Trzeci dzień tegorocznego
Rock Im Park zapowiadał się zdecydowanie najciekawiej. W dodatku po dwóch
dniach wędrówek między scenami po raz pierwszy zdarzyło mi się pozostać pod
jedną sceną przez 4 kolejne koncerty. Nim do tego jednak doszło w drodze na scenę
główną przypadkowo trafiłem na grupę Steel Panther prezentującą się na
Alternastage. Poziomem „odlotu” dorównywali Kobrze i Lotusowi z pierwszego dnia
festiwalu, a raczej przebijali ich kilkukrotnie. Panowie wyglądali jak
członkowie zespołu Europe w czasach swojej największej świetności czyli w
połowie lat 80-tych. Natapirowane włosy, makijaż i kolorowe fatałaszki tworzące
do kupy wizerunek metalowca-obciacha. Pomiędzy piosenkami, które w większości
również prezentowały poziom żenady i trudno przyswajalnego oldschoolu, zespół
raczył publiczność trwającymi kilka minut gadkami. Te były równie ciężkie jak
muzyka. Jeśli ten zespół robi to wszystko na serio to pozostaje im bardzo
współczuć. Jeśli jest to pastisz, to trzeba przyznać, że bardzo udany. Ku tej
drugiej opcji wskazuje najlepsza piosenka tego koncertu zatytułowana Community
Property. Ta ballada utrzymana w stylu pomiędzy Bon Jovi i Def Lepard
opowiadająca o uczuciu jegomościa do pewnej panny, w refrenie podkreśla
złożoność życia słowami „my heart belongs to you, but my cock is community
property”. Taki właśnie klimat miał koncert Steel Panther.
Jako pierwsi na głównej
scenie grali tego dnia The Tribes. Ilość osób zgromadzona pod nią w momencie
rozpoczęcia koncertu oscylowała w okolicy dwustu, bałem się więc, że będzie to
demotywujące dla Anglików, którzy promują swój świetnie przyjęty w ojczyźnie debiutancki
album Baby. Wychodząc na scenę czwórka londyńczyków usmiechnęła się pod nosem i
rozpoczęła bardzo przyjemny koncert wypełniony swoistym best of ostatnich 20
lat w brytyjskiej muzyce gitarowej. Po raz kolejny okazało się, że „nie zawsze
dużo znaczy dobrze”, bo zebrana garstka potrafiła stworzyć naprawdę fajną
atmosferę, czuć było zaangażowanie płynące zarówno do jak i ze sceny. Jedna z
fanek, przebrana w plemienny strój postanowiła nawet złożyć propozycję
matrymonialną perkusiście machając kartką z napisem „Miguel, marry me”. Wersje
koncertowe nie różniły się zbytnio od studyjnych, fajne wrażenie robił wokal
śpiewany jednocześnie przez 3 osoby. Najlepiej wypadło When My Days Comes,
melodyjne i z mocnym wykopem, a kończące występ We Were Children obijało mi się
po głowie jeszcze długo po zakończeniu tego koncertu. Poniże nagranie z siostrzanego festiwalu Rock Am Ring, jak widać frekwencja była tu sporo wyższa.
The Subways, którzy
pojawili się na głównej scenie tuż po The Tribes jak zwykle zaprezentowali
porcję pozytywnego czadu. Ich każdy koncert jest fajny, ale niemalże
identyczny, Billy kieruje tłumem, Charlotte biega na bosaka po scenie grając
jednocześnie na basie, serwując publiczności kawał dobrej pop-punkowej muzyki.
Widziałem ten zespół jednak trzeci rok z rzędu i nie robił już na mnie takiego
wrażenia jak za pierwszym razem. Tym bardziej, że setlista była chyba identyczna
jak zeszłoroczna: Oh Yeah na początku, Rock&Roll Queen w środku oraz It’s A
Party na zakończenie. Najbardziej z całego koncertu zapamiętałem crowdsurfring
w wykonaniu wokalisty oraz 10 innych fanów. Było w tym fajne, nieprzewidywalne
szaleństwo, mimo protestów ochrony Billy pływał na rękach fanów zderzając się
co jakiś czas głową z innymi znajdującymi się również na górze.
