sobota, 25 lipca 2015

CZTERY NUMER: AC piorun DC

Już za dwie i pół godziny na scenę Stadionu Narodowego wyjdą członkowie AC piorun DC zamykając europejską część trasy koncertowej Rock or Bust. Wyglądam przez okno i widzę, że nad Saską Kępą pojawi się dziś znacznie więcej niż jeden piorun. Jeszcze 2 lata temu nie było mi po drodze z tą australijską kapelą, sama muza superowo ale wokal delikatnie mnie „przerastał”. Kilkanaście miesięcy temu owa niechęć minęła i dziś nie mogę się doczekać aż usłyszę na żywo Angusa i spółkę. Kto wie, czy nie jest to ostatnia szansa. Zapraszam na cztery moje ulubione numery ACDC.

1. You Shook Me All Night Long


Myślę, że trudno wymyślić jest bardziej rockowy kawałek, kocham każdą jego nutę ukazującą piękno gitarowej muzyki.

2. Rock'n'Roll Train


W kawału o rockendrollowym pociągu Angus Young po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem jeśli chodzi o tworzenie gitarowych riffów łączących czad z przebojowością.

3. Thunderstruck


Ten kawałek kosił mnie nawet w czasach niechęci do tego zespołu. Kojarzą mi się z nim czasy późnej podstawówki spędzanej "za blokiem", kiedy na melodię początku kawałka śpiewaliśmy "maa aa aa aaa aa KA RON" - gdy tylko w pobliżu pojawiły się nielubiana sąsiadka o nazwisku Makarewicz.

4. Highway To Hell


Wybór tego kawałka do najlepszej czwórki jest może dość oczywisty i banalny ale kto z Was nie uczył się gry na gitarze właśnie na nim? No i pamiętne wykonanie z Idola: "ja jadę drogą do piekła".

czwartek, 9 lipca 2015

CZTERY NUMERY: 40-TKA JACKA WHITE'A

Z okazji czterdziestych urodzin Jacka White'a Cztery Numery poświęcimy dziś jego ostatnim trzem projektom. Sto lat panie Biały, dużo muzycznej radości i weny oraz reaktywacji The White Stripes ;-)

1) I Just Don't Know What To Do With Myself


Na początek mój ulubiony kawałek z ulubionej grupy Jacka. Ta piosenka doskonale pokazuje to, co w twóczości Białego najpiękniejsze. Prostota, genialna ekspresja wokalna, zmienność nastroju, czad! Gdy słyszę ten utwór też często nie wiem co ze sobą zrobić. Nigdy nie zapomnę gdyńskiego koncertu Białych Pasków, kosmicznych technicznych oraz dzisiejszego jubilata mówiącego po polsku i biegającego od jednego do drugiego instrumentami.

poniedziałek, 6 lipca 2015

OPENER FESTIVAL 2015 - DZIEŃ 2

W tym roku na Openerze pojawiłem się tylko drugiego dnia. Line up tegorocznego festiwalu choć ciekawy miał dla mnie braki na pozycji headlinerów, bo ani Mumford & Sons, po dziwnej zmianie stylistycznej, ani tym bardziej Drake w moim odczuciu na takie miano nie zasługują. Główną gwiazdą czwartkowego wieczoru był zespół The Libertines, najważniejszy powód, dla którego wybrałem się do Gdyni. Tego dnia na trzech festiwalowych scenach działo się jednak dużo więcej dobra.

Wchodząc na teren lotniska w Babich Dołach słyszałem z oddali ostatnie dźwięki wydawane przez Toma Odella. Chwilę później pod namiotem instalował się Fisz, ponieważ jednak rybę jadłem wcześniej w drodze do Trójmiasta czas jego występu poświęciłem na zwiedzanie festiwalowego terenu. W zeszłym roku nie pojechałem na Openera pierwszy raz od roku 2005 chciałem więc zobaczyć co zmieniło się przez ten czas. Pierwszą zmianą, in minus, była zmiana ceny kuponu, a co za tym idzie piwa. Na szczęście pozostałe organizacyjne nowinki były już pozytywne: tradycyjne „budy” czy „namioty z żarciem” zostały w dużej mierze zastąpione przez modne teraz food trucki, dzięki czemu repertuar dostępnego  na terenie festiwalu jedzenia uległ znacznemu urozmaiceniu. Wreszcie też dostępne są różne rodzaje piwa, w tym także Paulaner czy różne rodzaje Żywca, super pomysł. Przejdźmy jednak do  muzyki.


Pierwszy zespół, który usłyszałem na tegorocznym Openerze to Enter Shikari. Elegancki strój wokalisty nijak miał się do szaleństw, które prezentował na scenie. Brytyjczycy zaprezentowali kawał świetnej muzyki, szkoda tylko, że nie grali po zmroku, wtedy szaleństwo pod sceną byłoby pewnie jeszcze większe i liczniejsze. Końcówkę koncertu musiałem odpuścić nie chcąc się spóźnić na Eagles of Death Metal grających na przeciwległym końcu, czyli w namiocie. To, co prezentuje na scenie pan Wąsacz z kolegami nie jest do końca moją bajką, nadal nie wiem czy te wąsy, szelki i przepocony olschoolowy podkoszulek to na poważnie czy dla jaj ale trzeba przyznać, że Orły absolutnie zawładnęły tłumem zgromadzonym pod Tent Stage. Porcja surowego, fajnego, mocno gitarowego grania, świetny kontakt wokalisty z publiką sprawiły, iż od wielu osób słyszałem iż był to najlepszy koncert z całego dnia. 


