYTAJ RECENZJĘ

Po płytę brązowego medalisty tegorocznego zestawienia sięgnąłem dopiero kilka miesięcy po premierze. Gdybym poznał się z nią wcześniej stanąłbym na uszach, żeby tylko zobaczyć minionego lata Jacka White’a na żywo. Po przygodach muzyka z nowymi projektami w postaci The Raconteurs i The Dead Weather duch The White Stripes znowu ożył. To, obok reaktywacji Blur najlepszych muzyczna informacja tego roku.


MIEJSCE 2: 
ALT+J – An Awesome Wave                                        CZYTAJ RECENZJĘ


Dawno tytuł płyty nie oddawał tak dobrze jej zawartości jak w przypadku tego albumu. 13 zawartych kawałków to prawdziwie niesamowita muzyczna fala, bajkowa, delikatna, przepiękna, pełna urzekających melodii i brzmieniowych smaczków. Bardzo długo zastanawiałem się, czy nie umieścić jej ex aequo na najwyższym stopniu podium, gdyż jest to krążek absolutnie fantastyczny. Jeśli jeszcze go nie znacie, to zacznijcie od niego rok 2013. „Jaki nowy rok taki cały rok” – mówi przysłowie. Skoro więc niemal cała Polska będzie miała w A.D. „czynaście” kaca to niech chociaż towarzyszy mu dobra muzyka ;-)  


MIEJSCE 1:
LAO CHE - Soundtrack                                          CZYTAJ RECENZJĘ

Po raz pierwszy w historii muzycznych podsumowań roku Bonomuzy tytuł płyty roku przypada polskiemu wydawnictwu. Cieszę się z tego powodu tym bardziej, że dawno nie słyszałem tak oryginalnego nagrania, zaskakującego każdym kolejnym numerem. Z jednej strony pełno tu oldschoolowych syntezatorów i sporo schizofrenicznych brzmień wokali, z drugiej ascetycznych, spokojnych piosenek z ledwo brzdąkającą gitarą. Wszystkie z nich mają jednak dziwną napędzającą i unoszącą nad ziemię moc,  która wywindowała Soundtrack do najlepszej płyty roku 2012. Album ten nie podobał mi się tylko podczas pierwszego przesłuchania, z każdym kolejnym fascynuje mnie jednak coraz bardziej. Jeśli więc szybko odstawiliście ten krążek na półkę z niesmakiem lub jeżeli nie podejdzie wam on podczas pierwszej projekcji to koniecznie dajcie mu kolejną szansę. Bo ta płyta jest naprawdę niesamowicie dobra od pierwszego do ostatniego dźwięku.
 
 

niedziela, 30 grudnia 2012

PŁYTY ROKU 2012 - miejsca 10 - 4

Zgodnie z przepowiednią znalezioną przez Bonomuzę w Meksyku końca świata nie uświadczyliśmy. Czas więc najwyższy przystąpić do muzycznych podsumowań kończącego się jutro roku. Zaczniemy od najlepszych albumów roku 2012. Dziś poznacie płyty z pozycji od dziesiątej do czwartej, jutro „top sri” czyli podium. Tradycyjnie dopuszczalne są wyjątki dla wyjątkowo dobrych płyt z drugiej połowy roku poprzedniego. W tym roku będzie jeden taki przypadek. Z racji pojawienia się w siedzibie Bonomuzy nowego, małego człowieczka słuchanie muzyki było w tym roku nieco utrudnione i ograniczone czasowo, w styczniu i lutym pojawi się więc pewnie jeszcze sporo recenzji tegorocznych albumów. Z tych, którym mogłem poświęcić wystarczająco dużo czasu aby je obiektywnie ocenić najlepiej wypadły:


MIEJSCE 10:                                                                CZYTAJ RECENZJĘ
TRIBESBaby


Prawdziwy best of brytyjskiej gitarowej muzyki ostatnich kilkudziesięciu lat. Wiosną myślałem, że znajdzie się w tym zestawieniu znacznie wyżej. Z czasem te proste, chwytliwe przeboje nieco mi się osłuchały, sięgam po nie rzadziej ale nadal z przyjemnością. 


MIEJSCE 9:
TAME IMPALA - Lonerism


Recenzja tej płyty pojawi się na Bonomuzie w styczniu. Zwlekam z nią ponieważ odbieram ją skrajnie różnie w zależności od dnia i fazy, jaką mam akurat na muzyczne eksperymenty. Czasem wydaje mi się przekombinowana, innym razem nie umiem się wręcz od niej oderwać. Ostatnie zdecydowanie przeważa ta druga opcja.

MIEJSCE 8:                                                                 CZYTAJ RECENZJĘ

T.LOVEOld Is Gold

Decyzja Muńka i spółki o nagraniu oldschoolowego koncept-albumu okazała się strzałem w dziesiątkę. Wartość tej płyty będzie rosła z roku na rok. W dobie elektronicznego wygładzania pitu pitu utworków dawka gitarowej korzennej muzyki pełnej naprawdę dobrych kompozycji  w polskim wydaniu jest wręcz zbawienna.


MIEJSCE 7:                                                           CZYTAJ RECENZJĘ

DRY THE RIVER Shallow Bed

Najsmutniejsza i chyba najpiękniejsza płyta w tegorocznym zestawieniu. Magiczne melodie, ciekawe harmonie brzmiące niczym śpiew elfów zapewniają prawdziwy muzyczny odlot. Efekt ten potęgują jeszcze wersje koncertowe. Występ Brytyjczyków w gdyńskim namiocie był zdecydowanie najlepszym momentem tegorocznego Openera.



MIEJSCE 6:                                                             CZYTAJ RECENZJĘ
THE BLACK KEYSEl Camino

To właśnie na piątym miejscu ląduje jedyna płyta, której premiera nastąpiła w roku 2011, dokładnie 6 grudnia. Porządny kawał rock’n’rolla w dwuosobowym wydaniu, którego nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu.


MIEJSCE 5:                                                           CZYTAJ RECENZJĘ  
DJANGO DJANGODjango Django

Gdyby wpadł na tę płytę kilka tygodni wcześniej bankowo znalazłaby się na tegorocznym podium. Debiut Django Django to wręcz fenomenalne połączenie oldschoolu i nowoczesności. Z każdym kolejnym przesłuchaniem pochłaniam ten album z jeszcze większą zajarką.


