czwartek, 31 grudnia 2009

BEST OF 2009 - # 1 - THE BIG PINK



Pierwsze miejsce wśród moich ulubionych płyt minionych kilkunastu miesięcy przypadło brytyjskiemu duetowi The Big Pink. Autorami tego absolutnie fenomenalnego debiutu są panowie Robbie Furze i Milo Cordell. A Brief History Of Love to swoisty „koncept album”, zgodnie z nazwą opowiadający „krótką historię miłości”. 11 piosenek na płycie to podróż przez różne stadia tego uczucia, od początkowej fascynacji, przez odkrywanie swoich ciał, poczucie nieśmiertelności, pierwsze wątpliwości, próbę ujarzmienia uczucia spowodowaną pytaniem „czy nie za bardzo się angażuję i nie tracę wolności”, rozstanie i trudność w zwalczeniu „demonów przeszłości” oraz wiele innych. Przy czym jest to raczej miłość nieszczęśliwa.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem piosenkę Velvet, kilka miesięcy przed wydaniem całego albumu, trafiło mnie jakby piorunem. To była miłość od pierwszego usłyszenia, dawno żaden utwór tak mocno mną nie zakręcił. Chwilami klimatem przypomina nieco Your Blue Room U2. Z tymże jest od tego świetnego numeru Irlandczyków dużo lepsze. Głównej linii wokalnej przez cały czas towarzyszy drugi, wysoki wokal. Delikatny początek w drugiej części utworu płynnie przechodzi w liczne sprzężenia i trudne do zidentyfikowania dźwięki tak, ze chwilami ma się wrażenie, że kolumny mogą wybuchnąć.

W pozostałych utworach na płycie wrażenie niepokoju o kolumny jeszcze wzrasta.
Bo na A Brief History Of Love panuje wielki harmider. Trzeba poświęcić jej dużą uwagę żeby docenić jak wiele ciekawego dzieje się w jej piosenkach. Ten piękny dźwiękowy chaos sprawia, że często podczas słuchania tego albumu czuje się jakbym był na lekkim rauszu. Warstwy się zlewają, człowiek próbuje wyłapać wszystko ale nie jest w stanie. Jazgot przewijający się przez cały album nadaje mu niesamowitego klimatu. Jedyny kawałek, gdzie tego chaosu jest jakby mniej to Love In Vain, przepiękny, spokojny utwór z niesamowitym drugim głosem śpiewającym głębokim basem.

Muzyka The Big Pink momentami może kojarzyć się z cięższymi piosenkami Archive (Too Young To Love). Innym razem brzmi podobnie do Babylon Zoo (Frisk). Pamiętacie jeszcze kawałek Spaceman? Z kolei otwierające płytę, fenomenalne Crystal Visions przypomina nieco Dziewczyny Nie Palcie Marihuany Negatywu. Wokal w piosenkach Wielkiego Różu brzmi często podobnie do Richarda Ashcrofta z The Verve. A w ostatnim na krążku Countbackwards From Ten, rozpoczynającym się podobnie do Where Is My Mind The Pixies, Robbie Furze śpiewa przez chwilę głosem podobnym do Boba Dylana. Genialne, przedostatnie na płycie Tonight mogłoby kojarzyć się z popkulturą sprzed alt. Nie dość, że nazywa się jak wielki przebój New Kids On The Block to jeszcze jego początkowy instrumentalny fragment przypomina podkład do Ice Ice Baby Vanilla Ice. Ale utwór The Big Pink nie ma nic wspólnego z tymi dawnymi pseudo hiciorkami. Tonight zabiją swą mocą. Podobnie jak Dominos będące drugim singlem z Krótkiej Historii Miłości.

A Brief History Of Love to dzieło kompletne. Nie pomińcie go w swojej kolekcji płyt!


Velvet:
http://www.youtube.com/watch?v=OA3twi3iSNQ

Crystal Visions:
http://www.youtube.com/watch?v=3j95a2DmKHo&feature=related

Love In Vain:
http://www.youtube.com/watch?v=ERa1zPBye10

BEST OF 2008/9 - # 2 - COMA


Gdyby ta płyta została wydana w tym roku chyba umieściłbym ją na pierwszym miejscu swojego zestawienia. Zespół COMA po dwóch świetnych płytach wydał trzecią jeszcze lepszą, prawdziwie monumentlane, dwupłytowe dzieło.

Znajdziemy na nim 35 kawałków, z czego połowa to przerywniki między piosenkami, coś w rodzaju skitu, wprowadzenia do kolejnego utworu, pomostu łaczącego kompozycje. Treść tych „pomostów” jest różna od odgłosów imprezy, seksu, bełtania, palenia marihuany, przez dziecięce zabawy, impresje z lotniska czy dworca kolejowego i tak dalej. Bo Hipertrofia została chyba wymyślona jako podróż przez różne stany życia. Początkowo uważałem, że lepiej byłoby, gdyby zespół zrezygnował z tych przerywników i kilku słabszych kawałków oraz wydał album z tylko jednym krążkiem. Dziś, kiedy nabrałem do Hipertrofii trochę dystansu bardzo doceniam całość i formę tego albumu. Mimo, iż nie zawsze nadążam za prezentowaną w nim historią, która czasami wydaje się lekko naciągana.

Najważniejszą treścią każdej płyty są jednak piosenki. A te na Hipertrofii są w większości genialne i o każdej możnaby napisać długi esej. Otwierająca pierwszą płytę, znana z radia Wola Istnienia rozpędza się powoli aby w ostatniej minucie uderzyć brzmieniem gitar atakujących kanałami stereo. Napięcie, głównie za sprawą różnej ekspresji wokalisty, stopniowane jest również w Lśnieniu, jednej z piękniejszych piosenek na Hipertrofii. Transfuzja to już „czad” pełną gębą, najmocniejszy utwór na płycie będący przestrogą przed byciem szarym trybikiem świata. „Nim zdecydujesz pamiętaj, że: jałowe życie – jałowa śmierć”. Jakby dla kontrastu Nadmiar zaczyna się łagodnym brzmieniem klawiszy, przypominającym główny motyw z serialu Robin Hood. Dla mnie Nadmiar opisuje syndrom „dnia następnego”. Relaksujący początek, jak poranek na kacu i wzmocnienie w refrenie symbolizujące jakby pierwsze dojście do siebie i powrót miłych wspomnień oraz szybki odwrót od chwilowego postanowienia poprawy. „I nie ukrywam, że ulegnę jeszcze raz i popełnie setny raz to samo zło”.

Moim faworytem na Hipertrofii są Trujące Rośliny. Spokojna zwrotka, przepiękny refren, w którym gitara cudownie „rozmawia” z Piotrem Roguckim i druga, bardziej mroczna i refleksyjna część utworu zakończona solówką, której nie powstydziłby się Slash.

