Nie widziałem nigdy na
żywo występu żadnego projektów Doherty'ego, a to co usłyszałem w wykonaniu solowym
jeszcze bardziej zaostrzyło mój apetyt na The Libertines czy Babyshambles.
Jego koncert na Rock Im Park wyglądał trochę jak spotkanie znajomych
przy ognisku, był mega luzacki i miał atmosferę lekkiego rauszu. Pete pojawił
się na scenie jedynie w towarzystwie lekko rozstrojonej gitary i kapelusza po
czym bez zbędnych ceregieli zaczął grać i śpiewać. A gdy kończył się jeden
utwór wokalista po prostu serwował kolejny numer. Możecie powiedzieć, że
przecież tak jest na każdym koncercie. Na tym naprawdę wyglądało to inaczej,
myślę, że jak każdy zgromadzony pod sceną, miałem wrażenie, że Pete to kumpel, który właśnie odwiedził nas, żeby pokazać swój nowy, fajny kawałek. Ascetyczna
oprawa tego koncertu uwydatniła tylko ogromny talent wokalisty. Jeśli ktoś miał
wcześniej co do niego wątpliwości ostatecznie powinno rozwiać je wersja Twist
& Shout, którą zaprezentował
wokalista. Przez tą krótką chwilę znalazłem się mentalnie na koncercie
Beatlesów.
To była piękna i zarazem
nostalgiczno-smutna godzina muzyki wypełniona zarówno nowymi piosenkami Dohertego,
jak i utworami The Libertines i Babyshambles. I to właśnie Fuck Forever z repertuaru tych ostatnich rozłożyło mnie
dosłownie na łopatki. To była jednoosobowa, niesamowita miazga i chyba
najpiękniejsza chwila pierwszego dnia Rock Im Park. Solowe występy bezlitośnie
obnażają wszelkie braki, fałsze i potknięcia. W koncercie Pete’a takowych nie
zauważyłem, w oczy rzucały się za to jego mocno poranione ręce pokazywane na
telebimie. Jeszcze długo po koncercie chodziły mi po głowie pytanie, gdzie
byłby dziś ten muzyk, gdyby nie jego narkotykowe problemy. Pięknie było
przypomnieć sobie, że do fantastycznej muzyki wystarczy jedynie osoba umiejąca
śpiewać i grać na gitarze.Podczas dwóch piosenek na
scenie pojawiły się 2 baletnice, które lekko odczapowo wykonały taniec a’la
Jezioro Łabędzie i zniknęły. Mam nadzieję, że z nie zniknie ze sceny
jeszcze długo. Z jego koncertu wyszedłem oszołomiony.
W tym lekkim amoku
trafiłem na występ Billy Talent i kontrast w porównaniu z brytyjskim wokalistą
był druzgocący. Kanadyjski zespół bardzo próbował dać czadu ale im bardziej
próbował tym gorzej mu to wychodziło. Męczenie gitar, drażniący, nieco piskliwy
głos Kowalewicza sprawiły iż po kilku kawałkach zawinąłem się z powrotem pod
Alternastage, na której prezentowali się Maximo Park. To była jednak już
naprawdę żenada, bezenergetyczne nieporozumienie z nieklejącą się do końca
melodią i skutecznie wyganiające ludzi w inne rejony festiwalu. W efekcie
wróciłem na koncert Billego i nie wiem czy z powodu porównania z Maximo Park, czy
z powodu ogarnięcia się przez Kanadyjczyków druga część ich show była znacznie
lepsza, wyraźniejsza i odrywająca choć trochę od ziemi. Zdecydowanie najlepiej
wypadło Devil On My Shoulder, po którym nastąpiło równie dobre Fallen Leaves.
Tego jak sprawić, aby
cały koncert trzymał poziom Billy Talent mógłby uczyć się choćby od młodziaków
z Awolnation. Ich występ na najmniejszej, klubowej scenie choć spóźniony i
zdecydowanie za krótki miał w sobie wszystkie niezbędne elementy muzycznego
przedstawienia. Przede wszystkim na kilometr biła ze sceny radość chłopaków
dopiero co zaczynających przygodę z muzycznymi festiwalami. Każdy z pięciu muzyków
zachowywał się jak uaktywniony wulkan, każdego z nich dosłownie rozsadzało, w
powietrzu unosił się zapach ADHD. Wszystkie zagrane kawałki, zgodnie z
przewidywaniem, zabrzmiały dużo mocniej i pełniej niż na płycie. Elektroniczna
warstwa została nieco przykryta przez rockową stronę tych numerów, a trochę
szybsze niż na płycie tempo zamieniło liczącą kilkaset osób grupę w prawdziwy
obóz skoczków. Absolutnie fenomenalnie wypadło singlowe Sail. Nie wielbię go
specjalnie w wersji studyjnej, ale na żywo to dwa razy dłuższa i dwa razy lepsza
piosenka, zwłaszcza ze śpiewem publiczności w refrenie. Jedynym kwasem tego
koncertu było zmaganie zespołu i organizatorów z czasem. Po 5 kawałkach
wokalista nerwowo spoglądał na zegarek komunikując się z kimś na bekstejdżu. Sail
było zapowiedziane jako „our last song”, po jego wykonaniu zza sceny poszła
zgoda na kolejne 5 minut. Trochę mało w tym było rockowej duszy zarówno ze
strony muzyków i organizatorów. Był to najlepszy tego dnia koncert na małej
scenie i gdyby potrwał o kwadrans dłużej nic by się nie stało.
