niedziela, 31 grudnia 2017

PŁYTY ROKU 2017 - MIEJSCA 10-4

10. ARCADE FIRE - Everything Now

Poprzedni krążek Kanadyjczyków zwyciężył w zestawieniu najlepszych płyt roku 2013. Tym razem nie jest tak dobrze. Kilka świetnych utworów przeplata niestety kilka marniejszych, jednowymiarowych, nietypowych dla tego zespołu.

9. KASABIAN - For Crying Out Loud
Czwórka z Leciester ponownie bardziej lubi gitary niż elektroniczne eksperymenty. Ich tegoroczny album nie zaskakuje ale zdecydowanie cieszy ucho.

8. U2 - Songs Of Experience

Podobnie w przypadku U2, zero innowacji, dużo ładnych melodii. Pieśni Doświadczenia to płyta, która na pewno nie przejdzie do historii muzyki. Całość trzyma jednak poziom i słucha się jej z przyjemnością. Szczegółową recenzję znajdziecie na Bonomuzie w styczniu.

7. ANITA LIPNICKA & THE HATS - Miód i Dym

Ten album to dowód na to, że naprawdę „wszystko się może zdarzyć”. Anita poczęstowała nas w tym roku spokojną, dość smutną i przepiękną porcją muzyki. 

6. THE XX - I See You

Brytyjskie trio w formie. Grają niby ciągle to samo a jednak z pyty na płytę słychać progres i próby poszukiwań alternatywnych rozwiązań.

5. STONE SOUR - Hydrograd

To chyba największe moje muzyczne odkrycie tego roku. Kojarzyłem Stone Sour głównie z Say You'll Haunt Me. Ten krążek definitywnie udowodnił, że było to duże przeoczenie.

4. ROYAL BLOOD - How Did We Get So Dark

Sprawne ominięcie „syndromu drugiej płyty” to dla wielu zespołów rzecz nie do przeskoczenia. Panom z Królewską Krwią udało się to fantastycznie. Ich drugie dziecko to prawdziwa muzyczna petarda.


sobota, 30 grudnia 2017

KASABIAN - FOR CRYING OUT LOUD

Po sporej dawce eksperymentów przy okazji albumu 48:13 panowie z Kasabian postanowili w tym roku wydać album przewidywalny do bólu, zawierający wszystkie elementy charakterystyczne dla kwartetu z Leicester. Tym sposobem otrzymujemy mało nowatorski ale świetny do słuchania album. For Crying Out Loud zdecydowanie najlepiej brzmi pomiędzy numerem 4 a 6 - te trzy piosenki to Kasabian w absolutnie szczytowej formie. Good Fight urzeka fantastyczna partią basu napędzającą zwrotkę utworu, która w refrenie oddaje pola gitarze Sergio oraz jego fantastycznemu dialogowi wokalnemu z Tomem. To taki numer, który poderwie z krzesła nawet największego mruka i „arytma”. Wraz z ostatnim dźwiękiem owej pieśni wpadamy w objęcie jeszcze bardziej przebojowego Wasted. Ma ona w sobie coś absolutnie magicznego, bujającego i hipnotyzującego. „There’s been so much time wasted without you by my side…” - słowa rozpoczynające refren obijały się o mój mózg przez ogromną część drugiej połowy tego roku. Absolutny hit. Ukryty pod numerem 6 Comeback Kid to najbardziej tajemniczy i zróżnicowany kawałek z najlepszej trójki tej płyty. Rozpoczyna się od instrumentów dętych, zwrotka pełna niepokoju daj jakby znać, że zaraz rozpocznie się chaos, ten poprzedza jednak jeszcze most prowadzący do refrenu, który można by puścić każdemu, kto w 20 sekund chciałby zrozumieć na czym polega fenomen zespołu Kasabian. Party Never Ends to dużo spokojniejszy utwór w którym pierwszoplanową rolę pełnią klawisze. All Trough The NIght to z kolei akustyczna ballada uspokajająca puls a Sixteen Blocks brzmi jakby stworzono ją specjalnie dla wkładających małe kolorowe obrazki pod język. Żeby nie było, że to skojarzenie z dolnej części pleców kolejny numer zatytułowany jest Bless This Acid House i można śmiało nazwać go bratem bliźniakiem piosnki Stevie z poprzedniego krążka. Prosta, rockowa piosenka, która podczas koncertów na 200 procent spowoduje podskoki do piątego piętra.
For Crying Out Loud to naprawdę dobra płyta, tym, którzy nie do końca polubili poprzednie wcielenie zespołu przyniesie znaczą ulgę. Z kolei fani oczekujący od Kasabian ciągłego odkrywania nowych muzycznych lądów mogą poczuć się lekko rozczarowani. Osobiście lubię ten album ale delikatnie brakuje mi dwóch czy trzech piosenek, które pokazały by, że Brytyjczycy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i nie postanowili jedynie powielać sprawdzonych pomysłów.


