poniedziałek, 31 grudnia 2018

BEST OF BONOMUZA 2018 - MIEJSCA 10-4


10. BIFFY CLYRO - MTV Unplugged

Akustyczna płyta Szkotów świetnie się zaczyna i podobnie kończy, kuleje nieco jedynie jej środek. Tak czy inaczej Biffy bez prądu smakuje równie dobrze jak z nim.

9. LADY PANK - LP1 (2018)

Debiutancka płyta Lady Pank pierwotnie trafiła do sklepów w 1983 roku i stanęła zapewne na półkach koło octu. Z okazji 35-tych urodzin LP1 zespół postanowił nagrać ją ponownie z udziałem wielu zacnych gości. Mimo upływu czasu każda z 12 umieszczonych tu piosenek nadal brzmi fantastycznie. A nowe wersje z udziałem m.in. Organka, Markowskiego, Roguckiego i Rojka tylko ten efekt wzmacniają.

8. MIKE SHINODA - Post Traumatic

Tytuł tego krążka mówi wszystko. To swoisty zapis myśli z pierwszych chwil, gdy świat obiegła wieść o samobójstwie CHestera Bennigtona. Album został bardzo źle odebrany przez rodzinę Chestera podkreślającą, że Mike nie traktował go w Linkin’ Park zbyt dobrze. Post Traumatic słucha się jednak z ciarkami na plecach.

7. MĘSKIE GRANIE 2018

Otwarcie przyznaje, że do tego roku nie rozumiałem fenomenu Męskiego Grania. Tegoroczne dwupłytowe wydawnictwo sprawiło, że w przyszłym roku pewnie sam będę polował na bilety. 

6. EDITORS - Violence

Długo dojrzewałem do nowej propozycji Editors, nadal mam wobec niej pewne zastrzeżenia. Bez wątpienia jednak Violence to pozycja, której absolutnie nie warto reglamentować swoim uszom. 

5. SMASHING PUMPKINS - Shiny And Oh So Bright Vol. 1

Największym minusem tej płyty jest jej czas trwania, który wynosi 31 minuty. Dynie wróciły do muzycznego świata żywych w wielkim stylu.

4. AWOLNATION - Here Come The Runts

Do wakacji byłem pewny, że ten krążek znajdzie się w tegorocznym podsumowaniu na podium. Nawet teraz zastanawiam się czy nie powinien wskoczyć na trzecie miejsce. Na Here Come The Runts znajdziecie 6 utworów fenomenalnych i drugie tyle po prostu dobrych. A Handyman to zagraniczna piosneka roku 2018, najsmaczniejszy plaster miodu, jaki kiedykolwiek jadłem. 




niedziela, 30 grudnia 2018

NOSOWSKA - BASTA


Basta to album ascetyczny. Zróżnicowanie dźwięków, którymi częstuje nas Kasia jest ogromne, podawane są one jednak stopniowo i w małych porcjach. W efekcie niemal za każdym razem na pierwszy plan wysuwa się warstwa liryczna piosenek. I trzeba przyznać, że Nosowska na swym nowym solowym albumie sięga w tej kwestii wyżyn. Teksty są ciężkie, czasem bardzo, jeśli zawierają wątki autobiograficzne nabierają wręcz warstwy przerażającej. Praktycznie każdy z jedenastu „liryków” pozostaje w głowie na długo. 
Muzyka elektroniczna to zdecydowanie nie mój konik a jednak Basty słucham z ogromną przyjemnością i otwartą szczęką. Pojedyncze elektro dźwięki docierające do naszych uszu niemal nigdy się nie powtarzają, za to praktycznie zawsze mają w sobie tak zwane „jajo” - moc, z którą wybrzmiewają bywa mocniejsza niż najbardziej przesterowana gitara. To bardzo wysmakowana płyta, jej każda sekunda zaskakuje, hipnotyzuje i wciąga coraz głębiej w mroczny i trudny świat opisywany przez Kasię. Słuchając tego krążka mam wrażenie, jakbym wsiadł na jadącą przez niemal 40 minut kolejkę górską, której każdy kolejny podjazd, spadek i zakręt powodują iż chce się w niej przebywać bez końca.