MIEJSCE 4:                                                           CZYTAJ RECENZJĘ
GRAHAM COXONA+E

Dziwna to i zarazem bardzo dobra płyta. Podczas każdej jej projekcji czuje się lekko pijany, pełno tu dziwnych rytmów i wokalnych brzmień oraz muzycznego chaosu podanego w estetyce niezmiksowanego demo z próby. Rzecz niełatwa ale fantastyczna !!!
 


czwartek, 20 grudnia 2012

3 PIOSNKI NA KONIEC ŚWIATA

Jeśli chodzi o jutrzejszy dzień jedno jest pewne! Pod jego koniec wszyscy będą mieli dość tej fantastycznej piosenki:


Ponieważ poprzez częstotliwość grania jej przez wszelkie stacje radiowe możecie ją na chwilę znienawidzić przypominam ją już dziś, bo to kawał naprawdę zacnej muzy.
Każdy z nas przeżył już kilka końców świata. Osobiście pamiętam dobrze dwa z nich: pierwszy w sierpniu 1997, na dzień przed pierwszym koncertem U2 w Polsce. Przepowiadał go chyba Nostradamus i wtedy naprawdę zaklinałem los aby ów "end of the world" przesunął się chociaż o 24 godziny ;-)
Kolejny koniec prorokowano na przełom wieków. Ten drugi koniec świata spędziłem w czeskiej Pradze, śpiewając ze znajomymi na moście Karola "I wanna fuck the millenium". Odnośnie końca wieku powstała jednak o wiele lepsza i piękniejsza piosenka:


A w ogóle to chciałbym Was uspokoić. Podczas zeszłorocznej wizyty w Meksyku oprócz szukania polskich śladów fonograficznych w krainie sombrero oraz losów bohaterów seriali próbowaliśmy również sprawdzić słuszność przepowiedni Majów. W jednym z grobowców trafiliśmy na tajny papirus, ze słowami użytymi w tym oto słitaśnym kawałeczku:

 

Ów song, a zwłaszcza słowa "maija hi, maija ha" dobitnie świadczą o tym, iż Majowie zrobili sobie z nas po prostu żart. Bo końca świata "nu ma nu ma ej". HEJ!

środa, 12 grudnia 2012

JACK WHITE - BLUNDERBUSS

Dżingl bels, dżingl bels, hoł hoł hoł za pasem a tu jeszcze tyle muzycznych zaległości do zrecenzowania! Jakoś tak wyszło, że, w dużej mierze przez promujący ją Love Interruption, długo nie podchodziłem do pierwszej solowej płyty Jacka White’a. Ale jak już umieściłem ją raz w odtwarzaczu to zaczęła się tam pojawiać bardzo często. W efekcie Blunderbuss to zdecydowanie moja ulubiona, obok The White Stripes, odsłona Białego Dżeka. Być może dlatego, że znajdziemy tu wiele elementów charakterystycznych dla jego pierwszego zespołu. Przede wszystkim jednak ten album kipi wręcz dobrą muzyką. O ile rozpoczynający ją Missing Pieces można potraktować jeszcze jako rozgrzewkę czy strojenie instrumentów to następujący po nim Sixteen Saltines rozwala na łopaty. Banalnie prosty, rytmiczny riff a’la Wild Thing, krzykliwy wokal Jacka, rywalizujący pod koniec z gitarową solówką... Muzyczna poezja!!!
I Guess I Should Go To Sleep dosłownie pachnie...

czwartek, 6 grudnia 2012

T.LOVE - OLD IS GOLD

Najnowsza płyta T.LOVE zapowiadana była jako powrót do korzeni. Po usłyszeniu promującego Old Is Gold singla zmarszczyłem się nieco, bo realizację tego hasła wyobrażałem sobie zupełnie inaczej niż w przypadku lekko nijakiego Poeci Umierają. Na szczęście kiedy z lekkim niepokojem sięgnąłem po to dwupłytowe wydawnictwo Muńka i spółki już po pierwszym przesłuchaniu okazało się, że obawy o jakość płyty były niepotrzebne.
Old Is Gold to nagranie oldschoolowe, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Po otwierającym, bluesowatym Black and Blue łagodnie wprowadzającym w nastrój w płyty już jako numer dwa słyszymy pierwszą petardę w postaci Frontline, fantastycznego rockabilly rozpędzającego się niczym rower sunący z góry na pazury. Następujący po nim utwór tytułowy to rock’n’roll sprzed ponad pół wieku, przy którym noga tupie sama.  
Najnowsza płyta T.LOVE zawiera sporo kawałków z naprawdę dużym potencjałem przebojowym. Do najlepszych należą Skomplikowany, Moja Kobieta i Mętna Woda. Niestety nigdy nie usłyszymy ich raczej w radio, bo w każdym Muniek klnie jak szewc, z wyraźnym wskazaniem na wszelakie odmiany słowa zaczynjącego się na „j” a kończące na „bać”...

czwartek, 22 listopada 2012

SZAFA GRAJĄCA: THE BLACK KEYS - GOLD ON THE CEILING

Przed chwilą wróciłem z Berlina, z myślą, że do szafy trafi dziś Rammstein.Skoro jednak tydzień temu się udało wywołać dzisiejszego fantastycznego newsa o przyjeździe Queens Of The Stone Age do Gdyni kontynuujemy dziś życzeniową szafę grającą. Czas najwyższy, żeby Polskę odwiedził zespół The Black Keys. ;-)


czwartek, 15 listopada 2012

WOOOOOO HOOOOOO !!! BLUR W POLSCE !!!

O koncercie BLUR marzyłem od dawna, o czym mogliście przeczytać także na Bonomuzie. Przy okazji tegorocznej reaktywacji owo marzenie wreszcie się spełniło. Dziś nastąpiło z kolei najlepsze "pierwsze ogłoszenie" ze wszystkich edycji Openera. Informacja o pierwszym występie Damona i spółki w Polsce w 3 miesiące po kolejnym "ostatnim koncercie w historii zespołu" brzmi naprawdę fantastycznie. Jeżeli 2 lata temu PULP zachwycił Was swoją sceniczną energią to gwarantuje, że przy BLUR wypadają oni jak chór kościelny. Myślę, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy jak fantastyczny wieczór czeka nas tegorocznego lata.

W ramach łapania zajawki proponuję przypomnienie relacji z koncertu w Wolverhampton (KLIKNIJ TUTAJ) oraz kawałek, którego w tym roku BLUR nie grał i który mam nadzieję usłyszeć w Gdyni 3 lipca 2013 roku.


No dobra, jeszcze jedna zajawka, tym razem "live".



środa, 14 listopada 2012

SZAFA GRAJĄCA: QUEENS OF THE STONE AGE - NO ONE KNOWS



 Dzisiejszy odcinek szafy grającej ma charakter życzeniowy. W oczekiwaniu na potwierdzenie koncertu Queens Of The Stone Age w Polsce proponuję dwie odsłony mojego ulubionego kawałka Amerykanów. 