środa, 27 grudnia 2017

THE XX - I SEE YOU

Kiedy niemal rok temu do rozgłośni radiowych trafił utwór On Hold promujący trzeci studyjny album The XX minę miałem nietęgą. Rozumiem, że Zenek Martyniuk bije rekordy popularności, dobry beat to podstawa i w ogóle wszyscy mają chrapkę na bounce ale w przypadku zespołu, który smuci tak pięknie jak mało kto wydawało mi się to krokiem za daleko. I choć nie jestem konserwatystą to po zapoznaniu się z całą płytą utwierdzam się w przekonaniu, że brytyjskie trio traci większość swoich walorów wychodząc z muzycznego mroku i ulegając muzyczno-tanecznym fascynacjom Jamiego XX. I See You brzmi bowiem świetnie dopóki zespół nie przekracza tempa 100 uderzeń na minutę. Szybsze utwory, moim skromnym zdaniem psują klimat wypracowany przez te wolniejsze i niepotrzebnie zacierają dobre wrażenie po tej naprawdę dobrej płycie. A typowanie trzech najsłabszych elementów krążka na promujące go single zakrawa na sabotaż. No ale kto bogatemu zabroni.
I See You zaczyna się od Dangerous, kawałka przeciętnego, jednego ze słabszej trójcy, średnio pasującego na otwarcie płyty. Zaraz po nim słyszymy natomiast przepiękne Say Something Loving, który przy każdy przesłuchaniu jakąś dziwną siłą powoduje, że zaczynam marzyć. Lips to bardzo dobra piosenka, jej pech polega jednak na tym, że umieszczono ją pomiędzy pięknym Say Something Loving i zdecydowanie najlepszym na płycie Violent Noise. Ten drugi utwór to kwintesencja stylu The XX. Kilka granych trójkami gitarowych dwudzwięków, pierwsza zwrotka zaśpiewana przez Oliviera, druga przez Romy a między nimi cudowny refren z genialną, pulsującą partią klawiszy. To jedna z trzech najlepszych piosenek tego roku. Idąc za ciosem The XX proponuje następnie pieśń idealnie nadającą się do pocięcia czerstwą bułką, czyli Performance - kosmicznie smutny utwór, który hipnotyzuje prostotą i przepiękną melodią. Nieco pogodniej brzmi równie udana Replica, a refren z udziałem fortepianu znów pozwala odlecieć w świat, nad którym nie rozważamy zbyt często. Jeżeli jednak bardziej mentalnie utożsamiacie się z czerstwą bułką już chwilę później możecie posmucić się do woli przy okazji Brave For You, mocno nawiązującego do pierwszego krążka ówczesnego brytyjskiego kwartetu.
Następnie na krążku I See You dzieją się dwa kompletne nieporozumienia. Z rytmu i rozmyślań wyrywa nas najpierw wspominany już singlowy On Hold oraz kompletnie nijakie I Dare You. Próbowałem wielokrotnie ale nadal nie odkryłem genezy istnienia tych dwóch utworów na tym krążku. Zamyka go dziwny nieco, w dużej mierze instrumentalny Test Me, który dzięki wielu ciekawym dźwiękom łagodzi lekki niesmak pozostawiony przez dwie poprzedniczki.
Całościowy efekt jest jednak pozytywny. Celowo odstawiłem tę płytę na kilka miesięcy przed napisaniem recenzji i spotkanie po tej krótkiej rozłące było bardzo pozytywne, stęskniłem się. Z czystym sumieniem mogę polecić I See You każdemu kto szuka chwytliwych, smutnych melodii w towarzystwie oryginalnego, ascetyczno-elektronicznego brzmienia.
 