W jego drugiej połowie przeniosłem się jednak na Alter Stage, posłuchać znajdującego się na zupełnie przeciwległym muzycznym biegunie Fismolla. Delikatne, akustyczne granie, wokalista wchodzący często w rejestry dostępne raczej dla kobiet i piękna, delikatna muzyka słuchana w wielkim skupieniu – tak można opisać ten koncert jednym zdaniem. 


Wraz z jego końcem nastąpił początek tego, na który czekałem najbardziej. Miałem poważne obawy czy ten koncert w ogóle się odbędzie: najpierw tuż po jego ogłoszeniu, wiadomo bowiem jak hardkorowo lubią bawić się jego członkowie, obawiałem się więc, że z trasy koncertowej mogą szybko zostać skierowani na kolejny odwyk. Potem moja schiza narastał z dnia na dzień, ponieważ o gdyńskim koncercie nie było ani słowa zarówno na oficjalnej stronie zespołu, jak i ich profilach na Facebooku czy Twitterze. Na szczęście dojechali na czas i w komplecie. 


Niestety pod sceną było dość pusto Szczerze nie pamiętam, żeby na żadnej edycji jakikolwiek headliner zgromadził tak nieliczną publiczność. Dziwne to było dla mnie ogromnie, The Libertines nigdy w Polsce nie grali, ich powrót na scenę, jakby nie patrzeć jest sporym muzycznym wydarzeniem, a przede wszystkim to zespół, który w swoim repertuarze ma niezliczoną ilość fenomenalnych utworów. Z drugiej strony publiczność festiwalu odmładza się, za czym idzie również zmiana muzycznych gustów i tego co jest cool. W zeszłym tygodniu wjeżdżając windą do pracy odbyłem z koleżanką krótką rozmowę, która najlepiej obrazuje to, o czym piszę:

- Cześć, jedziesz na  Openera? – pytam.
- Chyba tylko na sobotę, będzie Discolsure! A ty?
- Ja tylko na czwartek.
-A co gra?
- The Libertines.
- A co to jest?

Patrząc na frekwencję pod główną sceną widać, że owo pytanie zadawało sobie sporo innych uczestników festiwalu. I wielu z nich nie chciało się przyjść i sprawdzić na nie odpowiedzi. Na szczęście nie przeszkodziło to zespołowi zagrać fenomenalnego setu pełnego muzycznego piękna. Przed koncertem zastanawiałem się czy stanąć na wysokości wieży dźwiękowców zapewniając sobie najlepsze możliwe audio czy „uderzyć w zabawę” i pchać się pod przednie barierki. Ostatecznie postawiłem na to drugie i choć jakość dźwięku jak to zwykle pod samą sceną była średnia, wiadomo, jeśli chce się nagłośnić tak wielki teren z przodu dźwięk nie może być selektywny, to wyskakałem się jak kangur na australijskiej autostradzie. The Libertines nie używają przesterowanych gitar, ich muzyka wydaję się być dość spokojna jednak momentami na ich koncercie jazda była jak na punkowym koncercie. Świetnie było się „poobijać” przy tak pięknych dźwiękach, żałuję tylko, że nie mogę tego samego koncertu przeżyć jeszcze raz i po prostu go posłuchać. Cieszę się, że mogłem usłyszeć Music When The Lights Go Out, czy zobaczyć typowe dla tej grupy śpiewanie przez Carla Pete’a twarzą w twarz do jednego mikrofonu oraz gromadzenie się przy perkusji tyłem do widzów przez rozpoczęciem kolejnego kawałka. 


Ciekawym widokiem był też sposób zmiany gitary przez tego drugiego. Zarówno pod koniec głównej części koncertu i jak i bisów Doherty zdejmując instrument ciskał nim na kilkanaście metrów w kierunku technicznego, który za każdym razem chwytał ją ze sprawnością bejsbolowego łapacza. Zjawiskowe to i dość ryzykowne. Na scenie widać było podział między dwiema gwiazdami zespołu i sekcją rytmiczną, w tym sensie, że show robili Pete i Carl, grający na basie John stał niemal zawsze mocno z boku, skoncentrowany tylko na graniu. Obiektywnie trzeba stwierdzić, że dla kogoś niezaangażowanego nie był to pewnie wielki koncert, nie było w nim fajerwerków w postaci efektów specjalnych, nietypowych świateł czy nawet scenografii, na którą składała się jedynie wielka płachta przedstawiająca debiutancki album zespołu. Dla mnie było to jednak coś wspaniałego i cieszę się, że braku tych dodatkowych elementów, bo przy tak genialnej muzyce były po prostu niepotrzebne. Zespół zaprezentował również nowy kawałek, który mam nadzieje jest zwiastunem nowej płyty. Oby, powtórka koncertu w przyszłym roku mile widziana.