Potem, znów dla kontrastu nadjeżdża Osobowy, najsłabsza obok Parapetu impresja z pociagu, nie pasująca do całości. Oryginalna ale bardziej w klimacie Łąki Łan z jazzowa perkusją i melorecytacją. Nieco funkowy wydźwięk ma też Pożegnanie z Mistrzami, które genialnie łączy funk z czadem. Emigracja to z kolei najdziwniejszy numer na Hipertrofii, pastisz piosenki bluesowej, opowiadający o tym, że wszytskie ładne dziewczyny wyjechały do Stanów. A te, które pozostały szybko chcą upolować kandydata na męża i ojca, co skłania autora tesktu do przemyśleń, że chciałby „homo się stać seksualny”. Do mnie ten kawałek - żart trafia.

Z kolei Zero Osiem Wojna początkowo do mnie nie przemawiała, zwłaszcza jako wyrwany z kontekstu pierwszy singiel, w którym brakowało mi nieco melodii. Na dobrych głośnikach czuć jednak moc tego utworu. A na Hipertrofii jest on też powrotem do rockowej Comy po kilku wcześniejszych eksperymentach. Tak samo jak Świadkowie Schyłku Czasu Królestwa Wiecznych Chłopców ze świetnym klangującym basem.

Druga, żółta część Hipertrofii, z wyjątkiem Zamętu, jest spokojniejsza, bardziej refleksyjna. Dużo tu piosenek będących jakby rozliczeniem się ze swoim życiem. Choćby otwierający drugi krążek ponad 10-minutowy, genialny Ekhart z początkiem przypominającym muzykę Closterkeller i ekspresyjnym zakończeniem czy wspomniany już Zamęt. Klimat podobny do zespołu Anji Orthodox spotkamy też w Popołudniach Bezkarnie Cytrynowych, pięknej, miłosnej kompozycji. To jeden z wielu bardzo dobrych i ważnych tekstów na drugim krążku Hipertrofii.
Ciekawie brzmi też Widokówka, przedstawiająca stan psychiczny będącego „pod wpływem”. W zwrotce gitara gra melodię śpiewaną przez Roguckiego a dźwięk dodatkowo wypełniają flażolety.

Najpiękniejszym akcentem „żółtej” płyty jest jednak Cisza i Ogień. Trwający prawie 10 minut monumentalny utwór, pochód piękna, w którym znajdziemy każdy element potrzebny do stworzenia muzycznie wybitnego dzieła. W tym także magiczne słowa, które można czytać jak wiersz. Szkoda, że płyta nie kończy się tą piosneką.

Hipertrofia to jedna z najlepszych płyt w historii polskiej muzyki. Perfekcyjna także pod względem realizacji. Zgodnie z informacją we wkładce nagranywanie materiału trwało 4 miesiące. Nie wiem po ile godzin dziennie panowie spędzali w studio ale brzmi ona jakby dopieszczano przynajmniej ją przez rok. Wielość i jakość zarejestrowanych śladów poraża. Produkcja na najwyższym światowym poziomie. Gorąco polecam!


Trujące Rośliny:
http://www.youtube.com/watch?v=J8laOHCliIk&feature=related

Cisza i Ogień:
http://www.youtube.com/watch?v=jxQuhywpGbU



środa, 30 grudnia 2009

BEST OF 2009 - # 3 - MUSE



Po pierwszym przesłuchaniu The Resistance miałem wrażenie, że płyta jest dziwnie lekka jak na MUSE. Dotychczas każde kolejne wydawnictwo zespołu było „lżejsze” niż poprzednie. I ten trend został podtrzymany. Wystarczy jednak kolejne, dokładniejsze przesłuchanie tego albumu, żeby dostrzec w nim moc i upewnić się, że grupa Mata Bellamyego to jeden z najważniejszych rockowych zespołów na świecie.

Uprising ma wszystkie charakterystyczne dla muzyki MUSE elementy. Bas przesterowany do granic wytrzymałości, piskliwy chórek, klawisze grające triolami, fajną instrumentalną partię i niesamowicie wkręcającą melodię śpiewaną raz tajemniczo, raz histerycznie.

Resistance, które ma być trzecim singlem to kolejny murowany hit. Zaczyna się 45-sekundowym wstępem na organach, który przechodzi w główny motyw piosenki grany na fortepianie, któremu towarzyszy delikatny ale szybki rytm perkusji. Pomost między refrenem a zwrotką to dialog dwóch a czasem nawet trzech głosów. Najlepszy fragment tej piosenki to instrumentalna część po pierwszym refrenie, kiedy motywowi na fortepian „rozmawia” z gitarą basową tworząc cudowne współbrzmienia. To dla mnie jedno z piękniejszych 15 sekund w historii muzyki. Jeśli rozgłośnie radiowe wytną go w wersjach puszczanych w eter (bo, że wytną półtoraminutowy początek i prawie minutowe zakończenie nie mam wątpliwości) będzie to znaczyło, że pracują w nich głusi.

O cudnym Undisclosed Desires pisałem kilka dni temu więc nie będę się powtarzał. Zatrzymam się tylko na chwilę przy jej tekście, a konkretnie przy słowach refrenu.

I want to reconcile the violence in your heart
I want to recognize your beauty is not just the mask
I want to exercise the demons from your past
I want to satisfy the undisclosed desires in your heart


Przepiękne wyznanie, którym można by zdefiniować miłość. A po nim następuje najciekawszy fragment płyty The Resistance.

United States Of Eurasia mogłoby mieć dopisek „featuring Freddie Mercury”, bo Mat Bellamy przez kilka sekund śpiewa identycznie jak lider Queen (tuż przed każdym refrenem i na koniec, który brzmi niczym legendarny Flash). Jednak Eurazja to chyba najciekawszy utwór na płycie, w którym w partiach instrumentalnych słychać orient i która kończy się miuntowym fragmentem Nokturnu e-moll Chopina. Nie jest to utwór łatwy ale genialny. Posłuchajcie go zresztą z linka na dole tekstu.

Numer 5 to przepiękne Guiding Light z majestatycznym wstępem kojarzącym się z wejściem orszaku królewskiego oraz końcem z cudowną wokalizą na tle perkusji i basu grającego ten sam rytm. Jeżeli anioły istnieją i w dodatku śpiewają to na pewno w ten sposób. Naprawdę trudno się nie rozmarzyć.

Z bujania w obłokach szybko wyrywa nas kolejny, najmocniejszy na płycie Unnatural Selection, muzyczna perełka składająca się z kilku części. Delikatny wstęp przy dźwięku organów, potem dość mocny gitarowy riff, lekkie uspokojenie przed refrenem, w którym następuje wybuch ekspresyjnego wokalu. W połowie trzeciej minuty utowru MUSE na 120 sekund przemienia się w Pink Floyd. A w okolicach 6 minuty i 40 sekundy w Metallikę. Utwór – arcydzieło, przy którym dość blado wypada kolejny MK Ultra, ale po Nienaturalnej Selekcji niemal każdy numer tak by wypadł.