wtorek, 26 grudnia 2017

ARCADE FIRE - EVERYTHING NOW

Domyślam się, że nagranie następcy płyty tak genialnej jak Reflektor to zadanie kosmicznie trudne. Arcade Fire czekali ze swoją nową propozycją 4 lata i choć płyta jest niezła, pod koniec wręcz świetna to śladem poprzednika, który wygrał zestawienie płyt roku 2013 raczej nie pójdzie.
Everything Now zaskakuje in minus przewidywalnością i niekompletnością niektórych utworów. Część z nich niby ma w sobie coś fajnego, z drugiej strony inny element powodujący iż brzmią one jak niedopracowane. I tak Creature Comfort z jednej strony intryguje beatem, z drugiej jednak denerwuje piskliwym refrenem. Z kolei Chemistry ma wkręcający rytm, gitara w refrenie fajnie współgra z wokalem, z drugiej strony jednak melodia zwrotki jest toporna jak nocnik a manierę wokalną Wina niewiele różni od melodeklamacji. Ten sam motyw pojawia się w Peter Pan, utworze świetnym w wersji instrumentalnej i bardzo przeciętnym w wokalnej. Trudno też odmówić uroku takim kompozycjom jak Electric Blue czy Signs Of Life, podobnie jak tytułowe Everything Now oscylują w okolicy inteligentnego disco, brak im jednak jakiegoś charakterystycznego elementu, przysłowiowej „truskawki na torcie”.
Na Everything Now brakuje kawałków wybitnych, takich bez których trudno wyobrazić sobie istnienie zespołu ale zamykająca krążek trójka jest bardzo blisko tej kategorii. Nie wliczając w nią oczywiście instrumentalnego Everything Now (continued). Najlepszy, bez dwóch zdań, numer na płycie nosi tytuł Good God Damn. Spokojna kompozycja prowadzona przez dialog basu i gitary z chwytliwym refrenem śpiewanym w wysokim rejestrze sprawia, że serce bije szybciej. Podobnie działa Put Your Money On Me, utrzymany w dużo większym tempie, niesiony przez tykającą elektronikę i wokalne dwugłosy, których wielość pozwala odpłynąć zwłaszcza w drugiej części utworu. Sporo muzycznych delicji znajdziemy też w We Don’t Deserve Love. Ciekawym zabiegiem jest też podwójny utwór Infinite Content, najpierw zagrane w niemal punkowej aranżacji, niespełna 120 sekund później, na oddzielnej ścieżce której tytuł różni się jedynie znakiem „_” pomiędzy dwoma słowami brzmiące kompletnie inaczej, wolniej, swingująco, tak jakby utwór cofnął się o kilkanaście lat muzycznej historii.

Długo zwlekałem z recenzją tej płyty. Arcade Fire to ważny dla mnie zespół a ich najnowszy twór początkowo kompletnie do mnie nie przemawiał, po kilku tygodniach zaprzyjaźniłem się z nim o wiele bardziej by koniec końców pozostać na etapie dobrej ale niespecjalnie zażyłej znajomości. Everything Now to niezła płyta, sięgam po nią dość regularnie ale z dużo mniejszą radością niż w przypadku albumu Reflektor. 


poniedziałek, 25 grudnia 2017

ROYAL BLOOD - HOW DID WE GET SO DARK?

Royal Blood przeszli przez syndrom drugiej płyty stopami suchymi niczym suchary z Familiady. How Did We Get So Dark to rockowa petarda, która wybucha wraz z pierwszym dźwiękiem a jej huk wybrzmiewa do ostatniej nuty albumu. Pierwsza trójka to rollercoaster bez taryfy ulgowej zawierający wszystko to, za co pokochaliśmy brytyjski duet po ich debiutanckim krążku. Numer tytułowy smakowicie wprowadza nas w świat pierwszych dwóch singli promujących wydawnictwo: Lights Out i I Only Lie When I Love You. Oba absolutnie fantastyczne z delikatnym wskazaniem na pierwszy, prowadzony przez zmienny rytm, gitarowe „slajdy” i chwytliwą melodię refrenu. Lights Out pobudza wszystkie zmysły skuteczniej niż guarana podana dożylnie.
Członkowie Royal Blood swoim drugim wydawnictwem dostarczają fanom pokaźną dawkę czadu rodem z pierwszej płyty. Także Hook, Line & Sinker czy Hole In Your Heart to kawałki, które śmiało można nazwać kontynuacją debiutanckiej płyty.

