Drugi dzień zapowiadał się jako najmniej ciekawy muzycznie rozpocząłem go więc od zwiedzania Norymbergi. Dość ładne, małe miasteczko, w którym klimatyczne budowle mieszają się z blockhauzami i niskimi biurowcami, nawet w zabytkowej części miasta. Stare miasto odgrodzone jest od reszty fosą pozbawioną dziś wody i służącą jako deptak. W zabytkowej części miasto znajdziemy kilka ładnych kościołów oraz targ z mydłem i powidłem. Kilkugodzinny spacer po ulicach Norymbergi był przyjemny ale samo miasto nie pozostało mi specjalnie w pamięci. W przeciwieństwie do dwóch koncertów, które zobaczyłem kilka godzin później.
Pierwszym kontaktem z muzyką tego dnia były dźwięki Donots, które słyszałem w drodze od wejścia pod sceny. Żałuję, że nie widziałem całego koncertu, bo owe gitarowe dźwięki były fajnym starterem do dalszej zabawy. Na Alternastage prezentował się w tym czasie Cro. Chłop nawijał ze sceny po niemiecku i ewdentnie wprawiał tym licznie zgromadzonych Niemców w ekstazę. Ja jakoś tego flow nie załapałem a zespół ma chyba dość kontrowersyjną opinię u naszych zachodnich sąsiadów, bo kilku przechodzących obok mnie gości krzyczało w stronę sceny słowa "schwul" oznaczające część roweru, na którą nacisk powoduje wprowadzenie tego pojazdu w ruch.
Pierwszą grupą, na którą naprawdę czekałem tego dnia był Dick Brave And The Backbeats. Olbrzymią większość repertuaru tej grupy stanowią hitowe covery przerobione na styl Elvisa Presleya. Tej soboty usłyszeliśmy m.in. Rolling In The Deep Adele, Walk This Way Aerosmith, Use Somebody Kings Of Leon czy Kiss Prince’a. W przypadku Dicka i bandy nie chodzi jednak tylko o muzykę ale również o sposób jej podania. Panowie wyglądają jakby właśnie w 1956 roku wyszli z amerykańskiego baru z kraciastymi obrusami. Zarówno strój, fryzury, instrumenty jak i sceniczne zachowanie mocno nawiązują do amerykańskiej kultury sprzed ponad pół wieku. Koncerty tego zespołu to prawdziwe energetyczne petardy. Panowie szaleją na scenie, basista biega grając jednocześnie na kontrabasie, wokalista w przerwach między elvisowskim tańcem staje na głowie na podeście perkusyjnym, pianista gra stojąc jedna nogą na górze swojego instrumentu, itd. Co najpiękniejsze większość kawałków w wersjach Dicka Brave’a brzmi lepiej niż w oryginale. Z 15 zaprezentowanych w Norymberdze utworów absolutnie najlepiej wypadł No One Knows z repertuaru Queens Of The Stone Age. Dick zapowiedział ją, jako swoją ulubiona piosenkę o miłości. Pierwsze wersy zaśpiewane bardzo wolno i spokojnie w towarzystwie wibrującej gitary przechodzą w drugą zwrotkę zagraną dwukrotnie szybciej i na wyższych rejestrach wokalnych a typowo rockendrolowy refren dosłownie zwala z nóg. Równie fantastycznie wypadło Take Good Care Of My Baby, które nie rózniło się wiele od oryginału ale pozostało przepiękną piosenką, której słowa brzmią dziś niewinnie i oldschoolowo pięknie. Do większych ciekawostek zaliczyć trzeba na pewno American Idiot Green Daya a do roli nakręcaczy tanecznych Black Or White Jacksona i Just Can’t Get Enough Depechów. To był świetny, klimatyczny, rockendrowolo-starodawny koncert w towarzystwie świecącego słońca i umieszczonego z tyłu sceny ułożonego z migających w róznych konfiguracjach żarówek napis DICK.
Była to na tyle dobra sztuka, że nie zdążyłem nawet na sekundę koncertu Example, którego byłem bardzo ciekawy. Koledzy z Anglii serwują niby łupu cupu ale jednak z fajowym klimatem, który na żywo mógłby być jeszcze lepsze. Pozytywnie zaskoczyły mnie hip hopowe nawijki Tinie Tempah. Nie jestem specjalistą od tego gatunku muzyki ale Tinie zdecydowanie dał radę i rozbujał towarzystwo pod Alternastage.
Dużym zawodem okazali się natomiast Dropkick Murphys. Zamiast oczekiwanego folkowo-punkowego czadu grupa zaprezentowała przeciętny koncert pozbawiony energii. Niby na scenei sporo się działo, niby piosenki były fajne ale brakowało w tym szczerości i choćby jednego elementu, który pozwoliłby zapamiętać te chwile na dłużej. Jedynym momentem, kiedy krew w żyłach popłynęła mi nieco szybciej było Johny, I Hardly knew Ya. Bezskutecznie czekałem na przebudzie amerykańskich Irlandczyków na tyle długo, że załapałem się jedynie na ostatnie 5 minut koncertu Chase & Status. I po tej krótkiej zajawce żałuję, że szybciej nie przeszedłem na mniejszą scenę. Zapamiętalem ten sklad z zeszłorocznego Hurricane Festival jako zespół wielkiego łomotu, który niemalże rozsadził mały namior w Scheessel, jednak bez możliwości zrozumienia choćby jednego słowa wykrzyczanego przez wokalistę. W plenerze dwięki były o wiele bardziej selektywne, a wzbogacone skromnymi lecz ciekawymi wizualami robiły naprawdę niezłe wrażenie.