Następne w kolejce I Belong To You zostało dołączony do ścieżki dźwiękowej filmu New Moon. Nie wiem ile sekund tej kompozycji pojawia się we wspomnianym filmie ale są to jedyne sekundy tej produkcji, na których obejrzenie bym się skusił. A sama piosenka to chwytliwy przebój, trochę w starym stylu. Za sprawą partii zagranej na fortepianie i rytmicznego pstrykania palcami kojarzy mi się trochę z amerykańskimi musicalami. W końcowym fragmencie pojawia się pięknie brzmiący klarnet basowy.

Płytę zamyka trzyczęściowa symfonia, wspaniałe połączenie muzyki klasycznej i popularnej. I kolejny dowód na to jak dooskonałym muzykiem jest Matthew Bellamy.

Gdyby o miejsach w moim rankingu płyt decydowała częstotliwość słuchania płyt, The Resistance byłaby zdecydowanym numerem 1 zostawiając pozostałe daleko w tyle. Nie mogę się od tej płyty uwolnić. Wcale zresztą nie chcę.


United States Of Eurasia:
http://www.youtube.com/watch?v=hLD13U-kUr8

Unnatural Selection:
http://www.youtube.com/watch?v=niI2nYWsCro

BEST OF 2008/9 - # 4 - KINGS OF LEON


Początek tej płyty zwala z nóg. Closer, przypominające nieco Leave zespołu R.E.M, to jeden z najpiękniejszych utworów jakie słyszałem w życiu. Nie ma odpowiednich słów, które oddadzą mu należną cześć. Nie znam innej piosenki zaśpiewanej z taką ekspresją. Wokal Caleba Followila, raz zachrypnięty i szorstki, chwilę później czyściutki i poruszający wwierca się w najgłębsze zakamrki duszy. Czasami mam wrażenie, że przy fragmentach tej piosenki na ułamek sekundy zatrzymuje mi się serce.

A dalej na płycie Only By The Night jest równie pięknie. Crawl, utwór nieco mroczny napędzany przez partię mocno przesterowanego basu, to kawałek porządnego rocka. Sex On Fire i Use Somebody to 2 największe hity, często grane przez radio. Pierwszy to idealny rockowy song, ze świetną gitarą i refrenem znanym dziś chyba na całym świecie. Drugi to piękna ballada, inteligentna zarówno muzycznie jak i tekstowo.

Kings Of Leon potrafi z nawet prostego utworu wyczarować coś wyjątkowego. Na przykład zarówno w Revelry, 17, czy Be Sombody, które mogyłby być „zwykłymi” melodyjnymi hiciorkami co chwilę słyszmy jakiś smaczek serwowany przez któregoś z czterech braci Followil. Tak samo jest i w zamykającym płytę Cold Dessert. Super brzmią też Notion i Manhattan, który za sprawą rytmu kojarzy mi się trochę z muzyką chóru gospelowego, a z drugiej strony, dzięki sposobowi śpiewania z Dżemem.

O każdej z 11 piosenek na płycie Only By The Night możnaby pisać w samych superlatywach. Ten album po prostu nie ma słabego punktu. Wszystkie utwory są genialnym połączeniem gry czterech muzyków idealnie współbrzmiących a jednocześnie stanowiących indywidualności. Jeśli dobrze się wsłuchać bez trudu można wyłapać partie grane przez poszczególnych członków zespołu.

Czwarta płyta Kings Of Leon to przełom w karierze zespołu. Wydali płytę, która spodoba się zarówno koneserom jak i wielbicielom przebojów. Sporym rozczarowaniem był za to dla mnie za to koncert braci Followil. Ale o tym już w nowym roku. Na razie przenieście się w kosmos słuchając Closer.

http://www.youtube.com/watch?v=lkGhDHP093M

wtorek, 29 grudnia 2009

BEST OF 2008/9 - # 5 - VAMPIRE WEEKEND


Styl Vamprie Weekend najlepiej obrazuje chyba piosenka M79. Początek brzmi jak typowy utwór barokowy. Momentami, kiedy nie słychać wokalu, odnosi się wrażenie, że słucha się muzyki klasycznej. Ale takiej przystępnej, nie wydumanej drażniącymi ucho wyszukanymi współbrzmieniami, które potrafią docenić tylko koneserzy. Gdyby tak brzmiała muzyka klasyczna XXI wieku na pewno znalazłaby więcej zwolenników wśród młodych.

Bo Vampire Weekend w idealny sposób łączą elementy muzyki klasycznej, afrykańskiej i popularnej. Na ich debiutanckiej płycie często pojawia się banjo, klawesyn, wiolonczela, dużo ciekawych instrumentów perkusyjnych. Słuchając Cape Cod Kwassa Kwassa bardzo łatwo można przenieść się myślami do Afryki i dołączyć się do jakiegoś rytualnego tańca. Z kolei A-Punk przypomina nieco klimatem Arctic Monkeys, tylko troche lżejszych.

Gorąco zachęcam do sięgnięcia po tę płytę, jest niesamowicie pozytywna. Brak tu przesterowanych gitar, piosenki są lekkie, kojarzą mi się z błogim „nicnierobieniem” wśród palm.

Innym wzorcowym numerem Vampire Weekend jest The Kids Don’t Stand a Chance. Zwrotki z wpadająca w ucho melodią przerywane są instrumentalną partią, która rozwija się niczym prawdziwa symfonia. Nie ma coprawda instrumentów dętych ale partia kwartetu smyczkowego w towarzystwie klawesynu, organów i banjo sprawia, że zakończenie płyty jest tak piękne, że od razu automatycznie chce się jej słuchać ponownie. Jest w tym kawałku coś, co rozgrzewa od środka, koi nerwy i daje pozytywnego kopa. I od tej piosenki proponuję Wam rozpocząć przygodę z Vampire Weekend. Jestem pewny, że nie skończy się na jednym przesłuchaniu.

http://www.youtube.com/watch?v=krHBTgPM3lM



A za 2 tygodnie premiera drugiej płyty. Nie mogę się doczekać!

BEST OF 2008/9 - KOŃCOWE ODLICZANIE

Miałem duży problem z ustaleniem kolejności dla pierwszej piątki mojego zestawienia. Do tego momentu się waham i co przesłucham którąś z tych płyt to chcę ją umieścić na pierwszym miejscu. Największy dylemat miałem między miesjcem 3 i 4 oraz 1 i 2. W obu przypadkach postanowiłem dać pierszeństwo płytom tegorocznym. Ale najchętniej umieściłbym na pierwszym miejscu całą piątkę. Bo wszystkie te 5 albumów to muzyczne arcydzieła i polecam wszystkim nabyć je hurtem i rozkoszować się ich dźwiękami.