Tym, co sprawia, że How Did We Get So Dark jest nagraniem ponadprzeciętnym, są jednak nowe muzyczne tereny, w które zapuścił się zespół. Where Are You Know początkowo wydaje się jednowymiarowym odrzutem z pierwszych sesji nagraniowych, po około minucie zaczyna jednak do złudzenia przypominać styl typowy dla zespołu MUSE. She’s Creeping rozpoczyna się niczym utwór Weezera, Mike eksperymentuje tu zarówno z brzmieniem, jak i sposobem śpiewania wychodząc z tej próby zwycięsko Jeszcze piękniej wypada Don’t Tell, którą przy odrobinie dobrej woli można wręcz nazwać balladą. Bez względu na terminologię to naprawdę fantastyczny utwór z cudowną gitarową solówką. Zamykające całość Sleep jest tak pięknie soczyste, ciężkie, mroczne a zarazem melodyjne, że automatycznie chce się słuchać tego dzieła od początku.

Ogromny szacun dla panów z Brigthon za muzyczną zawartość ich drugiego krążka, za brak pójścia na łatwiznę tylko podróż w nieznane dotychczas twórcze obszary. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnego koncertu oraz trzeciego dziecka reprezentującego istnie królewską, muzyczną krew duetu.






niedziela, 24 grudnia 2017

COMA - METAL BALLADS VOL. 1

Kiedy dowiedziałem się, że nowa płyta COMY będzie nazywać się Metal Ballads Vol. 1 delikatnie obawiałem się równie nieudanego eksperymentu jak poprzedni album. Antidotum na swoje lęki znalazłem już w pierwszych dźwiękach nowego krążka. Uspokój Się - zdawał się mówić Roguc i spółka nazywając tak pierwszy kawałek. Melodyjna partia basu otwierająca płytę wyraźnie daje znać, że będzie dobrze. I są to dobre fantastycznego początki. Singlowe Lajki czarują humorem oraz muzyczną, prymitywną mocą, odczuwalną zwłaszcza na koncertach. Z kolei Widzę do tyłu sekwencyjnością zwrotki, w której słyszymy wokal w towarzystwie perkusji na zmianę z wysokimi rejestrami gitary oraz totalny chaos w refrenie. Im dalej w las tym lepiej. Po spokojnym, akustycznym oddechu w postaci utworu Za Słaby otrzymujemy największą, zwłaszcza tekstową petardę tego krążka.

Odwołuję miasta, ODWOŁANE!
Odwołuję życie, ODWOŁANE!
Społeczeństwo NIE JEST PRAWOMOCNE!
Społeczeństwo będzie ODWOŁANE!

Ten utwór to ewidentny monolog pewnego sfrustrowanego kota z Żoliborza. Dobrze poinformowani twierdzą, że wabi się Prezes.
Równie mocno muzycznie brzmi Snajper, dużo pogodniej Cukiernicy oraz zamykające album Proste Decyzje. Każdy z tych utworów ma w sobie coś specjalnego, aranżacyjny lub tekstowy smakołyk sprawiający, iż sieją one w mózgu pozytywne, muzyczne spustoszenie. Tak naprawdę zdanie to można by odnieść do każdego z jedenastu „Metal Ballads”. Na szczególną uwagę zasługuje przedostatnie Za Chwilę Przestaniemy Świecić przechodzące po 3 minutach jednostajnego, spokojnego utworu w mocniejszą, krótką lecz treściwą opowieść o naszych wschodnich sąsiadach oraz politykach.

Nie umiem trafnie oddać słowami całej palety smaków umieszczonej w trzech kwadransach muzyki z Metal Ballads Vol.1. Nie chcę też zajmować Wam ani sekundy więcej, które powstrzymają Was przed zapoznaniem się z najnowszym krążkiem COMY. Nie warto zwlekać.