Drugim zespołem, na zobaczeniu którego zależało mi w ten czwartek najbardziej było Django Django. Niestety ich występ w ponad połowie pokrywał się z The Libertines, a dodając do tego czas potrzebny do przejście spod jednej pod drugą przeciwległą scenę załapałem się jedynie na trzy ostatnie utwory. Szału niestety nie było, jakoś blado to wypadało w porównaniu do wydarzeń sprzed chwili.
Największym pozytywnym zaskoczeniem okazali się Major Lazer, którzy byli dla mnie przed koncertem wielką niewiadomą, słyszałem pojedyncze rzeczy i raczej nie wybrałbym się na ich indywidualny koncert. Po tym, co zobaczyłem na Openerze to stwierdzenie przestało być aktualne. Na żywo ich taneczno-elektroniczne kawałki wypadły dużo ciekawiej i mocniej, powodując, że australijski kangur w mojej naturze uruchomił się tego dnia po raz kolejny. I o ile do tego momentu wydawało mi się, że z frekwencją jest nie najlepiej to pod główną sceną na Major Lazer było naprawdę tłoczno. 


Było na tyle fajnie, że aż szkoda mi było oddalać się przed końcem ich występu, o pierwszej pod namiotem zaczynali jednak Curly Heads, autorzy genialnego albumu, numeru dwa w moim zeszłorocznym zestawieniu płyt roku, których nie widziałem jeszcze na żywo. Po tym koncercie tylko upewniłem się, że dawno na polskiej muzycznej scenie nie pojawiła się tak świetna grupa. Zagrane na początek Synthlove powaliło mnie na kolana, niesamowity klimat kawałka, porażający ekspresją głos Dawida wykonany w sposób, którego nie powstydziłby się żaden zespół na świecie. Kolejne kawałki potwierdzały tylko wielki potencjał koncertowy zespołu. Około połowy przeniosłem się na tył namiotu, gdyż z przodu dźwięk opierał się bardziej na mocy niż jakości. Z tej perspektywy było widać jeszcze lepiej jak świetną muzyczną maszyną są Curly Heads.



Zamknięciem festiwalowego dnia było wracające po przerwie Faithless. Widziałem już tą grupę na pierwszym swoim Openerze w 2005 roku a jako, że nie jestem mega fanem  muzyki elektronicznej emocji wielkich ten come back we mnie nie wzbudzał. Koncert był jednak bardzo dobrym zwieńczeniem świetnego festiwalowego dnia, dobrze wykonany, skutecznie bujający ludzi do tańca, profesjonalny. Teren Babich Dołów opuszczałem wraz ze wschodem  słońca.  Szczęśliwy.

sobota, 4 lipca 2015

CZTERY NUMERY: THE LIBERTINES

Bohaterem pierwszego odcinka Czterech Numerów jest zespół, którego koncert widziałem w czwartkowy wieczór, i który od tego czasu absolutnie nie chce mi wyjść z głowy. Mam nadzieję, że panowie ogarnęli się z nałogów na dobre i wkrótce doczekamy się nowego albumu The Libertines. Na razie zapraszam na krótką podróż po ich dotychczasowych muzycznych delicjach.

1) When The Lights Go Out
To obecnie mój numer jeden w kategorii najpiękniejsze piosenki świata. Genialna melodia, dobry tekst i zmiana tempa w refrenie. Prawdziwe, muzyczne cudo.

2) Boys In The Band
Fenomenalny przykład z debiutanckiego albumu jak czadowo może brzmieć gitara bez przesteru. 

3) What a Waster
Niezmiennie rozwala mnie w tym kawałku końcowy dialog dwóch gitar będący prawdziwą wiśnią na muzycznym torcie.

4) Last Post on the Bugle
Druga piosenka z drugiej, fenomenalnej płyty zatytułowanej po prostu The Libertines.

CZTERY NUMERY - NOWY CYKL BONOMUZY

Nigdy nie zapomnę dnia kiedy w bloku podłączyli nam kablówkę. Niemal w całości spędziłem go oglądając MTV, kanał wtedy nadający na okrągło muzykę. Kontakt z niezliczoną ilością teledysków do piosenek, które znałem tylko z radio był dla mnie odkryciem na poziomie tego, którego dokonał Kolumb 500 lat wcześnie. Młodszym czytelnikom zadającym sobie właśnie pytanie WTF przypominam, że w 1992 roku nie było youtube'a i aby zobaczyć klip ulubionego artysty trzeba było na niego trafić. 

Jedną z moich ulubionych audycji na MTV było 3 from 1, banalna i genialna w swojej prostocie, prezentująca trzy klipy danego artysty. To właśnie do niej nawiązuje nowy cykl Bonomuzy. Z tymże zamiast trzech będziemy tu prezentować cztery numery jednego wykonawcy lub na jeden temat.