Tak jak pisałem na początku podsumowań, ponieważ blog dopiero co wystartował w zestawieniu wziąłem pod uwagę również 5 albumów, które oficjalną premierę miały w roku 2008. Po pierwsze dlatego, że trafiłem na nie dopiero w tym roku a po drugie i najważniejsze wspominane płyty z 2008 roku są rewelacyjne.

W ten sposób w pierwszej piątce znalazły się 3 takie wydawnictwa. Czyżby więc poprzedni rok był bardziej „urodzajny muzycznie” niż ten, który kończy się pojutrze?

Rozpoczynamy końcowe odliczanie!

PŁYTOWE ROZCZAROWANIA A.D.2009

Przed „pierwszą piątką” mojego podsumowania chciałbym wspomnieć dwa największe rozczarowania minionych dwunastu miesięcy. Niestety ich autorami są dwa z trzech moich ulubionych zespołów.


Autor pierwszego rozczarowania to U2, najważniejszy dla mnie zespół na świecie, czwórka Irlandczyków, której twórczość jest dla mnie czymś znacznie więcej niż tylko muzyką. No Line On The Horizon zapowiadano jako album genialny, nawiązujący poziomem do Achtung Baby – szczytowego osiągnięcia w historii zespołu. Singiel promujący płytę, Get On Your Boots, zasiał pewien niepokój, początkowo zupełnie mi nie podpasował. Tak jak cztery lata wcześniej oszalałem po pierwszym przesłuchaniu Vertigo, ciesząc się, że U2 potrafi jeszcze dać czadu tak przy Get On Your Boots miałem wrażenie, że chłopaki na siłę chcą pokazać, że są jeszcze bardzo rockowi. Ale przynajmniej Buty były dość oryginalne, głównie za sprawą mocno przesterowanego basu.

Natomiast cała płyta po pierwsze jest wtórna, po drugie nawet w najmniejszym stopniu nie nawiązuje do najlepszych nagrań zespołu. U2 istnieje na scenie muzycznej 30 lat, już dawno stało się żywą legendą rocka. Nie wymagam więc od nich każdorazowego nagrywania płyt odkrywczych, bo wiele już piękna dla muzyki odkryli. Ale wymagam melodii, które na długo pozostają w głowie. A tych na No Line On The Horizon jest niestety mało. I dlatego uważam ją za najsłabszą propozycją Irlandczyków w XXI wieku. Płyta mogła by się nazywać No MELODY On The Horizon. Jedynie Unknown Caller i White As Snow zostały mi w głowie na dłużej i mam ochotę do nich co jakiś czas wrócić. Nieźle jest jeszcze w otwierającym kawałku tytułowym (to chyba jedyne nawiązanie do Achtung Baby bo gitarowy motyw jest identyczny jak w The Fly), Stand Up Comedy oraz w nieco patetycznym Moment Of Surrender. Kompletnie nie przemawia do mnie za to Magnificent. Słuchając go mam wrażenie, że powstał trochę na siłę ze zlepków wszytskiego co w U2 najlepsze stając się jednak przy tym sztucznym tworem. Podobnie jak Breathe, które jest zwyczajnie nudne, kompletne nie rozumiem jego obecności na tej płycie.


Być może mój słaby odbiór tej płyty wynika ze zbyt dużych nadzieji, które wzbudziły mało skromne, delikatnie mówiąc, zapowiedzi Bono i spółki. A może po prostu się czepiam. Ale U2 jest dla mnie najważniejszym zespołem na świecie i ważną częścia życia dlatego zawsze będę przykładał do ich muzyki inną miarę.





Drugim, jeszcze większym tegorocznym rozczarowaniem jest ostatnia płyta PLACEBO. Tu, odwrotnie niż przy U2, pierwszy singiel, tytułowy Battle For The Sun przyniósł dużą nadzieję i bardzo rozbudził apetyt. Niestety na płycie, oprócz tej naprawdę świetnej piosenki znajdujemy jeszcze tylko jeden wyśmienity utwór. Nazywa się The Neverdending Why i jest porcją fajnego czadu, w którym ciekawy klimat robią cymbałki i instrumenty dęte. I nie wiem „łaj” został singlem tylko w Wielkiej Brytanii. W reszcie Europy na drugiego singla wybrano „Cztery Zero” czyli Ashtray Heart, trzeci i ostatni warty uwagi utwór na tej płycie. Może jeszcze Speak in Tongues próbuje jeszcze nawiązać do przejmujących utworów, z których Placebo dotąd słynęło. Ale raczej tylko próbuje bo przejmujących kompozycji na tym krążku niestety nie ma.


Słuchając płyty Battle For The Sun ma się wrażenie, że w kółko leci ta sama piosenka. Niemal cały czas gitara zasuwa jednostajnym, banalnym rytmem w stylu „tadadada tadadada”. Sorry za skojarzenie, ale w tak nudny, prostacki wręcz sposób gitara grała między innymi w zespole Virgin (na przykład w refrenie kwasiora pod tytułem Szansa, tym z „głębokim” tekstem w stylu „więc nie daj sieeeeeeeee, uśmiechnij sieeeeeeeee”).

Podejrzewam, że nowy perkusista wniósł do zespołu tyle energii, że ten trochę się zagalopował i zapomniał o swoich największych atutach. Bo siłą Placebo jest głos Briana Molko a na Battle For The Sun został on kompletnie schowany, przytłumiony przez banalne gitarowe zagrywki "na jedno kopyto".

Po świetnej poprzedniej płycie MEDS i po ciekawym, tytułowym singlu promującym Battle For The Sun, szósta studyjna płyta PLACEBO to największe muzyczne rozczarowanie roku.

Żeby nie kończyć „na smutno”: słabe płyty nie przeszkodziły obu zespołom na zagranie w tym roku fenomenalnych koncertów. Obie grupy widziałem w tym roku dwa razy i chętnie zobaczę wkrótce po raz kolejny.

Spójrzcie też na ciekawgo linka, do jednego z nielicznych jasnych punktów na płycie Battle For The Sun.

http://theneverendingwhy.placeboworld.co.uk/



poniedziałek, 28 grudnia 2009

BEST OF 2009 - # 6 - MALEO REAGGE ROCKERS


Przez długi czas nie mogłem się przekonać do muzyki Maleo, wydawała mi się trochę monotonna. Ostateczne przełamanie nastąpiło na Woodstocku 2006, tuż przed wydaniem poprzedniej płyty Reaggemova. Tamten koncert był super zapowiedzią super albumu.