PS. Na koncercie w Stodole 3 grudnia utwór Odwołane został zagrany dwa razy. Powtórka miała miejsce spontanicznie na zakończenie drugiego bisu. Poprzedziły ją życzenia Piotra Roguckiego „aby nikt Was nie odwołał”. W ten piękny wigilijny dzień odpisuję się pod tą dedykacją a dodatkowo w życzę Wam drodzy Bonomuzianie wielu równie fantastycznych płyt, jak to opisana powyżej.


niedziela, 17 grudnia 2017

HEY - FAYRANT TOUR - 24.11 & 14.12 2017

Mimo, iż od pożegnalnego koncertu Heya minęły prawie 72 godziny w mojej głowie nadal brzmi wiele jego fragmentów.  Widziałem już kilka zespołów żegnających się z publicznością, byłem też na Torwarze 3 tygodnie temu na otwierającym trasę Fayrant Tour koncercie ale nigdy nie czułem ze sceny tylu emocji co w miniony czwartek podczas ostatniego występ Heya przed przerwą. Kaśka wybuchająca płaczem podczas śpiewania kończącego zasadniczy set Moja i Twoja Nadzieja, Marcin Żabiełowicz mówiący łamiący się głosem „dla mnie ten zespół to wszystko”, Jacek żegnający się słowami „chcę wierzyć, że mogę powiedzieć do zobaczenia”, Robert stwierdzający iż jest „roz…jak paczka gwoździ”, Paweł Krawczyk siedzący i ciężko oddychający podczas pożegnalnych słów pozostałych członków zespołu. Wszystkie te sytuacje dobitnie pokazywały jak ważny i trudny jest to moment dla muzyków Heya. A mi uświadomił, że to właściwie pierwsza, najstarsza kapela, której towarzyszyłem absolutnie od samego początku, byłem świadkiem narodzin ich kolejnych dzieci a pierworodne Fire ujrzało świat, gdy byłem w siódmej klasie podstawówki.

Oba warszawskie koncerty w ramach Fayrant Tour były dla mnie prawdziwą podróżą przez ostatnie ćwierćwiecze. Kiedy na scenie pojawił się Piotr Banach miałem przed oczami niesamowitą porcję flashbacków, cofnąłem się do pierwszej połowy lat 90-tych, znowu byłem nastolatkiem. Mało przeżyłem muzycznych chwil, gdy ciarki tak mocno przechodziły moje ciało. Na drugim koncercie podczas Dreams i Ho w oczach stanęły mi świeczki.


Oba koncerty pełne były muzycznych smakołyków. Ten najbardziej kontrowersyjny w postaci Beaty Kozidrak okazał się strzałem w dwudziestkę. BAJM to kompletnie nie moja bajka ale „Co mi Panie dasz” pokazało jak wielki rockowy potencjał tkwi w niektórych kawałkach tego zespołu. Z kolei Misie z Beatą na wokalu pokazały jak wielkie możliwości wokalne ma owa pani. Bisy drugiego koncertu rozpoczęły się od Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan w wykonaniu Sorry Boys i chóru gospelowego. I tak, jak nie przepadam za tą piosenką to w tym wykonaniu słuchać jej mogę wielokrotnie.

Najbardziej rozwalające było jednak dla mnie zakończenie przygody Heya ze sceną. Trzeci, nieplanowany bis wybrzmiał piosenką Luli Lali. Pomyślałem sobie wtedy, że żal kończyć 25-letnią historię tak średnim kawałkiem. I wtedy nagle Kasia mówi o jeszcze jednej niespodziance, krótkiej piosence, do której wykonania zaprasza na scenę Piotra. „On to zaczął, niech on też skończy” - powiedział Jacek Chrzanowski schodząc ze sceny. W zamian pojawił się Piotr Banach i zagrał trwające niecałe 60 sekund Chyba. Pamiętam jak dziś, gdy Hey 23 lata temu rozpoczynał tym utworem koncerty promujące ich drugą płytę Ho. Trudno o piękniejszą klamrę, piękniejsze zakończenie tej przepięknej muzycznej historii.


Drogi Heyu, z całego serca dziękuje Ci za to cudowne muzyczne ćwierćwiecze!