No One Knows ma w sobie wszystko co niezbędne genialnej rockowej kompozycji. Na ochy i achy nie zasługuje chyba jedynie klip, którego pomysł musiał powstać „pod dużym wpływem” a realizacja być mocno niskobudżetowa. A propos teledysku: poznajecie perkusistę? Na nowym album, który ma się ukazać w ciągu najbliższych tygodni znów będzie można go usłyszeć. Najpewniej również na żywo podczas letnich koncertów. I to kolejny powód, dla którego czekam na ogłoszenie koncertu QoTSA w Polsce. Poprzedni choć wyprzedany w ciągu kilku dni, nie doszedł do skutku z powodu odwołania 3 ostatnich koncertów europejskiej trasy. Czas na rehabilitację Amerykanów!

Na deser ta sama piosenka w nieco innej ale równie fantastycznej wersji:


niedziela, 11 listopada 2012

LAO CHE - SOUNDTRACK

Pierwszy raz słuchałem tej płyty z wysoką gorączką, odlatując lekko w kierunku snu przy słowach „jestem psem, zaczynam się łbem”. Soundtrack wydał mi się wtedy pełen dziwnych, przeeksperymentowanych dźwięków, taką muzyczną schizofrenią. Kolejne spotkania z tym albumem, już w normalnym stanie były o wiele bardziej udane. Najnowszy album Lao Che to rzecz wyśmienita: tajemnicza, oryginalna i tak nieszablonowa, że wciąga z każdym przesłuchaniem coraz głębiej.
Zaczyna się dość ponuro. Utwór 4 piosenki za sprawą klawiszy przypomina nieco Piosenkę Młodych Wioślarzy Kultu, jest jednak o połowę wolniejsza i o wiele bardziej mroczna. Jeszcze bardziej ponuro robi się w Kołysanego, pięknej, ascetycznej kołysance z dość przerażającym tekstem.  Jestem Psem to z kolei najbardziej pojechany na płycie kawałek, w którym tytułowe wyznanie wypowiadane przez modulowany komputerowo głos przeplata się z elektroniką w stylu Kombi i perkusyjnego bitu CASIO. Wszystkie 3 otwierające Sountrack utwory brzmią jakby z innej planety. Maja tak niesamowity klimat, że choć nie lubię fantasy słuchając ich przed oczyma staje mi tajemniczy świat krasnali i ufoków żyjących w nieodgadnionej krainie.

czwartek, 1 listopada 2012

MUSE - THE 2ND LAW

Zamykające najnowszy album MUSE Isolated System zaczyna się niczym melodyjka z serialu MacGyver. Jak zapewne pamiętacie ów bohater potrafił z dwóch zapałek skręcić nawet helikopter. Niestety eksperymenty brytyjskiego trio wypadły nieco gorzej.
Pierwsza część The 2nd Law jest bardzo fajna. Otwierające ją Supremacy ma coś z utworów do filmów o agencie 007,głównie za sprawą słynnego bondowskiego motywu granego na smyczkach. Poza tym dużo tu wysokich pisków w stylu The Darkness, fajnego instrumentalnego bałaganu, w którym dęciaki przekrzykują się z zapętlonym wokalnym „sysysysy”, mocnej gitary, czyli wielu elementów, które słyszeliśmy już w kawałkach MUSE wcześniej. Tu wrzucone są wszystkiego do „jednego kotła”. Następujące po nim Madness to zwrot o 180 stopni, singlowa balladka brzmiąca w radio jak produkt nieco podrzędny przy odsłuchaniu na dobrych głośnikach pozwala odkryć wiele niesłyszalnych na pierwszy rzut ucha smaczków. No i ta porażająca prostotą genialna solówka. Panic Station brzmi z kolei jak odnaleziony po latach kawałek INXS. Świetna surowa, napędzana basem zwrotka przechodzi w refren, w którym słyszymy najlepszy wokalny fragment Matta z całej płyty, który dosłownie odpala wrotki nawet u niepodkutej kobyły.
Singlowy, „olimpijski” Survival, przez większość osób został niemal wyklęty.

sobota, 20 października 2012

YEASAYER - FRAGRANT WORLD

Trzeci studyjny album Yeasayer stylowo ma tyle wspólnego ze swoim poprzednikiem co Dżejms Bąd z mieszaną i niewstrząśniętą. Płyta kompletnie różni się od fenomenalnego Odd Blood. Fantastyczne harmonie z tamtego krążka poszły w zapomnienie, zniknęły gdzieś przebojowe, skoczne kawałki ustępując w dużej mierze miejsca bardziej skomplikowanym melodiom i dziwnie połamanym rytmom. Początkowo ten nowy styl Amerykanów podchodził mi niczym pół litra na kacu. Znaczy się wcale. Po dokładniejszym wsłuchaniu się we Fragrant World owa niechęć została jednak przełamana i dziś oceniam tą płytę pozytywnie, choć gorzej niż jej poprzedniczkę.
Na pewno jest to propozycja wymagająca, do słuchania której nie warto siadać bez pełnego skupienia. Nowe kawałki Yeasayer w większości nie nadają się do nucenia przy goleniu, trudno też raczej będzie usłyszeć je u fryzjera, w markecie lub dworcowym klozecie. To, co najbardziej w nich cenne to złożoność i nieoczywistość kolejnych elementów spychających na boczny plan chwytliwość melodii. Kiedy jednak nasz mózg ogarnie wszystkie impulsy płynące z ucha okazuje się, że tych przebojowych fragmentów nadal jest sporo, tylko ukrytych „głęboko w środku gdzieś”. Najlepiej obrazuje tą sytuację singlowa Henrietta, zaczynająca się niczym kawałek z pełnych fascynacji synteazatorem CASIO lat 80-tych i przemieniająca się w połowie w klimatyczny, magicznie tajemniczy i powodujący zawroty głowy hymn kosmitów.
Moim faworytem z Fragrant World jest jednak jego środkowa trójka. No Bones zachwyca transowym refrenem („supppose it’s the right time”), Reagan’s Skeleton taneczną partią basu a Devil And The Deed surową zwrotką i ciekawym, rwanym mostem prowadzącym do refrenu. Świetny efekt daje zwłaszcza instrumentalny fragment w drugiej części tego utworu brzmiący jakby panowie w studio złapali do jego nagrania wszystko co mieli pod ręką. Ciekawie wypada też Blue Paper, wokalnie zawieszony gdzieś w klimatach Prince’a z fajną, mglistą partią klawiszy, nieco słabiej natomiast przypominające nieco twórczość Justnia Timberlake’a Longevity oraz trio zamykające płytę, w których muzycy przedawkowali minimalnie eksperymenty. Mimo to, każda z 11 umieszczonych na Fragrant World piosenek ma w sobie coś niepospolitego i wciągającego. Warto się z nimi zapoznać.




wtorek, 16 października 2012

3 x DESZCZOWA KASZANA SONG

Prawie 40 lat temu Jasiek T. powstrzymał Anglię. W roku 2012 powtórki nie było, był za to z nami Kapitan Planeta, dzięki któremu drużynę Roya Hodgsona zatrzymał deszcz. Z tej okazji 3 deszczowe pioseneczki-kaszaneczki, tak jak 3 razy pada słowo "PZPN" w najgłośniej śpiewanej dziś na stadionie piosence.