Od tego czasu minęły 3 lata. Każdy artysta po nagraniu świetnej płyty staje przed nie lada problemem. Apetyt słuchaczy wzrasta, wymagania też. Zdać taki egzamin nie jest łatwo. Maleo zdecydowanie się to udało. Addis Abeba to 45-minutowy pozytywny zastrzyk reagge energii. Wpadające w ucho melodie, bujający rytm, pozytywne teksty z przesłaniem. Ta płyta to balsam dla duszy. Jeśli podczas ciemnych zimowych wieczorów i pochmurnych dni brakuje wam słońca włączcie tą płytę. Już po minucie przeniesiecie do innej strefy klimatycznej. Nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć ale słuchając tej płyty uśmiech sam wskakuje na twarz. I nie chce zniknąć.

Kilka lat temu po sieci krążyło nagranie pewnej rozmowy odnośnie wynajęcia mieszkania.
„No ja mam M1 do wynajęcia” - tak się zaczynało, pamiętacie?
Padało tam między innymi zdanie:
„Nie znasz Zdzisia? A może go chcesz poznać?”

Zdzisia nie musicie. Addis Abeby pod żadnym pozorem nie przegapcie ! Płyta jest rewelacyjna! Nie szukajcie Alibi, tylko posłuchajcie go z poniższego linka.

http://www.youtube.com/watch?v=O2jJ3UNM3TA

BEST OF 2008/9 - #7 - MGMT


Ta płyta ukazała się jeszcze w 2008 roku ale nie mogłem pominąć jej w podsumowaniach, gdyż jest to dla mnie jeden z najciekawszych debiutów ostatnich lat. Trudno pisać o tej muzyce. Z dziesięciu kawałków na tym albumie każdy jest inny. MGMT tworzy dwóch gości, którzy serwują nam olbrzymi repertuar dźwięków, w większości elektronicznych. Nie zabraknie tu jednak również brzmienia gitar i „żywej” perkusji.

Absolutnym numerem 1 na płycie, dosłownie i w przenośni jest Time To Pretend. Ma w sobie niesamowitą wkręcającą moc. Mocno przesterowany, wibrujący bas, wchodzące w głowę piskliwe klawisze, melodyjne zagrywki gitarowe i chwytliwa linia wokalna. Tej piosence nie brakuje niczego. Posłuchajcie jej koniecznie, choćby z linka na dole. Ale koniecznie głośno, tak aby usłyszeć wszystkie zarejestrowane tam warstwy.

Równie pięknie jest w The Youth, choć o wiele bardziej melancholijnie i spokojnie. Delikatna elektroniczna perkusja, przesterowany głos z dość głębokim pogłosem i refren o „młodzieży, która się zmienia” zaśpiewany zawodzącym wysokim głosem. Weekend Wars momentami w zwrotce przypomina mi trochę Smashing Pumpkins. W radio dość długo można było usłyszeć Electric Feel i Kids, oba bardzo przebojowe, wyprodukowane w studio w najmniejszym detalu. Dla kontrastu Pieces of What, w którym prym wiedzie akustyczna gitara, brzmi jakby był zarejestrowany przy ognisku.

I taka właśnie jest ta płyta: różnorodna, piękna i przebojowa. Słuchając jej mam wrażenie, że znajduję się w środku jakiejś bajki. Nie odbierajcie sobie tej przyjemności!

http://www.youtube.com/watch?v=dN9yIlHNQWU&feature=related


UWAGA: Teledysk w wersji TRÓJWYMIAROWEJ !!! Przyodziejcie więc specjalne okularki i odlećcie.

niedziela, 27 grudnia 2009

BEST OF 2009 - # 8 - HEY


Pierwszy kontakt z piosenką Kto tam? Kto jest w środku? był średnio udany. Na kolana mnie ten utwór nie rzucił i ta elektronika w drugiej połowie była lekko szokująca jak na Heya. Ale już drugie podejście było bardziej udane, a po trzecim usłyszeniu w radio chciałem go słyszeć jak najczęściej.

Kiedy dowiedziałem się, że producentem płyty jest Marcin Bors, odpowiedzialny m.in. za ostatnia solową płytę Nosowskiej spodziewałem się rewolucji w muzyce Szczecinian. I przeczucie mnie nie zawiodło. Nowy album Heya jest przesiąknięty elektroniką i niespotykanym w poprzednich albumach zespołu brzmieniem. Promujący singiel jest najbardziej rockowym utworem na płycie. Faza Delta to numer z takim beatem, że nie powstydziłaby się go żadna dyskoteka. Piersi Ćwierć brzmi jak Nosowska solo. Otwierające płytę, genialne Vanitas zaczyna się spokojnie, wręcz nudno, leniwą gitarą i smutnym wokalem Kasi aby w drugiej połowie przejść w minutową elektroniczną, pulsującą fazę, momentami przypominającą trochę MUSE.

Moimi dwoma faworytami na płycie są Chiński Urzędnik Państwowy i Boję Się O Nas. Ten pierwszy to esencja nowego stylu Heya, W zwrotce Kasia śpiewa jedynie w towarzystwie perkusji i pulsującego syntezatora, w refrenie dochodzi akustyczna gitara i bas. W połowie piosenki wchodzą jeszcze ograny Hammonda, na których gościnnie gra Przemek Myszor z Myslovitz. Boje Się O Nas to z kolei spokojniejszy utwór ze świetnym tekstem Nosowskiej. Początkowo akustyczny, zaśpiewany na dwa głos w oktawie, w drugiej części bardziej rozbudowany instrumentalnie.

Nowa płyta Heya wymaga skupienia i uważnego słuchania. Brak tutaj prostych hitów łatwo wpadających w ucho, za to każdy utwór niesie w sobie coś wartościowego, oryginalnego i wartego zastanowienia. Jeśli muzykę można nazwać inteligentną to Miłość Uwaga! Ratunku! Pomocy! powinno dodać certyfikat MENSY. Jeśli odłożyliście ją na półkę po jednym lub dwóch przesłuchaniach to dajcie jej kolejną szansę. Naprawdę warto!

http://www.youtube.com/watch?v=XhNSRdOmG4s

W linku teledysk do Kto Tam? Kto Jest W Środku?
Teledysk średni ale kręcony na Tarchominie!

BEST OF 2009 - # 9 - RAMMSTEIN


Po zniżce formy, którą Rammstein zanotował przy płycie Rosenrot, niemieccy obrazoburcy powracają w wielkim stylu. Zespół postanowił chyba wyraźnie powiększyć liczbę fanów i pierwszy singiel zaśpiewać po angielsku. Tak żeby więcej osób zrozumiało o czym chłopcy zazwyczaj opowiadają, zdziwiło się, zszokowało porno teledyskiem i na dłużej zapamiętało nazwę Rammstein.


