Z dwóch słów składających się na tytuł czwartego, studyjnego
albumu Yeasayer zdecydowanie wybieram "ejmen". "Gudbaj"
mówić tej grupie nie zamierzam, gdyż po słabszym, trzecim krążku wydanym cztery
lata temu wraca do życia w genialnym stylu.
Otwierające album Daughters of Cain jest niczym wschód
Słońca, kiedy to do życia budzą się kolejne istoty, w tym przypadku instrumenty
- od plumkającego pianina przez chórki początkowo nucące, stopniowo coraz
głośniejsze aż do przeistoczenia się w rozmyte, nieco kosmiczne dźwięki. Ten
przypominający klimatem Beatlesów kawałek płynnie przechodzi w I Am Chemistry,
jak na razie najpoważniejszego kandydata do piosenki roku. Pisałem już o nim
krótko tydzień temu, jest jednak tak dobry, że nie wypada nie poświęcić mu
kilku kolejnych zdań. Początek z typowym dla Yeasayer efektem wciągniętej taśmy,
zwrotka podobna nieco w brzmieniu Sisters Of Mercy przechodząca w refren, przy
którym trudno nie złapać fazy. I o ile przy "pierwszym okrążeniu"
jest kosmicznie, to przy drugim następuje już odlot w stronę innej galaktyki i
to bez panoramicznego obrazka pod językiem. Po drugiej zwrotce otrzymujemy
bowiem brzmiący niczym Lucy In The Sky With Diamond "most", który
przechodzi w...kolejnym "bridge" tym razem transowy, przywodzący na
myśl Archive. I kiedy już stajemy się na moment "rudym kojotem" nasze
uszy atakuje niewinny śpiew, brzmiący niczym kościelna scola, zakończony
ostatnia, najgenialniejszą minutą tego utworu, której nie sposób opisać. Powiem
tylko, że właśnie za takie fragmenty wielbię ten zespół.
Silly Me to nieco mniej udany klon O.N.E. z płyty Odd Blood,
przebojowy, chwytliwy ale nieco wtórny. Jeśli chodzi o bardziej dyskotekową
twarz Nowojorczyków zdecydowanie wolę tą spod numeru 5, czyli Dead Sea Scrolls
ukazujące funkowe oblicze zespołu. Zaczyna się ona co prawda głupawo od słów
"pa pa pa", na które mam wyjątkowe uczulenie, na szczęście bardzo
szybko przechodzą one w świetną partię basu, jąkający, odbijający się echem
wokal i czaderskie solo na saksofonie. Wcześniej jednak, pod numerem 4 kryje
się jeden z największych rarytasów z Amen & Goodbye. Pierwsze 50 sekund
Half Asleep, sennych niczym tytuł, nie zapowiada cudów, które następują chwilę
potem. Tajemniczy, żeński chórek, fragment menueta i pokaźna dawka orientu
tworzące razem przecudowną kompozycję momentami brzmiącą podobnie do
spokojniejszych kawałków Kasabian, zwłaszcza tych śpiewanych przez Sergio.
Równie pięknie jest w kolejnym na krążku Prophecy Gun, idealnej kołysance rodem
z XXI wieku. Myślę że nawet Jarosław Psikutas bez s rozmarzyłby się przy niej
przenosząc myślami do czasów, gdy najważniejszą dla niego rzeczą było nie 600
baniek tylko smoczek.
Kiedy wydaje się, że nic lepszego nas na tym krążku już nas
raczej nie spotka Yeasayer podbija stawkę serwując fenomenalne Divine
Simulacrum. Pełen szacun za tajemniczy,
bajkowy klimat tego numeru, w którym zespół znalazł kolejne patenty na
oryginalne, przepiękne współbrzmienia, dodatkowo potrafiące utrzymać słuchaczy
w napięciu mimo spokojnego tempa piosenki. Genialnie wypada także Gerson's
Whistle, gdzie "groźna" zwrotka prowadzona przez wwiercający się w
mózg dźwięk przechodzi w pogodny, radosny refren. Najlepsze w tym utworze jest
jednak to, że każde jego kolejne 30 sekund brzmi jak inna piosenka.
Mógłbym tak pisać i pisać o tej płycie, choć tekst dawno już
przekroczył standardową długość recenzji na Bonomuzie. Zamiast czytać dalej
posłuchajcie koniecznie Amen & Goodbye kilka razy pod rząd, gdyż dobre
płyty zazwyczaj za pierwszym razem "nie podchodzą". Ten natomiast stanowi kolejnz dowód na to, iż Yeasayer to jeden z najlepszych obecnie tworzących zespołów na świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D