Uan: (ze specjalną dedykacją dla organizatorów meczu - jestem pewny, że każdy, kto był dziś na stadionie chciałby namalować kroplą deszczu kogoś odpowiedzialnego za ten burdel, a potem długo sam, sam w to nie uwieeeeerzyć :


Tu (specjalnie dla fanów z wyspy)



Sri (dla tych, którzy, tak jak Patrycja w refrenie chcą by nasza drużyna nadal była w tych eliminacjach niepokonana):


Daj spokój Pata. Jutro WYGRAMY WYGRAMY WYGRAMY !!! O ile oczywiście uda się zamknąć dach, w pierwszym możliwym momencie, czyli jak przestanie padać i na Saskiej Kępie pojawi się tęcza.



niedziela, 14 października 2012

LINKIN PARK - LIVING THINGS



Wydaje mi się, że w 2012 roku Linkin Park nie jest trendy, dżezi ani cool. W modnym towarzystwie lepiej powiedzieć, że LP to obciach i lepiej błysnąć jakimś hipsterskim offem. Cóż – z modą zawsze stałem na bakier i twierdzę, że najnowsze dziecko tego rockowego zespołu z castingu jest spoko. Nie rozkłada na łopatki ale serwuje porcję porządnej i zróżnicowanej rockowej muzyki. Nowych fanów raczej nie przysporzy ale starych nie wystraszy.
Na płycie nie zabraknie zarówno rzewnych ballad z najlepszą Roads Untravelled na czele jak i porządnego czadu w postaci Lies Greed Misery czy Victimized. Słuchając refrenu tego drugiego ma się wrażenie, że Chester swoim zachrypniętym krzykiem chciał poprzestawiać w studio ścianki działowe. Kawałek jest masakrująco dobry, początkowe pitu pitu świetnie kontrastuje z wykrzyczanym refrenem. Początkowe wątpliwości, które miałem co do singlowego Burn It Down odeszły ostatecznie po usłyszeniu tego kawałka na żywo. Dziś najbardziej lubię jego mocno przesterowaną partię basu. Jeszcze bardziej podchodzi mi poprzedzające go In My Remains -linkinowy klasyk ze spokojną zwrotką i mocniejszym refrenem, w którym na uwagę zasługuje przede wszystkim jego druga połowa.
Living Things słucha się dobrze, bez specjalnych uniesień ale przyjemnie. Jedynie końcowa trójca odstaje od poziomu pozostałych kawałków przynudzając „z deka za zbytnio”. Co nie zmienia faktu, że jeśli pasuje Wam stylistyka prezentowana dotychczas przez Linkin Park to płyta Living Things nie powinna was rozczarować.


niedziela, 7 października 2012

KASZANA FESTIVAL II: FLO RIDA - WHISTLE

Drugą gwiazdą tegorocznego Kaszana Festival jest Flo Rida i jego gwizdek, w który gwizdał jeszcze jako sędzia. Oprócz występu gwiazdy zapraszam do lektury wywiadu z artystą. Znajdziecie w nim m.in. informacje o związkach Flo z Polską, jego fascynacjach i inspiracjach.

 

WYWIAD Z FLO RIDA:

Bonomuza: W teledysku do Whistle często przyjmujesz pozycje karateki? Ćwiczysz jakieś sztuki walki?
Flo: Je, ja noł. Moim ulubionym filmem jest Trylogia Karate Kid. Całe dzieciństwo podpatrywałem także Brucee Lee i umiem teraz zrobić niezły trick krzycząc jak on „A DZIAA” !

- Skąd masz taki fajny kajdan?
- Je, ja noł. Kiedys byłem sędzią, wisz, rozumisz to dobrze opłacalne zajęcie. Można dużo dmuchać w gwizdek. Od czasu aresztowania Fryzjera stało się to jednak niebezpieczne. No i ziom z podwórka podpowiedział mi, że lepiej teraz zostać pop star. No to zostałem. A kajdan kupiłem na straganie na Florydzie. Zresztą stąd wzięła się moja czaderska ksywa.

I jak odnalazłeś się w nowej rzeczywistości?
- Je, ja noł, super. Bycie pop star jest o niebo lepsze. Wbrew pozorom można dużo więcej dmuchać w gwizdek. Powiem ci, że odpowiedzi negatywne na pytanie z refrenu praktycznie się nie zdarzają.

Właśnie, opowiedź o inspiracji dla piosenki Whistle? 
 - Je , ja noł, „it’s like everywhere I go my whistle is ready to blow”.

Czy wiąże się z tym jakaś specjalna historia?
Flo: Je, ja noł. Kiedyś, jeszcze za czasów sędziowskich, nie podyktowałem ewidentnego rzutu karnego. Faul był jak 150, ale inaczej się umówiłem z właścicielami drużyny gospodarzy. Zawodnik gości podbiegł do mnie i zaczął krzyczeć: „ej, kufa, baterie ci się w gwizdku wyczerpały czy tchu ci brakuje, żeby gwizdnąć? Może sam mam dmuchnąć w ten twój gwizdek?”. Pomyślałem, że to niezły tekst do piosenki. Tym bardziej, że po meczu w ramach podziękowania od gospodarzy pewna pani zaproponowała mi to samo.

Jakie są twoje związki z Polską?
Je, ja noł, klip do Whistle chcieliśmy początkowo nakręcić na Giewoncie. Niestety krzyż na tym szczycie nie mieścił się w kadr i musieliśmy zrezygnować. Poza biel kapliczki na szczycie który ostatecznie wybraliśmy idealnie pasuje do bieli moich spodni.

Właśnie. Jak osiągasz tę snieżno-białą biel ubrań?
Je, ja noł. Bez namaczania maj frjend. A potem dmucham w gwizdek.

A propos gwizdka, chciałbym zaprezentować ci polską starą, zarąbistą piosenkę, w której on występuje.

Jak ci sie podoba?
Łiiiii tam. Za duży HARDKÓR! Wolę dmuchać w gwizdek.
 

