środa, 27 czerwca 2012

ROCK IM PARK 2012 - część 1

Pierwsza edycja Rock Im Park odbyła się w 1993 roku w Wiedniu, kolejne trzy w Monachium. Od czerwca 1997 festiwal na stałe zagościł w Norymbergi, w tym roku odbyła się jego 19. edycja. Po raz pierwszy w historii festiwal został całkowicie wyprzedany i to na długo przed jego rozpoczęciem, bo jeszcze w marcu. Z wielką radoscią i nieco mniejszym opóźnieniem zapraszam na relację z tego święta muzyki.

Na początek kilka zdań o sprawach organizacyjnych. Na teren festiwalu najłatwiej dostać się podmiejskim pociągiem. Podróż z centrum rozłożona na 5 stacji zajęła 10 minut od centrum. Duża część osób spędziła ja wpatrując się w plecy sąsiadów, na których wypisane były line-upy różnych wcześniejszych festiwali. A ponieważ tego dnia miałem na sobie koszulkę z jednej z edycji Openera namawiałem współpodróżników, którzy sami zaczepili mnie słowami „what a great line up” do odwiedzenia Gdyni. 

O ile dojazd poszedł bardzo sprawnie, to z „wjazdem” na teren festiwalu było już znacznie gorzej. Kolejka do wymiany biletów na opaski szła dość opornie, a bramek wejściowych na teren festiwalu było maksymalnie 10. Co ciekawe opaski zamiast tradycyjnego „imadła” mocowane były do rąk za pomocą dziwnej maszyny do szycia. Całość „operacji” zajęła nam ponad godzinę, przez co nie zdążyłem na występ The Stranglers i The Rifles.

Kontrole przy wejściu są symboliczne i służą jedynie wyłapaniu niebezpiecznych przedmiotów a nie uprzykrzaniu życia festiwalowiczom. Legalnie można wnieść litr dowolnego napoju w kartonie, także wysokoprocentowego, który swoją drogą można kupić również na terenie festu. Za plastikowe kufle na piwo i inne napoje pobierana jest kaucja w wysokości 1 Euro, co skutecznie eliminuje problem walających się pod nogami śmieci. Strefa gastronomiczna to standard: fast food, kuchnia azjatycka, włoska oraz nieśmiertelny Wurst.

Teren festiwalu robi spore wrażenie. Mimo nazwy nie odbywa się on w parku (w którym znajduje się pole namiotowe) tylko na Zeppelinfeld, miejscu defilad, które swego czasu upodobał sobie bardzo pewien Adolf. Główna scena umieszczona jest pomiędzy kamiennymi ruinami trybun, które mimo iż nie można z nich korzystać tworzą niesamowity efekt. Stojąc tam ma się wrażenie przebywania w niecce lub wewnątrz wielkiej piramidy, ogrom tej ograniczonej przestrzeni robi kolosalne wrażenie. Stając plecami do sceny widać dodatkowo stadion ligowy FC Nurnberg.


Pierwszy koncert, na który udało mi się załapać to Enter Shikari. Mimo wczesnej godziny panowie zachowywali się na scenie jak po niezłym speedzie. Jazda na wózkach do przewożenia wzmacniaczy i skakanie po sprzęcie to tylko pierwsze przykłady z brzegu. Co ważniejsze akrobacjom tym towarzyszył kawałek porządnej, mocnej muzyki ozdobionej agresywną elektroniką.

Chwilę po zakończeniu „Enter skoków” na drugiej scenie zameldowali się The Maccabees. Ich delikatna muzyka mocno kontrastowała z poprzednio wspomnianym zespołem a tym bardziej jego następca na scenie głównej w postaci Refused. Ciekawym doświadczeniem było słuchanie leniwych, kojących dźwięków tych pierwszych przeplatywanych hardkorowym rykiem tych drugich. The Maccabees skutecznie zachęcili mnie aby przyjrzeć się im dokładniej podczas Openera.

Trzecia, najmniejsza scena Rock Im Park mieści się w hali wielkości mniej więcej połowy Torwaru, z tymże wejść można jedynie na płytę. I to właśnie w Club Stage zobaczyłem największy odlot dnia pierwszego. Nazywali się Kobra And The Lotus. Wężem byli zapewne trzej metalowcy z piórami do pasa a kwiatkiem wokalistka o wyglądzie zbliżonym do Shakiry. Podczas gdy jej koledzy łuapali na ostro zakończonych gitarach oldskulowy metal, nieustannie machając przy tym włosami, Lotus piała gardłowym sopranem w taki sposób, że przez długi czas miałem wrażenie, iż trafiłem na kabareton. Lubię od czasu do czasu posłuchać ostrej muzyki ale ta brzmiała jak z epoki kamienia łupanego lub jakby gitarzyści złapali za instrumenty tylko po to, by móc pokazać ze sceny „rogi szatana”. O wiele gorzej wypadli jednak grający po Kobrze na tej samej scenie Twin Atlantic. Spóźnieni, bez energii, bez pomysłu i klimatu, bardzo słabo.
Równolegle na Alternastage prezentowali się The Ting Tings. Nie mam szczęścia do tego zespołu, bo na każdym festiwalu łapię się tylko na krótkie lecz obiecujące fragmenty ich występu. Na Rock Im Park wystąpili o godzinie 17 i była to bardzo dobra pora aby rozbudzić organizm lekkim „dęsem”.

Podczas drugiej tego dnia wizyty przyscenie głównej dało się zauważyć znaczny wzrost frekwencji. Nie wiem czy miało to związek z późniejszą godziną czy oczekiwań na rzadko występujących Tenacious D ale trzeba przyznać, że Amerykanie nie zawiedli. Zespół charakteryzuje poważna muzyka rockowa podana w sposób niepoważny. Z jednej strony mieliśmy okazje posłuchania fajnych kawałków, z drugiej oglądania aktorskich zdolności muzyków. Brylował w tym oczywiście Jack Black, pozując na zmanierowaną gwiazdę, grając na zabawkowym saksofonie, czy wdając się w różne opowieści m.in. na temat religii. Pozostali muzycy dotrzymywali kroku temu profesjonalnemu aktorowi, choćby gitarzysta, który w pewnym momencie został opanowany przez szatana. Tłem dla tych popisów była zawieszona z tyłu sceny płachta z feniksem do złudzenia przypominającym część ciała, dla której przeznaczony jest środek, w reklamie którego pewna pani mówi „uuu, co z nim zrobiłeś?”.  Z całego koncertu najbardziej pozostał mi w głowie obrazek wniebowziętych, ludzi śpiewających z rogalem na twarzy słowa „I’m gonna fuck you softly”, których mijałem w drodze pod Alternastage, na której pod koniec koncertu Tenacious D pojawiał się Pete Doherty...

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D