sobota, 29 grudnia 2018

EDITORS - VIOLENCE


Podczas pracy nad tegorocznym albumem Editors wybrali się na dość długą wycieczkę w kierunku muzyki elektronicznej. Szczerze przyznaję, że nie doceniłem tego krążka tuż po jego wydaniu. Po dwóch czy trzech próbach stwierdziłem, że „Editors skończyli się na Kill’em All” a do słuchania Violence wróciłem kilkanaście dni temu w ramach muzycznych podsumowań roku. Po dłuższej przerwie w słuchaniu stwierdzam, iż Violence to płyta nierówna. Fantastyczne piosenki mieszają się tu z utworami mocno przeciętnymi, pozbawionymi charakteru zespołu, udających się w nie zawsze do końca udane muzyczne poszukiwania. Znajdziemy tu jednak kilka pozycji, obok których nie da się przejść obojętnie.
O ile numer jeden w postaci singlowego Cold specjalnie nie powala to już następujące po nim Hallelujah (So Low) zdecydowanie stawia na baczność, szczególnie za sprawą brzmienia w instrumentalnych częściach, które wydaje się niemalże rozsadzać głośniki. Utwór tytułowy ma w sobie coś kontrowersyjnego, momentami podchodzi pod muzykę dyskotekową i zdecydowanie nie należy do moich  faworytów. W ogóle na Violence usłyszmy sporo ukłonów w kierunku skocznych rytmów. Czasami, jak w przypadku Nothingness czy fantastycznie zróżnicowanego Magazine próba ta wypada pozytywnie, innym razem nie bardzo (Darkness At The Door). 
Wśród wielu pojawiających się na Violence eksperymentów Editors najlepiej wypada „w starym stylu”, czyli w No Sound But The Wind, pięknej balladzie prowadzonej przez dźwięk fortepianu. To numer skłaniający do refleksji, jego słuchanie pozwala „zawiesić się” i odpłynąć myślami w niedostępne na co dzień rewiry. Równie pięknie brzmi ostatnie na płycie Belong z cudownym, majestatyczny zakończeniem oraz Counting Spooks, nastrojowe w pierwszej części a taneczne w drugiej. Ten numer to przykład udanego mariażu pomiędzy starym a nowym Editors z dobrze wyważonymi proporcjami. Lubię słuchać Violence, najbardziej wtedy gdy zaczynam od drugiej piosenki i przeskakuję trzecią oraz czwartą.

piątek, 28 grudnia 2018

SMASHING PUMPKINS - SHINY AND OH SO BRIGHT VOL. 1


Od chwili największych sukcesów Smashing Pumpkins zmieniły się wiek, tysiąclecie, dostępność tanich lotów, jakość karmy dla zwierząt hodowlanych i wiele innych. Niezmienna pozostała fryzra Billego Corgana i jakość muzyki Dyń. Knights of Malta za sprawą smyczków, wokalnego „ła ła ła” i chórków brzmi bardziej jak utwór country niż to, do czego przez lata przyzwyczaili nas Billie i spółka. Otwierający album kawałek dziwi tylko za pierwszym razem, po drugim przesłuchaniu przestałem mieć wątpliwości co do jego „fajności”. Na kolejnych ścieżkach Shiny And Oh So Bright Vol. 1 otrzymujemy swoiste best of Smashing Pumpkins. Pełno tu brzmień i klimatów charakterystycznych dla Amerykanów, począwszy od spokojniejszych Silvery Sometimes, Travels i Alienation przez nieco bardziej drapieżne Marchin’ On i Solara. To właśnie ten ostatni jest dla mnie absolutnym debeściakiem na tym krążku. Wytłumiona gitara i dość monotonny śpiew w zwrotce stopniowo budują napięcie, którego ujście znajdujemy w moście prowadzącym do refrenu oraz w nim samym, pełnym muzycznego chaosu. Prawdziwe muzyczne delicje bez jednej zbędnej nuty! Wszystkie kawałki urzekają fantastycznymi melodiami podkreślonymi niepodrabialnym głosem Corgana, oraz zróżnicowanymi, ciekawymi aranżacjami. Album mija dosłownie „w oka mgnieniu”, trudno znaleźć na nim choćbym jeden słabszy punkt. Jeżeli już miałbym się do czegoś przyczepić to do czasu trwania albumu, który wynosi 31 minut i składa się jedynie z ośmiu utworów. Nazwa płyty sugeruje, że może pojawić się jej kontynuacja. Z jednej strony szkoda, że już teraz nie dostaliśmy więcej muzycznej radości od Dyń, z drugiej nie mogę się doczekać się części drugiej tego wydawnictwa. 