środa, 3 października 2012

THE XX - COEXIST

Zaczyna się obiecująco. Angels to kawałek nawiązujący do najlepszych fragmentów debiutu The XX. Ascetyczne, rzewne, minimalistyczne pojedyncze dźwięki gitary oraz ciche sprężyny werbla w towarzystwie głosu Romy fantastycznie wprowadzają w klimat zespołu. Coexist jest bardzo podobna do debiutanckiej płyty The XX, zespół bardzo często stosuje te same brzmienia, zagrywki, pasaże z jedną, zasadniczą różnica: w przeciwieństwie do debiutanckiego krążka dużo rzadziej słyszymy na nowej płycie Anglików ciekawe melodie.
Częściej za to pojawia się w nowych kawałkach nieco przedawkowany elektroniczny beat. Momentami wprowadza on ciekawe urozmaicenie, na przykład w Fiction, któremu zdecydowanie dodaje pazura czy w Swept Away, w którym wszystkie elementy składowe zgrane są idealnie. Z kolei w Reunion, klonie Basic Space owa taneczność odbiera temu kawałkowi nieco wagi psując go w drugiej połowie i sprawiając, że całościowo wypada gorzej niż jego „prototyp”. W Try fajnie brzmią początkowe klawisze oraz organy brzmiące jakby grał na nich pijany organista. Słuchając tej piosenki ma się jednak wrażenie, że jego ciekawe elementy składowe nie trzymają się kupy, każdy gra jakby sobie, wyraźnie brakuje spoiwa. O ile w Angels podobny zabieg działa wyśmienicie to w tym przypadku niestety nie. Jednym z jaśniejszych fragmentów płyty spotykamy w postaci Tides z fajnym gitarowym motywem oraz towarzyszącym mu rozpływającym się elektronicznym dźwiękiem. Moim Coexistowym faworytem jest jego poprzednik – Missing. W końcu pojawia się tu melodia wwiercająca w głowę i pozostająca w niej długimi godzinami. Przepiękny utwór z przejmującą, „tremolującą” gitarą w wysokich rejestrach i przejmujący głosem Jamiego. Szkoda, że takich fragmentów jest na Coexist niewiele. W efekcie serce bije mocniej tyko przy jego nielicznych fragmentach.
Płyta nie jest zła ale The XX zatraciło na niej sporo magii, którą „ładnie przedstawiło się słuchaczom, milionom słuchaczy” 3 lata temu.

poniedziałek, 24 września 2012

SZAFA GRAJĄCA: BABYSHAMBLES - FUCK FOREVER

Dziś szafa grająca wzbogaca się o piosenkę, której pierwszą linijkę refrenu możemy zaśpiewać zawsze, gdy chcemy aby ktoś dał nam spokój. Fuck Forever to kawałek genialny. Fantastyczny riff połączony z niedbale zaśpiewaną przez Doherty'ego melodią dają efekt, który sprawia, iż potrafię go słuchać w kółko przez godzinę. Zwłaszcza końcówki z nieco inną gitarą i  niespełniającą się przepowiednią "they'll never play this on the radio". MISTRZOSTWO ŚWIATA !!!

środa, 12 września 2012

ALT+J - AN AWESOME WAVE

An Awesome Wave to faktycznie niesamowita płyta. Ciekawa, rożnorodna i pieszcząca ucho. Większość kawałków charakteryzują wielokrotne zmiany rytmu oraz brzmień czy instrumentarium, co sprawia, że dosłownie każdy z nich wciąga jak niebanalny kryminał. Bez względu na to czy zespół uderza w fale nastrojowe, czy bardziej taneczne. Intro przypomina troszkę otwierające poprzednią płytę Yeasayera The Children z efektem wciąganej taśmy. Kolejne Interlude 1 wypełnia 70 sekund śpiewane a capella. Something Good, mój numer jeden z tej płyty, kojarzy mi się z przedwiośniem, chwilami kiedy zima (tu w postaci zwrotki) zostaje wyparta przez pierwsze, wiosenne promienie słońca reprezentowanego przez refren, którego ciepło dosłownie poraża. Odpływam przy każdej jego projekcji. Tessellate pełne aury tajemniczości, brzmi momentami jak mówiony początek Civil War Gunsów. Świetną rolę spełnia pianino grające jakby samo sobie, jednocześnIe fantastycznie dopełniając utwór. W sąsiadującym z nim Breezeblocks podobną funkcje odgrywa wokalny kanon sprawiający iż z przeciętnego kawałka rozwija się on w rzecz, obok której trudno przejść obojętnie. Podobnie w Bloodflood, którego ostatania minuta kosi równo z trawą. W fantastycznym MS świetny efekt przynoszą kilkusekundowe pauzy pomiędzy poszczególnymi wersami wyspiewanymi w wielogłosie. Artykulacyjne przerwy pojawiają się również w kolejnym Fitzpleasure wypełnionego intrygującym brzęczeniem i mnogością muzycznych tematów. Dawno nie słyszałem tak inteligentnej i wysmakowanej płyty. Za każdym razem, gdy wybrzmi ostatni dźwięk smyczków w zamykającym ją Taro mam ochotę natychmiast wcisnąć play aby kontynuować tę piękną muzyczną podróż. To naprawdę fantastyczne uczucie, gdy muzyczny album nie pozwala odejść od głośników choćby na sekundę. Jeśli też je lubicie An Awesome Wave powinno natychmiast znaleźć się na waszych muzycznych półkach. 

poniedziałek, 10 września 2012

SZAFA GRAJĄCA: DRY THE RIVER - NEW CEREMONY

Dziś do szafy trafia autor najpiękniejszego koncertu Openera 2012. Po fantastycznym debiutanckim albumie Anglicy zaprezentowali go na żywo w sposób, który sprawił dosłownie potroił jego piękno. Fantastyczne, delikatne współbrzmienia, niezapomniane melodie i skupienie panujące w namiocie - to właśnie jedna z chwil, dla których warto było być w tym roku w Gdyni.

Jeśli jakimś cudem nie słyszeliście jeszcze płyty Shallow Bed to nie zwlekajcie ani chwili dłużej.

piątek, 7 września 2012

MICHEL TELO W POLSCE !!! - STARTUJE II KASZANA FESTIVAL

Koniec lata zbliża się nieubłaganie a wraz z nim zamknięcie sezonu festiwali „pod chmurką”. Tak jak w ubiegłym roku Bonomuza zaprasza Was na jego huczne zamknięcie. KASZANA FESTIWAL II sprawi, iż łatwiej przyjmiecie na klatę nadchodzącą jesienną smutę. Praca przy organizacji festiwalu to naprawdę ciężki kawałek chleba. Mnogość imprez powoduje, że ciężko jest zakontraktować gwiazdę w dogodnym terminie. 

O tym, że Michel Telo powinien wystąpić na Kaszanie wiedziałem od dawna. Warto jednak było tyrać, czego dowodem jest choćby pierwsza gwiazda tegorocznego festiwalu! Od kilku miesięcy artysta ten rozchwytywany jest bardziej niż kebab na cienkim w piątkowy wieczór czy parówki na stacjach Łorlenu.Słowa „AJ CHCĘ CIĘ ZŁAPAĆ, AJ AJ, CHCĘ CIĘ ZŁAPAĆ OPA” krzyczało do niego tysiące promotorów z całego świata. Muzyk gra czasem nawet po trzy koncerty dziennie a jeśli nawet nie występuje to i tak śpiewa tańcząc zumbę. Pełny obaw, niczym Kasia Kowalska, wreszcie „ZDOBYŁEM SIĘ NA ODWAGĘ I ZAAAAA GAAAAAA DAŁEM”. 