Celem numer jeden drugiego dnia Rock Im Park był jednak dla mnie The Offspring. W połowie lat 90-tych, tuż po wydaniu płyty S.M.A.S.H. miałem ogromną korbę na kapelę Dextera Hollanda, nigdy dotąd nie udało mi się jednak zobaczyć jej na żywo. Obawiałem się nieco, że po ponad 15 latach od wydania albumu życia panowie są już emerytami odcinającymi kupony od czasów dawnej świetności. Tymczasem, ku wielkiej radości The Offspring zamietli pod dywan wszytskich innych wystepujących tego dnia na Zeppelinfeld. I chociaż gitarzysta Noodles ma okulary ze szkłami grubości denka od musztardówek, a Dexter kilkadziesiąt kilogramów więcej niż w wieku XX to siła ich muzyki pozostała niezmienna. Panowie zdają sobie doskonale sprawę z tego, które kawałki są ich najlepszymi i tylko takie zaprezentowali podczas sobotniego występu. Dzięki temu w setliście królowała płyta Smash przepleciona najlepszymi singlami z lat późniejszych. W 75-minutowym koncercie nie znalazło się ani jedno słabe ogniwo. Otwierające całość You’re Gonna Go Far Kid można jeszcze uznać jako „bifor” pozwalajacy rozgrzać stawy to już drugie All I Want rozpoczęło szaleństwo. Kiedy chwilę po wybrzmieniu ostatniego dźwięku tej piosenki usłyszeliśny charakterystyczny, wystukiwany na pałeczkach rytm, jasne było, iż za chwile z głośników padną słowa „you’ve gotta keep’em separated”. Kolejne Have You Ever i Staring At The Sun podkręciło tempo jeszcze bardziej, a przy Genocide i Bad Habbit osiągnąłem stan nirwany. W 1995 roku z dumą nosiłem koszulkę z fragmentem tekstu tej drugiej piosenki o treści „stupid, dumbshit, goddamn, motherfucker”. 2 czerwca 2012 roku około godziny 19.30 znowu czułem się jak nastolatek. Tuż przed rozpoczęciem koncertu awarii uległ jeden z hydrantów, co w efekcie dało spotrej grupie możliwość pogowania w błocie. Błotne rykoszety roznosiły się dobre kilkanaście metrów od miejsca akcji. Koncert nie posiadał strony wizualnej, oprócz logo zespołu rozwieszonego z tyłu sceny Offspring bez niepotrzebnych ceregieli dawał po prostu czadu i nakręcał do coraz lepszej zabawy. Jakiegolwiek światłą i efekty spercjalne nie były potrzebne, bo i tak, w szale zabawy, nikt nie zwróciłby na nie uwagi. Po na maksa tanecznym Walla Walla, w środku koncertu, w ramach odpoczynku usłyszliśmy Kristy Are You Doing OK? I Why Don’t You Get A Job. Na szczęście były to jedyne chwile zwolnienia,a dzieło zwieńczyły fenomenalnie zagrane The Kids Aren’t Allright i Self Esteem. Po wybrzmieniu tego ostatniego dla mnie Rock Im Park 2012 mógłby się skończyć. Koncert Offspringa był fenomenalny i nie mogę doczekać się kolejnej okazji aby zobaczyć Amerykanów ponownie.
Kiedy przed festiwalem analizowałem tegoroczny line-up oczyma wyobraźni widziałem prezentującą się na alternastage MIA, autorkę chociażby znanego ze Slumdog Millionaire hitu Paper Plans. Jej koncert na openerze był poniżej jakiejkolwiek normy także nie planowałem nawet zblizać sie w okolice tego „wydarzenia” w Norymberdze. Stojąc w kolejce po piwo nie zgadzały mi się jednak dźwieki dochodzące spod Alternastage. I kiedy z ciekawości zajrzałem co tam się dzieje, pomyślałem sobie, że albo MIA ma chyba coś wspólnego z Michaelem Jacksonem i wybiela sobie skórę albo ktoś nas tu wkręca. Na scenie znajdowała się bowiem niemiecka artystka, która oprócz śpiewu wykonywało różnego rodzaju akrobacje na zawieszonym na górze sceny drążku.
MIA. Okazało się bowiem, że na Rock Im Park występuje MIA. a nie M.I.A. Kropki mają jednak znaczenie.
Headlinerem drugiego dnia festiwalu byli Die Toten Hosen obchodzący 30-lecie istnienia. Niemcy byli zachwycenia, widać, że jest to tu zespół kultowy. Każdy kawałek wyśpiewany został przez dziesiątki tysięcy ludzi, my przyłączyliśmy się tylko w tzw. „A wszystko to, bo ciebie kocham”, które swego czasu zcoverował pewien czerwonowłosy Michał. Die Toten Hosen dawali czadu, jednak mi po głowie ciągle chodził koncert Offspringa. To było zdecydoane wydarzenie numer jeden drugiego dnia festiwalu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D