środa, 14 listopada 2018

U2 - BERLIN - 1 IX & 13 XI 2018


Ten koncert miał się odbyć 1 września. Po fenomenalnym show otwierającym dzień wcześniej europejską część trasy eXPERIENCE & iNNOCENCE Tour, Bono i spółka wyszli na scenę w 79. Rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Zostali na niej jednak niespełna 25 minut. Po mega energetycznym początku podczas śpiewania Red Flag Day wokalista dosłownie stracił głos. Przeprosił tłumacząc przy okazji, że od dawna nie pali i kompletnie nie wie co się stało, gdyż jeszcze chwilę temu „śpiewał jak ptak”. Piąty zagrany utwór, okazał się tym ostatnim tamtego dnia. Bono próbował śpiewać, z głośników słychać było jednak tylko zachrypniętą recytację. To był koniec tamtego muzycznego wieczoru. Ostatnim zagranym utworem był, o ironio, Beautiful Day. Zespół od razu zapowiedział powtórzenie koncertu a pierwszym wolnym terminem był 13 listopada, czyli wczoraj.

Na podstawie tej sytuacji można napisać wiele tekstów dotykających rzeczy ważnych, może nawet najważniejszych. Pierwsza, dość banalna to cytat z Forresta Gumpa „życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co trafisz”. Wokalna kontuzja Bono jawiła się czymś nieprawdopodobnym biorąc pod uwagę moc, z jaką wyśpiewał pierwsze dwie piosenki oraz cały koncert dzień wcześniej. Pamiętam, że to właśnie ta myśl towarzyszyła mi podczas przedwczesnego wychodzenia z hali. Możesz mieć super plan, być przygotowanym na 10000%, mieć w zanadrzu wiele alternatyw a czasem i tak po prostu dzieje się coś na co absolutnie nie masz wpływu. Jedynym sensownym zachowaniem w takim przypadku jest chwycić się jak najszybciej tego, na co wpływa masz.

Dwa dni po tamtym niedokończonym koncercie ogłoszono, że ten powtórzony odbędzie się 13.11 i będzie ostatnim z całej trwającej niemal rok trasy. Tym sposobem, zupełnie nieoczekiwanie  dostałem szansę obejrzenia otwierającego i zamykającego trasę show. U2 jest absolutnie moim zespołem numer jeden ale myślę, że nawet dla mniej zaangażowanego fana taka możliwość to coś naprawdę fajnego. Choćby dlatego, że daje nadzieję na to, że przez ten czas zespół poeksperymentuje trochę z setlistą, pomyśli o nowych aranżacjach itp. „Niedokończony” koncert z 1. września miał być dokładnie identyczny jak ten z 31. sierpnia. Ten wczorajszy był ZUPEŁNIE inny.

Przyjechałem do Berlina trochę „last minute”, mniej niż godzinę przed rozpoczęciem koncertu. Z dworca szybko do hostelu, z hostelu do hali, spotkanie ze znajomymi, chwila i światła gasną. Chyba pierwszy raz, a był to mój 15. koncert U2, nie nastawiałem się na niego jakoś specjalnie, nie przygotowywałem mentalnie. Po prostu wpadłem do hali, ciekawy tego co się wydarzy i szczęśliwy, że mogę się spotkać a Ajriszami po raz kolejny. Pierwsze 3 piosenki standardowe, poziom energetyczny publiczności nieco jakby inny, zwłaszcza przy I Will Follow czuć było moc. Chwilę później Gloria, czyli pierwsza niespodzianka w setliście. Ten numer ma prawie 40 lat ale zachwyca do dziś swoją prostotą i pięknem. Koncertowym numerem pięć, tak jak we wrześniu, okazał się Beautiful Day, co oczywiście było dla Bono okazją do wspomnienia wydarzeń sprzed kilku tygodni oraz podziękowania fanom za ponowne przybycie. A potem zaczęły się dziać muzyczne cuda. Po Pięknym Dniu przyszedł czas na Dirty Day czyli utwór z Zooropy, które przez ostatnie ćwierć wieku grany był tylko podczas dwóch poprzednich koncertów. U2, jak większość niestety zespołów, rzadko majstruje przy koncertowej rozpisce. Zazwyczaj zmienia 2 piosenki, którym nie towarzyszą żadne wizualizacje. Dirty Day zamiast Cedarwood Road było więc zmianą niemalże rewolucyjną, wymagało bowiem nie tylko zagrania innych nut ale zmiany całej oprawy koncertu. To był pierwszy tego wieczora prawdziwy szok.

A potem czas cofnął się do roku 1991 i pojawiło się Achtung Baby, czyli płyta mojego życia. Zoo Station i The Fly pozwoliły mi się przenieść w inny wymiar. Słyszałem już te piosenki na żywo ale w Berlinie smakują one wyjątkowo. Podobnie jak zagrane chwilę później w środku ekranu Stay oraz Who’s Gonna Ride Your Wild Horses. Druga część koncertu nie zawierała już niespodzianek, przeżyłem ją jednak w większości w odległości 2 metrów od muzyków. Jest pewna magia w kształcie sceny, z którą U2 objeżdżają świat. Scenografia stanowi bardzo ważny element show, a mała, niziutka scena zwana E-Stage pozwala na niemal fizyczny kontakt z zespołem. Na wyciągnięcie ręki widać każdy grymas, kroplę potu, fantastyczne zgranie między muzykami i wiele innych smaczków dostępnych normalnie tylko dla oka kamery. 