Efekty przerosły najśmielsze oczekiwania.Rzadko zdarza się bowiem by artysta tej sławy wyszedł sztywno przyjęte,ustalone dużo wcześniej ramy koncertu i przygotował dla fanów coś specjalnego. Tymczasem Michel stał się tego dnia, mówię to bez cienia wątpliwości, naszym, swojskim, polskim Miśkiem, Michałem jakich wielu spotkać można W SOBOTĘ NA BALETACH, na których jak wiadomo „wszyscy ludzie tańczą”. Artysta przestudiował elementarz Falskiego od deski do deski, obejrzał w TeFałPe wszystkie odcinki z profesorem Miodkiem i specjalnie dla polskich fanów przygotował wersję swojego największego hitu po polsku!!! Myślę, że po projekcji nie będziecie mieli żadnych wątpliwości, że piosenka otwierająca Drugi Kaszana Festiwal jest “boska, BOSKA”!
 

środa, 5 września 2012

NOWA PŁYTA THE XX PRZEDPREMIEROWO

Premiera drugiego albumu The XX pod tytułem Coexist nastąpi w najbliższy poniedziałek. Już teraz pod TYM LINKIEM można jednak oficjalnie posłuchać następcy rewelacyjnego debiutu. Oficjalne udostępnienie w necie całego krążka to dość odważne posunięcie zespołu. Tym bardziej, że dorównać pierwszej płycie będzie niezwykle ciężko.Po przesłuchaniu całego Coexista mam lekkie rozdwojenie jaźni. Z jednej strony nowe piosenki maja wszystkie znane już dla tego zespołu zagrywki i brzmienia, z drugiej brakuje w nich melodii, które zostają w głowie już po jednej projekcji.
Po Coexista sięgnę jednak na 100 procent, bo wierzę, iż po kilku odtworzeniach zaczaruje mnie tak jak album The XX. Szczegółowa recenzja na pewno jeszcze we wrześniu.

środa, 22 sierpnia 2012

DRUGA ZAPOWIEDŹ NOWEGO MUSE

Od kilku dni w sieci można posłuchać drugiej piosenki zapowiadającej kolejną płytę MUSE. 2nd Law zapowiadana jest jako rewolucyjny dla zespołu krążek, na którym brytyjskie trio ma grać m.in. dubstep. Efekty poznamy już za kilka tygodni, na razie posłuchajcie kawałka Madness. Jak Wam się podoba?

Ja mam mieszany uczucia, trochę brzmi to jak strona B singla. Na 2nd Law czekam jednak niecierpliwie.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

SZAFA GRAJĄCA: SCOTT MCKENZIE - SAN FRANCISCO -

Do szafy grającej trafia dziś piosenka, która za każdym razem, gdy ją słyszę sprawia iż chciałbym choć na chwilę cofnąć czas o 50 lat i przenieść się do Kaliforni. Wątpię aby "za naszych czasów" powstał tak spontaniczny, ważny i piękny ruch, w którym wolność ma pełnię znaczenia i niepowtarzalny smak. Prosty tekst do tego utworu ma w sobie coś niesamowitego i sprawia, że możemy poczuć choć namiastkę tamtych czasów.

San Francisco trafia dziś do szafy także w hołdzie dla jej autora, którym zmarł 2 dni temu.

wtorek, 14 sierpnia 2012

KONCERT BLUR - WOLVERHAMPTON 5.08.2012


Civic Hall wielkością i wyglądem przypomina warszawskie Palladium, z tą różnicą, że balkon rozciąga się na 3 strony świata. Sala jest niezwykle kameralna i tym bardziej niesamowity był fakt, iż po 3 latach milczenia zespół zdecydował się na dwa z siedmiu koncertów właśnie tam.

Kiedy podczas zamykającej koncert The Universal z głośników popłynęły słowa„well, here’s your lucky day, it really, REALLY, really COULD HAPPEN” po głowie obijała mi się myśl, że to zdanie, choć wyrwane z kontekstu, idealnie opisuje dwie wcześniejsze godziny, które spełniły jedno z moich największych muzycznych marzeń. Koncert BLUR w Wolverhampton przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Mimo, iż minął od niego już tydzień to nadal przed oczami stają mi liczne flashbacki z tego wydarzenia. Wiele z nich pozostanie w mych wspomnieniach do końca życia.



Koncert miał charakter dużej imprezy dla znajomych, na której goście bawili się równie dobrze jak gospodarze. Reakcją na wrzawę towarzyszącą wyjściu Blur na scenę był wielki, nieskrępowany rogal, który zagościł na twarzach wszystkich czterech muzyków. Miałem wrażenie, iż było to niesamowicie szczere, panowie autentycznie cieszyli się z okazji do ponownego wspólnego grania. Zresztą każda kolejna chwila tylko utwierdzała mnie w tym przekonaniu. Muzycy, a zwłaszcza Damon wielokrotnie gestami i miną „mówili”: „ludzie, ale zarąbista impreza, dajmy jeszcze bardziej czadu, aby na długo zapamiętać te chwile”.
Po udanym koncercie supportujących Blur dwóch, mega pozytywnych dzieciaków z The Boots, rozległy się charakterystyczne dźwięki rozpoczynające Girls & Boys, kawałka idealnego na rozpoczęcie koncertu. Ten numer po pierwsze zmusza wręcz do skakania a po drugie naturalnie wywołuje interakcję z publiką. Przez kilka pierwszych chwil Damon jakby badał kogo ma przed sobą, na ile zgromadzeni maja ochotę na wspólne śpiewanie i zabawę. Po kilkudziesięciu sekundach uspokojony wzniósł tylko ręce w triumfalnym geście kwitując sprawę słowami „all right”, odbiór był niesamowity. Już podczas pierwszego refrenu zgubiłem but. Odnalezienie go wśród skaczącego tłumu było prawdziwym kondycyjnym wyzwaniem, po wykonaniu którego wyrównywałem oddech dobre kilkadziesiąt sekund. Tym bardziej, że wentylacja Civic Hall opierała się jedynie na otwieranych co jakiś czas bocznych drzwiach. Temperatura na sali momentalnie osiągnęła stan wrzenia, tym bardziej, że Blur kontynuował prezentowanie na żywo płyty Parklife. O ile przy London Loves było jeszcze umiarkowanie, to przy kolejnych Tracy Jacks i Jubilee w Civic Hall zaponował istny amok. Skaczący tłumnie ludzie z niesamowita radością wykrzykiwali do siebie słowa piosenek, podobnie zresztą jak Damon, który pochylając się nad barierkami śpiewał prosto w twarz kolejnych znajdujących się w pierwszych rzędach fanów, w tym szczęśliwego autora tego tekstu. 