Abstrahując od tych wszystkich marketingowych zabiegów Liebe Ist Fur Alle Da to bardzo dobra płyta. Potężne gitary, mocne brzmienie i charakterystyczny wokal Tilla Lindemana. Z dotychczasowych nagrań zespołu nowa płyta najbardziej przypomina Reise Reise. Już po pierwszej minucie płyty czuć, że będzie dobrze, kiedy po zwrotce na tle demonicznie śpiewającego chóru zostajemy zaatakowani nagłym uderzeniem gitar i perkusją „na dwie stopy”. Z głośników bije prawdziwa moc. Z każdym numerem zespół się rozpędza, przez dość lajtowe jak na Rammsteina Ich tu dir weh, genialne Weidmanns Heil, surowe Haifisch aż do rzeźni numer 5 pod tytułem B***. To już numer dla najbardziej wytrwałych. Potem jakby dla uspokojenia ballada Fruhling In Paris. A ballady w wykonaniu tej kapeli to chyba jeszcze większa „perwercha” niż kawałki o "pussy". Na płycie jest jeszcze jeden wolny utwór, zamykający album Roter Sand z zawodzącym podgwizdywaniem wokalisty. Pomiędzy balladami znajdziemy jeszcze wspominane już Pussy (jeden z lepszych singli w historii zespołu), demoniczne jak bajka o czerwonym kapturku Wiener Blut, mocny utwór tytułowy oraz świetny Mehr z łagodną zwrotką i ostrym refrenem.


Wartym podkreślenia faktem jest też sposób wydania płyty. Nawet „polska wersja” zawiera 24-stronicową książeczkę, ze zdjęciami i wszystkimi tekstami. Oby więcej takich wydawnictw !!! W linku pierwsza piosenka na płycie, świetny początek świetnej płyty


http://www.youtube.com/watch?v=YtIfxY_wKy8


sobota, 26 grudnia 2009

BEST OF 2009 - # 10 - WHITE LIES


Słuchając debiutanckiej płyty White Lies ma się wrażenie, że w odtwarzaczu gra składanka wypełniona piosenkami Joy Division, Depeche Mode i Editors. Z największym udziałem tych ostatnich. Myślę, że nieznający tytułów i słów piosenek White Lies i Editors (oczywiście tych z dwóch pierwszych płyt) mogliby czasem mieć problem z rozróżnieniem obu tych zespołów. Zero w tej płycie nowatorstwa ale sporo świetnej muzyki.

Płytę otwiera Death, brzmiący trochę jak Disappear INXS. Z kolei E.S.T. to numer rodem z twórczości Depechów. Wtórność tych utworów nie przeszkadza jednak w odbiorze. Płyta nie nuży tylko wywołuje pozytywne skojarzenia. W Unfinished Business pojawiają się organy kościelne, a we From The Stars smyczki.

W radio dość często można było usłyszeć To Lose My Life i najbardziej przebojowy Fairwell To The Fairground. Tym drugim utworem, umieszczonym na płycie jako „ósemka” mogła by się ona skończyć. I byłby to mocny akcent, a tak ostatnie 2 utwory brzmią jakby były dograne nieco na siłę.

Płyta jest fajnie wydana, a raczej wytłoczona. Krążek CD jest cały czarny z obu stron.

http://www.youtube.com/watch?v=LQ0AFriC7ZM - Fairwell To The Fairground

BEST OF 2009 - # 11 - METRIC


Początek tej płyty jest piorunujący. Help I’m Alive to jedna z najlepszych piosenek jakie słyszałem w XXI wieku. Od tajemniczej zwrotki, w której na wokal nałożony jest pogłos, przez wysoko zaśpiewany refren w towarzystwie akustycznej gitary, słyszymy utwór kosmiczny. Zdarzało mi się słuchać go w kółko po kilka razy nie dając rozwinąć się płycie Fantasies.
A warto tej płyty posłuchać w całości. Choć żadna piosenka nie przebija pierwszej to i tak znajdziemy tu wiele ciekawej muzyki. Muzycy Metric często stosują podobny chwyt: w zwrotce eksponują wokal Emily Haines dokładając do niego dźwięki tylko jednego instrumentu (najczęściej basu lub syntezatora) a w refrenie przykrywają nieco wokalistkę instrumentalnym chaosem. Dzięki temu płyta jest bardzo spójna ale, za sprawą ciekawych melodii, absolutnie nie nudna. Momentami klimatem przypomina Garbage. Jeśli lubiliście więc skład Shirley Manson na pewno będziecie zadowoleni po przesłuchaniu „metrycznych” Fantazji.

Na zachętę wspomniany na początku Help I’m Alive (klip z „sercem walącym jak młot”).

http://www.youtube.com/watch?v=UGbCFiqgmlE

UWAGA: ta piosenka brzmi tym lepiej im głośniej się jej słucha!

piątek, 25 grudnia 2009

BEST OF 2009 - # 12 - EDITORS


Pierwszy singiel promujący płytę lekko szokował. Numer świetny ale bardziej przypominał Depeche Mode z początków działalności niż „następcę Joy Division”, za których dotychczas uważano Editors.

Płyta zaczyna się bardzo mrocznie. Tytułowy kawałek początkowo utrzymany jest w klimacie rodem z czarnej mszy, by w drugiej połowie przejść w symfonię eksperymentów i dźwięków w stylu Archive. Kolejny Bricks and Mortar to już elektro-pop, gdybym usłyszał to w radio obstawiałbym, że to stare dobre New Order.

W You Don’t Know Love i Eat Raw Meat słyszymy lekko schizofreniczne dźwięki syntezatorów super wkręcające się w głowę. Bardzo ciekawie brzmi The Boxer, chyba najbardziej przypominający stary styl zespołu ale jednocześnie wzbogacony dźwiękiem pozytywki i klawiszem a’la Kombi z lat 80-tych.

Płyta jest pełna dziwnych dźwięków. Więcej tu brzmienia syntezatorów niż gitar, zaniknął ślad po hipnotyzującym, pulsującym basie tak charakterystycznym dla dotychczasowych dokonań Editorsów (i wcześniejszych Joy Division). Wyłączając wspomnienia poprzednich dwóch płyt i dotychczasowe etykietki trzeba uczciwie stwierdzić, że In This Light and on This Evening zawiera kawał dobrej, wciągającej i hipnotyzującej muzyki.

Pod linkiem znajdziecie teledysk do promującego płytę Papillon. Piosenkę na pewno znacie ale teledysk już pewnie niekoniecznie. Prosty ale świetny!

http://www.youtube.com/watch?v=Wq4tyDRhU_4


BEST OF 2008/9 - # 13 - GLASVEGAS


Bardzo ciekawy debiut ze Szkocji, jeszcze z roku 2008. Dziesięć gitarowych utworów utrzymanych w dość nostalgicznym tonie, głównie za sprawą wokalisty z dość płaczliwym głosem, nisko nastrojonego basu oraz wysokich gitarowych dźwięków. To właśnie brzmienie gitar nadaje tej płycie specyficznego klimatu. Słuchając jej mam wrażenie, że jestem w Szkocji na jakimś żałobnym lub wspominkowym spotkaniu. Może nie jest to najweselsze skojarzenie ale tego albumu słucha się z dużą przyjemnością. Szczególnie podczas ciemnych, zimnych wieczorów.

