Soundgardenowy niesmak na
szczęście szybko poprawił mi zespół Evanescence. Nie nastawiałem się specjalnie
na ten koncert, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Smutne, momentami aż do
śmieszności, mroczne numery Amerykanów na żywo zyskały mocy i zabrzmiały
niesamowicie przestrzennie. Dźwięk gitar fantastycznie komponował się z fortepianem, za którym co pewien czas siadała wokalistka. Dosłownie czułem jak dźwięk przenika do mojego
wnętrza, pod alternastage panowała niesamowita, dziwnie podniosła atmosfera.
Dawno nie czułem się tak na koncercie, a podczas Call Me When You’re Sober i My
Heart Is Broken moja szczęka opadła na tyle, zaczęła kopać w nową stacje metra
w Norymberdze. Po zagranym na koniec Bring Me To Life dosłownie zakręciło mi
się w głowie i to nie tylko z powodu spożytych procentów. Poniżej link do koncertu, który odbył się dwa dni wcześniej na Rock Am Ring - równie dobry ale z beznadziejnym odbiorem publiczności. W Norymberdze wyglądało to znacznie lepiej.
Najlepszym koncert
ostatniego dnia festiwalu dał, jak na headlinera przystało, Linkin’ Park. Widziałem
ten zespół na żywo w 2006 roku w Chorzowie podczas występu przed Pearl Jam. I
wtedy, mimo niesprzyjającej widnej pory okazali się lepsi niż gwiazda wieczoru.
Oczekiwania wobec tegorocznego koncertu miałem więc ogromne i ku olbrzymiej
radości nie zawiodłem się. Ci, którzy postrzegają Linkin’ Park jako boysband
zmieniliby zdanie już po kilku taktach ich kawałków usłyszanych na żywo. Bije z
nich ogromna moc połączona z przebojowością, a jeśli chodzi o przestrzenność
dźwięku Amerykanie nieznacznie tylko ustępują europejskim kolegom z MUSE.
Genialnie brzmią też nakładające si na siebie chrypliwy wokal Chestera i rap
Mike’a. Jeśli dołożyć do tego wysoki poziom wszystkich instrumentalistów
otrzymujemy od tego zespołu prawdziwą koncertowa petardę. Występ Linkin’ Park
na Rock IM Park nie miał praktycznie słabego punktu. Spokojny początek w
postaci Place For My Head był tylko rozgrzewką na rozprostowanie stawów i
naoliwienie gardeł. A potem Given Up, Faint, With You, Runaway... Totalny
odlot, Norymberga wzbiła się w powietrze. Fantastycznie wypadło What I’ve Done,
które na żywo dosłownie zwala z nóg. Podobnie jak Burn It Down promujący nową
płytę, który z radiowego pitu pitu przekształca się na koncercie w czadową
bestię. Równie dobrze zabrzmiały The Catalyst czy Waiting For The End, w którym
doskonale słychać było jak dobry koncertowo jest to zespół. Pod koniec koncertu
na scenie odbyły się oświadczyny. Tłum początkowo zareagował sceptycznymi
podśmiechujkami ale kiedy przyszły żonkoś przemówił zrobiło się naprawdę
podniośle. Podobnie jak podczas zagranego chwilę później fragmentu Sabotage z
repertuaru Bestie Boys w celu upamiętnienia zmarłego niedawno MCA. Nie zabrakło
oczywiście również największych starych hitów w postaci In The End i Crawling
oraz wieńczącego dzieło One Step Closer. To był naprawdę fantastyczny koncert,
po którego zakończeniu cieszyłem się, że za kilka dni będę mógł go przeżyć
ponownie w Warszawie. Ale o tym w kolejnym
poście.
Mój świetny nastrój
podtrzymał rewelacyjny koncert FM Belfast odbywający się na scenie klubowej.
Przed festiwalem stawiałem ten zespół w jednym rzędzie z wspomnianymi już dziś
Citizens! 3 czerwca 2012 roku zweryfikował ten pogląd maksymalnie. W
przeciwieństwie do nudziarzy z Citizens! do FM Belfast to wulkan energii. Panowie
zaprezentowali wszystko co najlepsze w taneczno-popowej muzyce z nutką
oldschoolu. Momentami koncert przypominał klimatem Scissors Sisters, zarówno za
sprawą piskliwych wokali jak i wesołej, luzackiej atmosfery wesela po północy.
Islandczycy z FM Belfast umieścili na scenie mnóstwo balonów, przy piosence
Underwear okazali tytułową bieliznę, do swoich utworów wplatali niemieckie
rymowanki (eins, zwei, Polizei) i fragmenty kawałków innych bandów (choćby
What’s Up 4 Non Blondes).
Jako ostatni na Rock Im
Park 2012 zaprezentował się Marylin Manson. Demoniczny początek do Hey, Cruel
World zagrany przy zasłoniętej kurtynie w świetny sposób podgrzał atmosferę.
Kiedy kurtyna spadła ku zaskoczeniu wszystkich Manson był wyjątkowo normalnie
ubrany, czarne spodnie, skórzana kurtka. Natomiast dziwnie rozmazany z prawej
strony twarzy makijaż powodował, iż wyglądał on naprawde demonicznie. Koncert
zaczął się z kilkunastominutowym opóźnieniem ale tempo narzucone odjegopoczątku
było naprawdę słuszne. The Disposable Teens, The Love
Song, nowe No Reflection, mOBSCENE, hit gonił hit. Podczas wykonywania jednej z piosenek crowdsurfing
postanowiła „wykonać” dmuchana lala. Jej żywot skończył się wraz z przebiciem
jej przez Mansona ostrzem noża, którym zakończony był jego mikrofon. Generalnie
jednak zespół bardziej niż na kontrowersjach skupił się na muzyce, co przyniosło
całkiem pozytywny efekt. Po Rock Is Dead i Personal Jesus musiałem udac sie
niestety na ostatni pociąg jadący tej nocy do miasta. Kończące koncert Sweet
Dreams, Antichrist Superstar i Beautiful People słyszałem więc z peronu. Koncert
Mansona nie rzucił na kolana, ale był niezły, dużo lepszy niż ten, który
widziałem 11 lat temu na Torwarze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D