Wielokrotnie miałem wrażenie, że Blur gra ten koncert specjalnie dla mnie i było to uczucie niesamowite. Albarn starał się zaczepić wszystkich, których ograniał swym wzrokiem, myślę, że kązdy z pierwszych kilku rzędów wyszedł z koncertu z wrażeniem iż właśnie odbył się jego jednoosobowy, najmniejszy koncert świata. Wokalista Blur o prawdziwy sceniczny mistrz, frontman w najlepszym tego słowa znaczeniu, charyzmatyczny a jednocześnie mega sympatyczny i pozytywny. Czułem sie trochę jak na koncertach Kultu czy T.LOVE w najlepszym okresie ich działalności. Było swojsko, bez zadęcia, jak na spotkaniu dobrych znajomych. Jednym z mniej ważnych przejawów tego stanu rzeczy było ciągłe polewanie wodą skaczącego pod sceną tłumu, które pare razy przerodziło się w oblanie z szelmowskim usmiechem siedzących na balkonie.Po energetycznej czwórce z Parklife przyszedł czas na chwilę odpoczynku dla nóg w postaci Beetlebum. Piszę o nogach, bo gardła zgromadzone w Civic Hall rozdarły się do granic mozliwości. Szczerze mówiąc nigdy nie byłem wielkim fanem tego kawałka ale sądząc po reakcjach publiczności byłem w tym względzie odosobniony. 



Chwilę później, podczas wyspiewanego przez Grahama Coxona Coffe & TV, ponownie znalazłem się na orbicie szczęśliwości. Fantastycznie było zobaczyć tego maga gitary, przez większość koncertu skupionego na brzmieniu swojego instrumentu, który w tamtej chwili stał się w najważniejszą postacią na scenie w Wolverhampton.

Każdy kolejny kawałek zagrany tego wieczora niósł ze sobą cudowny element muzycznej magii: gościnny występ grającego na lutni Khyama Allamiego, Happy Birthday zaśpiewane zawstydzonej siedmioletniej dziewczynce siedzącej na balkonie, Country House wykonany przez Damona w podskokach i na leżąco, zabijające energią Parklife i Song 2, w których mimo wyjątkowo głośno ustawionych wzmacniaczy po Civic Hall toczył się ryk wniebowziętych fanów czy wzruszające i intymne This Is A Low kończące pierwszą część koncertu.


Chwilę wcześniej, podczas wykonywania przez zespół Tender miała miejsce chwila, o której marzy każdy zespół na świecie. PO kilku charakterystycznych dźwiękach zagranych przez Grahama i jeszcze przed dołączeniem się reszty zespołu sala została zawładnięta przez ludzi śpiewających „oh my baby...”.Członkowie Blur na pewno słyszeli taką reakcją nie raz, ale wierzcie mi, że widząc ich twarze z bliska nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż są w tamtym momencie przeszczęśliwi. Niektórych uczuć nie da się ukryć.



Na bisy postanowiłem przenieść się w końcowe rejony sali. Z przodu było magicznie, ale uszy powoli zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, nagłośnienie nie było najlepsze, głównie z powodu zbyt głośno ustawionego basu i byłem ciekawy jak wygląda to na wysokości dźwiękowca. O dziwo z tyłu było podobnie. W ramach bisów Blur postanowił wyregulować ciśnienie wszystkim zgromadzonym, serwując same spokojniejsze utwory. Sing z debiutanckiej płyty, chwilę później dla kontrastu najnowsze Under The Westway, pełne wygłupów Intermission, przecudne End Of A Century, czy dużo wolniejszą niż na płycie wersję For Tommorow – jednego z 3 moich ulubionych kawałków Damona i spółki. Całość zwieńczyło przywołane na samym początku relacji The Universal.




Czekałem na ten „lucky day” wiele lat i jestem niezmiernie szczęśliwy, że w końcu się wydarzył. Pozostaje niebezpodstawna nadzieja, że jeszcze kiedyś nadarzy się okazja aby go powtórzyć. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję zobaczyć Blur na żywo nie przegapcie jej. W tej formie to jeden z najlepszych zespołów na świecie.

sobota, 4 sierpnia 2012

TO JUZ JUTRO !!!

Jutro spelni sie jedno z moich najwiekszych koncertowych marzen. Caly dzien, zwiedzajac rozna olimpijskie areny w Londynie odliczalem godziny do koncertu BLUR, ktory zobacze jutro w Wolverhampton. Relacja wkrotce. Tymczasem posluchajcie nowej piosenki Damona, Grahama i spolki.

środa, 1 sierpnia 2012

68. ROCZNICA WYBUCHU POWSTANIA WARSZAWSKIEGO - BARYKADA

Jak co roku 1 sierpnia słuchamy kolejnych utworów z płyty Powstanie Warszawskie zespołu LAO CHE. Dziś czas na Barykadę. Piosenka przedstawia sytuację z drugiej połowy pierwszego tygodnia powstania. Radość z zastrzeleniu kolejnych, poszczególnych wrogów przechodząca w coraz większe wycieńczenie. Piosenka Barykady świetnie oddaje powtarzalność i rosnący trud, z którym zmagali się powstańcy.  Jestem pewny, że archiwalia użyte do zilustrowania tego utworu dodatkowo pozwolą wielu osobom uświadomić sobie co działo się w Warszawie w sierpniu 1944 roku. Za każdym razem, gdy słyszę końcowe wersy tego utworu myślę sobie, że następnego dnia rano inaczej spojrzę w lustro podczas porannego golenia, bardziej doceniając czasy, w których przyszło mi żyć.

wtorek, 24 lipca 2012

OWF '12 - ŻENADA ZAKAZ FESTIVAL


O tegorocznej edycji Orange Warsaw Festival powiedziane zostało już wiele złego. Niestety muszę dorzucić swoje 2 grosze. Dawno nie wyszedłem z koncertu tak zniesmaczony, jak po pierwszym dniu festiwalu odbywającego się na stadionie Legii. Jakość dźwięku, który zaserwowano publiczności była poniżej poziomu pijanej kapeli weselnej rozgrzewającej się w toalecie. Najbardziej kłuło mnie to w uszy podczas koncertu Linkin’ Park. Miałem na świeżo w pamięci ich koncert sprzed kilku dni i wiedziałem dobrze w jakiej zespół jest formie i jak brzmi w dobrych warunkach. Na OWF obszedłem wzdłuż i wszerz cały obiekt przy Łazienkowskiej 3 i miejsca, w którym słychać byłoby wyraźnie cały zespół nie znalazłem. Porażające było zwłaszcza nagłośnienie wokalu Chestera, który dając z siebie maxa brzmiał niczym Kulfon, słabiutko, cichutko, tak jakby śpiewał bez mikrofonu. Mocy w tym było tyle, co makaronu w risotto

sobota, 21 lipca 2012

ROCK IM PARK - część 5

Jednym z głównych powodów, dla których wybrałem się do Norymbergi był koncert reaktywowanego po latach Soundgarden. Wiele lat marzyłem a by usłyszeć głos Chrisa Cornella na żywo. Niestety występ jego grupy na Rock Im Park to zdecydowanie największe rozczarowanie tego festiwalu. Po nudnawym wstępie w postaci Searching With My Good Eye Closed nadzieję na niezapomniane chwile przyniósł Spoonman. Niestety był to pierwszy i ostatni dobry fragment tego koncertu. Dalszą jego część wypełniły kawałki mniej lub bardziej znane ale męczące i pozbawione melodii oraz energii. Było na tyle słabo, że w drugiej połowie koncertu wycofałem się do strefy gastronomicznej, a tuz po spożyciu w towarzystwie dźwięków Black Hole Sun najzwyczajniej w świecie usnąłem.