Płytę promował singiel Daddy’s Gone, piosenka dzięki której o Glasvegas usłyszał świat.
W poniższym linku znajdziecie teledysk do Geraldine, chyba najmniej „żałobnej” piosenki z płyty.

http://www.youtube.com/watch?v=Xm4l-sfX-J4

Żałuje bardzo, że nie widziałem Glasvegas na koncercie w Łodzi. Mam nadzieje, że wkrótce znów przyjadą do Polski. Z debiutancką płytą Glasvegas powinien zapoznać się każdy, kto lubi gitarowe granie.

BEST OF 2009

Koniec roku to zawsze czas podsumowań. I ja też chciałbym podsumować najciekawsze płyty, na które trafiłem w tym roku. Wybrałem więc najważniejszą "szczęśliwą trzynastkę", którą chciałbym się z wami podzielić i do której posłuchania chciałbym was gorąco namówić. Pięć spośród tych trzynastu płyt miało premierę w 2008 roku. Ale, jako że są dla mnie bardzo ważne, a blog dopiero co wystartował postanowiłem jako kryterium wyjątkowo przyjąć nie datę premiery światowej a datę premiery w mojej wieży. Począwszy od dziś a kończąc w Sylwestra będę zamieszczał recenzje swojej ulubionej trzynastki, stopniując napięcie aż do numeru 1, którego recenzja ukaże się 31 grudnia. Czy znacie płyty, o których piszę? Co o nich myślicie? Jakie były wasze muzyczne fascynacje A.D. 2009?

APEL DO ALTER ARTU

Moim największym muzycznym marzeniem na 2010 rok jest koncert MUSE w Polsce. Po raz drugi w życiu widziałem ich 2 miesiące temu w Berlinie (relacja już wkrótce na blogu). I bez najmniejszej wątpliwości mogę stwierdzić jedno: nie ma w tej chwili lepszego koncertowego zespołu na świecie!

Jeszcze kilka tygodni obstawiałem w ciemno, że Mat i chłopaki będą gośćmi przyszłorocznego Openera. Szanse na to są jednak niestety coraz mniejsze bo na stronie zespołu potwierdzono już koncerty na 1 i 3 lipca w Belgii i Danii. Zostaje więc tylko 2 i 4. I obie daty są mocno trudne, bo nie wydaje mi się, żeby zespół grał 3 dni pod rząd (a tak musiałoby być 2 lipca). A 4 lipca jest dzień po Roskilde, na którym zapewne są niezłe imprezy pofestiwalowe na backstage’u. Ale i tak ta data wydaje się bardziej prawdopodobna.

Także ekipo OPENERA, do dzieła!!! Kontraktujcie lub ogłaszajcie! Chłopaki już raz w Gdyni grali, było magicznie, zaraz po wielkiej ulewie, która niemal zatopiła pole namiotowe. Czas na powtórkę. Brak MUSE na Openerze 2010 to byłaby wielka wtopa!

Czuję i głęboko wierzę, że MUSE jest już zaklepane na 4 lipca a ekipa Alterartu czeka tylko na nowy rok z ogłoszeniem tej radosnej nowiny. A gdyby zamykali przyszłoroczny festiwal? Byłoby bosko!

Tak było w 2007. Obok U2 w Wiedniu 2001 najlepszy koncert jaki widziałem w życiu.


http://www.youtube.com/watch?v=0juTB9BZe-8 - Time is Running Out

http://www.youtube.com/watch?v=ONL8S-NtaLk&NR=1 - Plug In Baby

środa, 23 grudnia 2009

ŚWIĘTA - BRAKUJĄCE OGNIWO

Pielgrzymka do marketów w pełnym rozkwicie, (ostatnio jadąc do rodziców z podziwem patrzyłem na kilometrową kolejkę przed skrętem do „OSZĄ”). Pomimo minus 15 stopni na termometrach ludzie zawadiacko trzepią dywany. Na klatce schodowej śmierdzi kapuchą. Święta za pasem, nie ma co.

I tak mnie coś dziś w pracy tknęło, że odczuwam jakiś brak. Brak rzeczy nieodzownej żeby poczuć, iż czerwony papa Smerf mknie już do nas swymi saniami. Przez dłuższą chwilę myślałem co to jest, bo przecież markety, dywany, kapucha…

I nagle stała się jasność. Toć to DŻORDŻ !!! Dżordż Majkiel a właściwie WHAM (czy raczej ŁOM) i jego nieśmiertelne LAST KRISMAS. No bo co to za Christmas bez LAST KRISMAS?

I zacząłem się zastanawiać czy przed Wigilia uda mi się nie usłyszeć tego hitu, tej kaszanki, którą niemal każde radio trąbi w grudniu przynajmniej co 4 godziny. I to od 25 lat! Jakże było by pięknie. Do „pierwszej gwiazdki” zostało 48 godzin, uwierzyłem, że się uda.
Dwie godziny później, podczas trzeciej serii „brzuszków” na siłowni do mych uszu dopłynął jakże znajomy „klawisz”. A potem aksamitny głos: „last krismas aj gejw ju maj hart, bat de wery nekst dej, ju gejw it ełej…”.

Po raz kolejny się nie udało. Zabrakło 46 godzin. Było tak blisko i tak daleko. „Faraway, so close” jak śpiewa Bono. Może uda się w 2010?

Jeśli jednak „Last Christmas” jest dla Was jak kolęda żwawo kliknijcie na poniższego linka.

http://www.youtube.com/watch?v=3354flS1KJs

Zwróćcie uwagę na niesamowitą broszkę (czas 2:23) i przeżywającego Drożdża 10 sekund później. UWAGA: Broszka powraca w 3:02. Od razu wiedziałem, że nie o „hart” chodzi w tym songu !!!

HEY - STODOŁA 11.12.2009

Bardzo byłem ciekawy tego koncertu. Nowa płyta Heya jest tak inna od poprzednich, że naprawdę trudno było sobie wyobrazić wykonanie na żywo niektórych z nowych piosenek przez rockowy zespół.

A Hey, jakby na przekór zagrał całą nową płytę od początku do końca. 10 piosnek z „Miłość, uwaga, ratunku, pomocy” wypełniło pierwszą połowę koncertu. I jeśli ktoś wcześniej miał wątpliwości czy są to dobre piosenki po tym koncercie powinien się ich wyzbyć na zawsze. Zaczęło się od Vanitas z taśmy, podczas piosenki zespół (oprócz Kasi) kolejno zjawiał się na scenie, by po wybrzmieniu ostatnich słów wokalu zaserwować 3-minutowe instrumentalne zakończenie tej piosenki, która na płycie urywa się nagle, zdecydowanie przedwcześnie.