Dwa i pół miesiąca wcześniej, 31 sierpnia, z perspektywy trybun przeżyłem największą muzyczną niespodziankę, jaka kiedykolwiek mogła spotkać mnie ze strony Bono i spółki. Niegrana na żadnej wcześniejszej trasie od momentu jej powstanie w 1991 roku piosenka Acrobat - najlepsza piosenka, jak moim skromnym zdaniem istnieje na świecie, z wielu względów absolutnie najważniejszy utwór w moim życiu. To wtedy usłyszałem ją po raz pierwszy i tamtego uczucia, tej muzycznej radości, poczucia, że nic nie jest niemożliwe nie zapomnę do końca życia. Wczoraj przeżyłem Acrobata z perspektywy płyty, doceniając kunszt aktorski Bono wcielającego się ponownie w pana MacPhisto.

To miała być krótka recenzja ale ewidentnie nie wyszło. Mógłbym o tym koncercie opowiadać bardzo długo. Gdybym jednak miał streścić go mniej zainteresowanym tematem powiedziałbym, iż Mercedes-Benz Arena byłą tego wieczoru o wiele bardziej dynamiczna niż podczas większości koncertów U2. Moc skakania, moc śpiewania, czasami wręcz uniemożliwianie kontynuowania koncertu za sprawą śpiewania motywu z poprzedniej piosenki jak po Love is Bigger Than Anything In Its Way. Dużo wspominków Bono zarówno dotyczących Berlina z czasów nagrywania Achtung Baby, jak i wakacji lat 90-tych spędzanych wspólnie przez cały zespół wraz z rodzinami. Rozliczanie się wokalisty z relacji z ojcem, nawoływanie do słuchania dzieci, wspomnienia nieżyjącego już projektanta obecnej trasy koncertowej. To nie był standardowy koncert i dało się to odczuć zarówno ze strony jego twórców jak i odbiorców. Czułem się jak na imprezie z kumplami, jak na spotkaniu w towarzystwie, które przeżyło wiele wspólnych chwil i które chce uczynić ten wieczór najpiękniejszym z możliwych. 

Pod koniec Bono powiedział, że ostatnie 4 lata były dla nich bardzo ważne, dużo czasu spędzili w studio i trasie a teraz „we are going away”. Ze zdziwieniem przeczytałem dosłownie kilka godzin później spekulacje odnośnie tego, że „być może był to ostatni koncert w historii zespołu”. Teksty na ten temat zamiesza choćby New Musical Express. Będąc tam na miejscu absolutnie nie odniosłem wrażenia jakby zespół żegnał się właśnie ze sceną. Brzmiało to raczej jak zapowiedź zasłużonych wakacji i jestem przekonany, że jeszcze nie raz spotkam się na koncercie z Bono i spółką. A jeśli to nieprawda to koncert z 13 listopada 2018 roku byłby przepięknym zwieńczeniem kariery wspaniałej irlandzkiej czwórki.

czwartek, 30 sierpnia 2018

U2 NIE SKOŃCZYŁO SIĘ NA KILL'EM ALL

Przed chwilą, słuchając najnowszego, zeszłorocznego krążka Irlandczyków w ramach łapania fazy na jutrzejszy koncert naszła mnie taka myśl. Znam wiele osób, które twierdzą, że "U2 skończyło się na Kill'em All". Nie należę do psychofanów, którzy bronią zespołu za wszelką cenę i pierwszy staję w szeregu, kiedy mój ukochany zespół popełni jakąś żenadę. Ale kiedy słyszę z głośników poniższy tekst wyśpiewany przez prawie 60-letniego, spełnionego, jednego z najbogatszych muzyków na świecie myślę sobie, że chciałbym mieć do powiedzenia w tym wieku tak wiele mądrych, pięknych i ważnych słów trafiających w sedno.    