Soundgardenowy niesmak na szczęście szybko poprawił mi zespół Evanescence. Nie nastawiałem się specjalnie na ten koncert, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Smutne, momentami aż do śmieszności, mroczne numery Amerykanów na żywo zyskały mocy i zabrzmiały niesamowicie przestrzennie. Dźwięk gitar fantastycznie komponował się z fortepianem, za którym co pewien czas siadała wokalistka. Dosłownie czułem jak dźwięk przenika do mojego wnętrza, pod alternastage panowała niesamowita, dziwnie podniosła atmosfera. Dawno nie czułem się tak na koncercie, a podczas Call Me When You’re Sober i My Heart Is Broken moja szczęka opadła na tyle, zaczęła kopać w nową stacje metra w Norymberdze. Po zagranym na koniec Bring Me To Life dosłownie zakręciło mi się w głowie i to nie tylko z powodu spożytych procentów. Poniżej link do koncertu, który odbył się dwa dni wcześniej na Rock Am Ring - równie dobry ale z beznadziejnym odbiorem publiczności. W Norymberdze wyglądało to znacznie lepiej.

Najlepszym koncert ostatniego dnia festiwalu dał, jak na headlinera przystało, Linkin’ Park. Widziałem ten zespół na żywo w 2006 roku w Chorzowie podczas występu przed Pearl Jam. I wtedy, mimo niesprzyjającej widnej pory okazali się lepsi niż gwiazda wieczoru. Oczekiwania wobec tegorocznego koncertu miałem więc ogromne i ku olbrzymiej radości nie zawiodłem się. Ci, którzy postrzegają Linkin’ Park jako boysband zmieniliby zdanie już po kilku taktach ich kawałków usłyszanych na żywo. Bije z nich ogromna moc połączona z przebojowością, a jeśli chodzi o przestrzenność dźwięku Amerykanie nieznacznie tylko ustępują europejskim kolegom z MUSE. Genialnie brzmią też nakładające si na siebie chrypliwy wokal Chestera i rap Mike’a. Jeśli dołożyć do tego wysoki poziom wszystkich instrumentalistów otrzymujemy od tego zespołu prawdziwą koncertowa petardę. Występ Linkin’ Park na Rock IM Park nie miał praktycznie słabego punktu. Spokojny początek w postaci Place For My Head był tylko rozgrzewką na rozprostowanie stawów i naoliwienie gardeł. A potem Given Up, Faint, With You, Runaway... Totalny odlot, Norymberga wzbiła się w powietrze. Fantastycznie wypadło What I’ve Done, które na żywo dosłownie zwala z nóg. Podobnie jak Burn It Down promujący nową płytę, który z radiowego pitu pitu przekształca się na koncercie w czadową bestię. Równie dobrze zabrzmiały The Catalyst czy Waiting For The End, w którym doskonale słychać było jak dobry koncertowo jest to zespół. Pod koniec koncertu na scenie odbyły się oświadczyny. Tłum początkowo zareagował sceptycznymi podśmiechujkami ale kiedy przyszły żonkoś przemówił zrobiło się naprawdę podniośle. Podobnie jak podczas zagranego chwilę później fragmentu Sabotage z repertuaru Bestie Boys w celu upamiętnienia zmarłego niedawno MCA. Nie zabrakło oczywiście również największych starych hitów w postaci In The End i Crawling oraz wieńczącego dzieło One Step Closer. To był naprawdę fantastyczny koncert, po którego zakończeniu cieszyłem się, że za kilka dni będę mógł go przeżyć ponownie w Warszawie. Ale o tym w kolejnym  poście.

Mój świetny nastrój podtrzymał rewelacyjny koncert FM Belfast odbywający się na scenie klubowej. Przed festiwalem stawiałem ten zespół w jednym rzędzie z wspomnianymi już dziś Citizens! 3 czerwca 2012 roku zweryfikował ten pogląd maksymalnie. W przeciwieństwie do nudziarzy z Citizens! do FM Belfast to wulkan energii. Panowie zaprezentowali wszystko co najlepsze w taneczno-popowej muzyce z nutką oldschoolu. Momentami koncert przypominał klimatem Scissors Sisters, zarówno za sprawą piskliwych wokali jak i wesołej, luzackiej atmosfery wesela po północy. Islandczycy z FM Belfast umieścili na scenie mnóstwo balonów, przy piosence Underwear okazali tytułową bieliznę, do swoich utworów wplatali niemieckie rymowanki (eins, zwei, Polizei) i fragmenty kawałków innych bandów (choćby What’s Up 4 Non Blondes).

Jako ostatni na Rock Im Park 2012 zaprezentował się Marylin Manson. Demoniczny początek do Hey, Cruel World zagrany przy zasłoniętej kurtynie w świetny sposób podgrzał atmosferę. Kiedy kurtyna spadła ku zaskoczeniu wszystkich Manson był wyjątkowo normalnie ubrany, czarne spodnie, skórzana kurtka. Natomiast dziwnie rozmazany z prawej strony twarzy makijaż powodował, iż wyglądał on naprawde demonicznie. Koncert zaczął się z kilkunastominutowym opóźnieniem ale tempo narzucone odjegopoczątku było naprawdę słuszne. The Disposable Teens, The Love Song, nowe No Reflection, mOBSCENE, hit gonił hit. Podczas wykonywania jednej z piosenek crowdsurfing postanowiła „wykonać” dmuchana lala. Jej żywot skończył się wraz z przebiciem jej przez Mansona ostrzem noża, którym zakończony był jego mikrofon. Generalnie jednak zespół bardziej niż na kontrowersjach skupił się na muzyce, co przyniosło całkiem pozytywny efekt. Po Rock Is Dead i Personal Jesus musiałem udac sie niestety na ostatni pociąg jadący tej nocy do miasta. Kończące koncert Sweet Dreams, Antichrist Superstar i Beautiful People słyszałem więc z peronu. Koncert Mansona nie rzucił na kolana, ale był niezły, dużo lepszy niż ten, który widziałem 11 lat temu na Torwarze.