Dzięki temu, że w nowych utworach Heya brzmienie gitar jest nieco schowane na koncercie można podziwiać kunszt Jacka Chrzanowskiego. Nie zdawałem sobie dotychczas sprawy, że jest on tak świetnym muzykiem. Bas rządził w Stodole bezapelacyjnie.

Hey wystąpił w 6-osobowym składzie, z klawiszowcem Krzysztofem Zalewskim (o ile się nie mylę). Nowy nabytek Heya odpowiada dodatkowo na koncertach za drugi wokal. Daje to super efekt, czasami nieco zaskakujący, gdy w „Piersi Ćwierć” klawiszowiec śpiewa dwie oktawy wyżej niż Kaśka (na płycie obie partie wokalne wykonuje Nosowska). Generalnie cała nowa płyta zabrzmiała super, a dodatkowo muzyce towarzyszyły proste lecz ciekawe wizualizacje.

Potem przyszedł czas na oczekiwane przez wszystkich hiciory. I choć Hey ma ich w swym repertuarze dziesiątki to tych największych zabrakło. I za to wielki szacun dla zespołu. Super było przeżyć koncert Heya bez Zazdrości, Mojej i Twojej Nadzieji, Dreams itp.

Większość piosenek zaprezentowanych w drugiej części koncertu miała nowe aranżacje, nowoczesne, elektroniczno-taneczne, trochę w klimacie nowej płyty. Prawie wszystkie wypadały piorunująco, ze szczególnym wskazaniem na Wczesną Jesień i Cudownie. To były dwie najstarsze piosenki zagrane przez Heya i dwa absolutne topy koncertu. Równie dobrze wypadła nowa wersja „Że”.

Niestety nie wszystkie piosenki obroniły się w nowych wersjach. Wśród nich znalazł się niestety mój ulubiony kawałek Heya czyli Antiba. Słabo wypadło też Je-Łe w dziwnej wersji a’la country i Heledore Babe w wersji disco zabijającej piękno tego utworu.
Koncert trwał 90 minut i zakończył się numerem Luli Lali, który nie jest, moim zdaniem, najlepszym koncertowym „zamykaczem”. Dodatkowo podczas bisów zdecydowanie pogorszyła się jakość dźwięku.

Generalnie koncert był jednak super. Wielki plus dla zespołu za nowe aranżacje starszych piosenek i odważną, zdecydowanie nieszablonową setlistę. Bardzo się cieszę, że nowy duch, który wstąpił w Heya nie był tylko efektem zabiegów w studio nagraniowym ale jest wyraźnie widzialny i słyszalny na koncertach. Oby tak dalej!

Pod tym linkiem „Że” w nowej aranżacji (z koncertu w Zabrzu z listopada 2009).

http://www.youtube.com/watch?v=o7uQCaMEp0I&feature=related - Że

wtorek, 22 grudnia 2009

STOP KASTRACJI PIOSENEK !!!

Kiedy dowiedziałem się, że drugim singlem z nowej płyty MUSE będzie Undisclosed Desires pomyślałem, że to strzał w sto dziesiątkę! Zupełnie inny, o wiele lżejszy niż dotychczasowe dokonania zespołu ale maksymalnie chwytliwy, taneczny wręcz utwór to idealny kandydat. Ta piosenka ma w sobie coś magicznego, ciekawy rytm, hipnotyzujące klawisze, melodię, która już po jednym przesłuchaniu zostaje w głowie, piękny tekst, można jej słuchać w kółko.

Kiedy usłyszałem ją w radio zbladłem. Jak można pociąć utwór w tak prymitywny sposób? W normalnej wersji wstęp trwa 17 sekund, które wypełnia ośmiokrotnie powtórzony główny motyw, co pozwala idealnie wczuć się w klimat tego utworu. W wersji radiowej wstęp trwa 4 sekundy, motyw zamiast ośmiu powtarza się dwa razy, z czego na „drugie kółko” nałożony jest już wokal. Rozwala to kompletnie rytm tej piosenki, powoduje, że brzmi ona trochę jak tandetny hiciorek. W ten sam skandaliczny sposób skrócone jest zakończenie i środkowa, instrumentalna partia utworu.

Nie potrafię tego zrozumieć. Czy naprawdę te 13 sekund, które rozgłośnie zyskały na skróceniu początku jest takie ważne? Czy naprawdę w każdej piosence najpóźniej po 10 sekundach musi wejść wokal bo inaczej słuchacz zmieni stację? Przecież MUSE grają w większości radia, które cenią uważnych słuchaczy, którzy szukają czegoś więcej niż przeżutej papki.

Gdybym nie znał oryginalnej, pełnej wersji tego utworu myślę, że na wersję radiową nie zwróciłbym większej uwagi. Bo jest ona wykastrowana z duszy.

Zachęcam do odpalania pełnej wersji Undisclosed Desires z poniższego linka za każdym razem, gdy w radio usłyszycie charakterystyczny początek tego utworu.

http://www.youtube.com/watch?v=kSCpbmqNpmQ

STOP KASTRACJI PIOSENEK!

sobota, 19 grudnia 2009

ŻYCIE JEST MUZYKĄ

Rychu R. kłamie śpiewając, że „życie, życie jest nowelą”. Życie jest muzyką.

Muzyka to nieodłączna część mojego życia. Towarzyszy mi niemal na każdym kroku. Wywołuje tysiące myśli, skojarzeń czy wspomnień. Dostarcza emocji, czasem zastępuje kawę a innym razem skłania do refleksji. Stąd pomysł na tego bloga.

Będę w nim dzielił się z Wami swoimi nowymi muzycznymi „odkryciami”, zamieszczał własne recenzje płyt zarówno tych nowych, jak i „klasyków sprzed lat”. Będę pisał o tym, co w danym momencie brzmi w mojej głowie, co mnie fascynuje, irytuje bądź śmieszy. Chcę dzielić się z Wami refleksjami, które wywołują we mnie dane utwory i ich teksty. Nie zabraknie tu też relacji z koncertów i wszelakich wydarzeń, w których muzyka odgrywała ważną rolę. Do każdego tekstu będę się starał załączać linki w temacie danego posta. Bo o muzyce fajnie się rozmawia ale jednak najlepiej słucha.

Mam nadzieje, że ten blog Was zainteresuje. Zapraszam do dzielenia się swoimi przemyśleniami, własnymi muzycznymi odkryciami, polemiki z umieszczonymi tu opiniami.

To jest blog muzyczny ale muzyka jest życiem.