Sometimes I can’t believe my existence
See myself from a distance
I can’t get back inside

Sometimes the air is so anxious
All my thoughts are so reckless
And all of my innocence has died

Sometimes I wake at four in the morning
When all the darkness is swarming
And it covers me in fear

Sometimes I'm full of anger and grieving
So far away from believing
That any song will reappear


MNIEJ NIŻ 48 GODZIN


Niecałe 48 godzin pozostało do spotkania z zespołem mojego życia. Odliczam sekundy do czternastego spotkania Bono i spółki. Wiem, że przełamię na nim kolejne fale, przeniosę się w krainę najprawdziwszego szczęścia i muzycznego piękna, poczuję coś czego nie da się zdobyć za żadną cenę.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

20-LECIE COMY "BLISKO"

W tym roku autorzy płyty roku 2017 świętują dwudziestolecie istnienia. Z tej okazji Roguc i spółka ruszają w trasę pod nazwą "Blisko". Aby warunek bliskości został zachowany zespół na miejsca koncertów wybrał kameralne sale. Przykładowo w Warszawie Coma zagra w Hybrydach. Jeżeli chcecie poświętować okrągły jubileusz zespołu zdecydowanie radzę pospieszyć się z kupnem biletów. Z racji na wielkość sal jest ich w puli niewiele a w dodatku znikają w szybkim tempie. Listę koncertów trasy "Blisko" znajdziecie TUTAJ. A jeśli wahacie się czy warto zapraszam do wysłuchania absolutnie najważniejszej piosenki zeszłego roku.

sobota, 18 sierpnia 2018

AWOLNATION - HERE COME THE RUNTS


Po świetnym debiucie 7 lat temu i dużo słabszej drugiej płycie w 2015 roku Awolnation wraca z trzecim, zdecydowanie najpiękniejszym jak na razie dzieckiem. Here Come The Runts rozkręca się powoli. Najpierw nie wyróżniający się specjalnie utwór tytułowy, potem dość prymitywne Passion przechodzące płynnie w hip-hopowe Sound Witness Systems. Pierwsza trójka, zazwyczaj mająca na celu zachęcić do dalszego słuchania krążka nie boli ale nie urywa też jednej z ważniejszych części ciała. Poślady zaczynają się natomiast urywać od numeru czwartego wzwyż. Miracle Man przypomina, że Awolnation jest mistrzem w łączeniu skocznego rytmu i elektrycznej gitary. NIe znam nikogo, kto podczas trwania utworu jest w stanie usiedzieć bez rytmicznego kiwania głową lub tupania nóżką.
Nie pamiętam kiedy ostatnio zdarzyło mi się w styczniu usłyszeć utwór z pełnym przekonaniem, że będzie to piosenka roku. Tak było z Handyman, który wczesną zimą trzepnął mną z siłą wodospadu i po 500 kolejnych przesłuchaniach nadal zachwyca. Delikatna, akustyczna zwrotka z melodią, która zostanie w mojej głowie do końca życia i nieco mocniejszy refren tworzą cudowną całość, prawdziwą złotą rączkę do naprawiania nastroju i złapania drugiego oddechu.
W dalszej części płyty jest równie dobrze. Jealous Buffonn ma w sobie coś tak przebojowego, że podejdzie zarówno fanom Zenka jak i Behemotha. Seven Sticks of Dynamite pokazuje z kolei potężne wokalne możliwości Aarona Bruno, od falsetu w zwrotce, po „niską chrypę” w drugiej części utworu. Table For One to równie piękna co Handyman pieśń opowiadająca o potencjalnym końcu wakacyjnej miłości lub w ogóle chwili, w której dwie osoby zastanawiają się co z nimi dalej. My Molasses płynie jednostajnym rytmem i ciekawą melodią, to taka piosenka „chill”. Ukryty pod numerem jedenastym Cannonball to niemal odzwierciedlenie numeru cztery, czyli Miracle Man stanowiący jakby symboliczne zamknięcie fantastycznej muzycznej pętli umieszczonej na Here Come The Runts pomiędzy nimi. Ostatnie trzy utwory to już kategoria cięższa. Wiele w nich krzyku, mocniejszej gitary, tajemniczych dźwięków a mało melodii. Słucha się ich dobrze ale brzmią trochę jak z innej bajki. Co nie zmienia faktu, że Here Come The Runts to pozycja, której absolutnie nie powinniście w tym roku pominąć.

czwartek, 9 sierpnia 2018

NIE MA CIEKAWYCH AUDYCJI?

Podobno dziś był najgorętszy dzień w roku. Przy tej okazji przypomniały mi się Wakacje. I tak się składa, że tym samym kończę długie, ponad 8-miesięczne wakacje od Bonomuzy. Na dobry start pytanie do Was: czy to, co 24 lata temu śpiewał Muniek nadal jest prawdą? Chodzi mi o ostatni wers, czyli "nie ma ciekawych auuuudycji". Czy w roku 2018 można jeszcze usłyszeć takowe?

poniedziałek, 1 stycznia 2018