Po dwóch gitarowych
składach nadszedł czas na zmianę klimatu, przestrzenią festiwalową zawładneli
bowiem Cypress Hill i palony przez nich „shit”, który pojawił się na scenie
podczas Roll It Up, Light It Up, Smoke It Up. Impreza rozkręciła się na
dobre, dla wszystkich bez względu na wiek. Podczas jednego z kawałków na scenę
wskoczył nastolatek ubrany w kolorową kurtkę, przez chwilę poczuł się jak
członek zespołu, przybił piątkę z B-Realem, po czym ochrona zdjęła go ze sceny.
Zero było przy tym przemocy, kilka sekund później ów młody człowiek skakał
żwawo tuż obok nas, odbierając „szacuny” od swoich ziomali. Z drugiej strony
rytmicznie gibał się za to gość wyglądający na minimum 50 lat. Koncert miał
fajną energie i tempo. Na codzień nie słucham hip-hopu ale ten koncert był
prawdziwą przyjemnością. Zdecydowanie najwięcej ożywienia wniosło Insane In
The Brain oraz kosmiczna perkusyjno-scratchowa solówka. Zespół nie zdecydował
się na zagranie swojego drugieo największego hiciora What’s Your Name What’s
Your Number, a całość zwieńczyło Rock Superstar.
Trudno mi jednoznacznie
ocenić koncert Kasabian. Panowie dali czadu ale im dłużej myślę o tamtym
występie tym więcej mam do niego zastrzeżeń. Z jednej strony bawiłem się
świetnie, z drugiej zabrakło mi wielu spokojniejszych kawałków z nowej płyty, w
tym m.in. dwóch ostatnich singli. Myślałem, że wpływ na dobór mało wymagającego
technicznie repertuaru, zwłaszcza pod koniec koncertu, miał stan trzeźwości
zespołu. Sergio Pizzorno sprawiał wrażenie ledwie trzymającego pion, kiedy
tylko jego sceniczny ruch przekraczał kroki zyskiwał on podejrzanej chwiejności
a Tom był wyjątkowo pobudzony. Ale po przejrzeniu archiwum widzę, że te
krótsze, godzinne festiwalowe koncerty zawsze wyglądają w ten sposób. Na
początek niezbyt udane, pozbawione powera Days Are Forgotten a potem
Velociraptor, który w przeciwieństwie do poprzednika wiele zyskuje w wersji
live. Zagrane chwilę później Underdog i Where Did All The Love Goes to najlepszy moment
tamtego koncertu. Chwilę później przy Club Foot i Empire zaczął szwankować
nieco dźwięk, za dużo było basu i przesteru, przez co te zarąbiste kawałki nie ruszały tak, jak
powinny. „Show me your fuckin’ hands german, where the fuck are you” –
nawoływał Tom nie zyskując jednak specjalnego aplauzu nawet podczas wykonania
L.S.F. Przed finałowym, jak zawsze genialnym Fire Kasabian zaprezentowało ponad
10-minutową elektro-sieczkę w postaci Vlad The Impaler i Switchblade Smiles.
Szkoda, że choćby tego pierwszego nie zastąpił choćby Shelter From The Storm,
La Fee Verte czy Goodbye Kiss. Brak najpiękniejszych kawałków z płyty, którą
Kasabian aktualnie promuje to największy mankament tego koncertu.
Dużym rozczarowaniem
okazał się występ Guano Apes, w głównej mierze za sprawą fatalnego
nagłośnienia. Coś dziwnego było w tym koncercie, fajne kawałki, nawet te
debeściacki jak Open Your Eyes czy Big In Japan brzmiały jakoś bezpłciowo,
brakowało w nich czegoś trudnego do opisania. Być może wynikało to z faktu, iż
zespół nie gra regularnej trasy i na scenie pojawia się sporadycznie, raz lub
dwa w miesiącu. Jedynym kawałkiem, który przyniósł wykop, na który liczyłem na
całym Guano było ostatnie Lords Of The Boards.
Z odbywającego się na scenie klubowej koncertu Citizens! wyszedłem
szybciej niż wszedłem. Zamiast fajnego oldschoolu usłyszałem bowiem coś w stylu
odrzutów z Kombi, było to nudne, monotonne i bez jakiegokolwiek pomysłu. Albo może po prostu tego dnia miałem fazę na mocniejszą muzykę... c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D