Headlinerem pierwszego
dnia była Metallica prezentująca Czarny Album z okazji jego dwudziestych urodzin. Spodziewałem się
więc 12 kawałków z 92 roku oraz 2-3 starszych na bis. Tymczasem zaczęło się od
krótkiego wyświetlonego na telebimach westernu, po którym wybrzmiało Hit The
Lights. Kiedy chwilę później wybrzmiał pierwszy, charakterystyczny riff Master
Of Puppets wpadłem w amok, podobnie zresztą jak pozostałe 75 tysięcy osób
zgromadzonych pod główna sceną. To zdecydowanie mój ulubiony utwór Metalliki, w
Norymberdze zagrany został z takim wykopem, że w tamtej chwili całe miasto znalazło
się na metalowej orbicie. Potem jeszcze No Remorse, For Whom The Bell Tolls,
zagrane równie czadowo na fajnej dwupoziomowej scenie. „Ładny mi
Czarny Album” – pomyślałem. Po ponad 40 minutach światła zgasły ponownie a na
ekranie zobaczyliśmy kilkuminutowy dokument o powstawaniu płyty Metallica.
Nie rozpoznałem trzech kolejnych kawałków, które
zaprezentował zespół po tej chwili kinematografii. Przy czwartym doszło do mnie, że Czarny Album grany jest
od pozycji 12 do numeru 1. Jako, że 99 procent moich projekcji tej płyty, a
raczej kasety kończyło się na stronie A te pierwsze prezentowane na Rock Im
Park kawałki były w pewnym sensie nowością. Miałem wrażenie, że nie jestem w
tym gronie sam. Tempo i atmosfera nieco siadły. Po raz pierwszy tłum odżył
podczas Nothing Else Matters. Osobiście nie lubię tej piosenki, nie pasuje mi
do tego zespołu i nie wkręca mnie jej melodia. Muszę jednak przyznać, że na
żywo wypadła dużo lepiej niż na płycie. Prawdziwy amok zapanował pod sceną
ponownie w połowie Czarnej Płyty czyli przy Don’t Tread On Me. A potem każdy
kawałek podnosił wszystkim ciśnienie o 100 procent. Drapieżne Wherever I May
Roam, przepiękne i bardzo emocjonalne The Unforgiven z delikatnie zmienioną
melodią refrenu, Holier Than You, Sad But True i Enter Sandman. W przypadku takiego ułożenia
utworów na Black Albumie pomysł zagrania go od końca okazał się genialny.
Kiedy Metallica zeszła po Enter Sandman ze sceny powietrze nad Zeppelinfeld
było gęste od emocji i rozdziawionych paszcz dziesiątek tysięcy ludzi.
Naprawdę dawno nie widziałem tak fenomenalnego koncertu, co ucieszyło mnie tym
bardziej, że poprzednio widziałem Metalikę w Chorzowie podczas trasy promującej
album St. Anger i tamten występ był bardzo nędzny. Tymczasem po chwili oddechu
po Czarnej Płycie zespół zaatakował ponownie i to ogniem. Fire Fire With Fire w
tle miotających ze sceny niczym u Rammsteina płomieni, miażdżące mocą i pięknem One z licznymi
ogłuszającymi wręcz wystrzałami i zielonymi laserami wzbitymi w niebo oraz
wieńczące dzieło Seek And Destroy. Schodząc ze sceny James powiedział: „jeśli
ktoś z was nie był dotąd fanem Metalliki, mam nadzieje, że stał się nim od
dziś”. Nie mam wątpliwości, że tym występem zespół zdobył kilka tysięcy nowego
narybku. Widać było zresztą, że sami też byli zajarani odbiorem, ponieważ
jeszcze przez ponad 10 minut muzycy rozmawiali z fanami, pozowali do wspólnych
zdjęć, rzucali w tłum kostki, pałeczki, itp. Za te ponad 2 godziny czadu
Metallice należy się naprawdę wielki szacun! Pod tym linkiem możecie obejrzeć cały koncert z siostrzanego festiwalu Rock Am Ring, na którym zespół wystąpił dzień później.
Po tych emocjach,
poszedłem jeszcze posłuchać grających na scenie klubowej Rival Sons. Brzmiało
to jednak dużo gorzej niż na płycie, zbyt surowo i korzennie, mimo iż zespół
jest młody grał jak dinozaury typu TSA. W tym samym czasie na
Alternastage „gimnastykował” się Skrillex. Jego wszelkiej maści dziwne dźwięki
i brzęki niewątpliwie mają klimat ale zdecydowanie lepiej wypadają jako
uzupełnienie muzyki a nie jej główna treść. Po 20 minutach opuściłem
festiwalowy teren, chcą usnąć z żywym wspomnieniem genialnego koncertu
Metalliki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D