Po płytę brązowego medalisty tegorocznego zestawienia
sięgnąłem dopiero kilka miesięcy po premierze. Gdybym poznał się z nią
wcześniej stanąłbym na uszach, żeby tylko zobaczyć minionego lata Jacka White’a
na żywo. Po przygodach muzyka z nowymi projektami w postaci The Raconteurs i
The Dead Weather duch The White Stripes znowu ożył. To, obok reaktywacji Blur
najlepszych muzyczna informacja tego roku.
Dawno tytuł płyty nie oddawał tak dobrze jej zawartości jak
w przypadku tego albumu. 13 zawartych kawałków to prawdziwie niesamowita
muzyczna fala, bajkowa, delikatna, przepiękna, pełna urzekających melodii i
brzmieniowych smaczków. Bardzo długo zastanawiałem się, czy nie umieścić jej ex
aequo na najwyższym stopniu podium, gdyż jest to krążek absolutnie
fantastyczny. Jeśli jeszcze go nie znacie, to zacznijcie od niego rok 2013.
„Jaki nowy rok taki cały rok” – mówi przysłowie. Skoro więc niemal cała Polska
będzie miała w A.D. „czynaście” kaca to niech chociaż towarzyszy mu dobra
muzyka ;-)
Po raz pierwszy w historii muzycznych podsumowań roku
Bonomuzy tytuł płyty roku przypada polskiemu wydawnictwu. Cieszę się z tego
powodu tym bardziej, że dawno nie słyszałem tak oryginalnego nagrania,
zaskakującego każdym kolejnym numerem. Z jednej strony pełno tu oldschoolowych
syntezatorów i sporo schizofrenicznych brzmień wokali, z drugiej ascetycznych,
spokojnych piosenek z ledwo brzdąkającą gitarą. Wszystkie z nich mają jednak
dziwną napędzającą i unoszącą nad ziemię moc, która wywindowała Soundtrack do najlepszej
płyty roku 2012. Album ten nie podobał mi się tylko podczas pierwszego
przesłuchania, z każdym kolejnym fascynuje mnie jednak coraz bardziej. Jeśli więc
szybko odstawiliście ten krążek na półkę z niesmakiem lub jeżeli nie podejdzie
wam on podczas pierwszej projekcji to koniecznie dajcie mu kolejną szansę. Bo
ta płyta jest naprawdę niesamowicie dobra od pierwszego do ostatniego dźwięku.
Zgodnie z przepowiednią znalezioną przez Bonomuzę w Meksyku
końca świata nie uświadczyliśmy. Czas więc najwyższy przystąpić do muzycznych
podsumowań kończącego się jutro roku. Zaczniemy od najlepszych albumów roku
2012. Dziś poznacie płyty z pozycji od dziesiątej do czwartej, jutro „top sri”
czyli podium. Tradycyjnie dopuszczalne są wyjątki dla wyjątkowo dobrych płyt z
drugiej połowy roku poprzedniego. W tym roku będzie jeden taki przypadek. Z
racji pojawienia się w siedzibie Bonomuzy nowego, małego człowieczka słuchanie
muzyki było w tym roku nieco utrudnione i ograniczone czasowo, w styczniu i
lutym pojawi się więc pewnie jeszcze sporo recenzji tegorocznych albumów. Z
tych, którym mogłem poświęcić wystarczająco dużo czasu aby je obiektywnie
ocenić najlepiej wypadły:
Prawdziwy best of brytyjskiej gitarowej muzyki ostatnich
kilkudziesięciu lat. Wiosną myślałem, że znajdzie się w tym zestawieniu
znacznie wyżej. Z czasem te proste, chwytliwe przeboje nieco mi się osłuchały,
sięgam po nie rzadziej ale nadal z przyjemnością.
MIEJSCE 9:
TAME IMPALA - Lonerism
Recenzja tej płyty pojawi się na Bonomuzie w styczniu. Zwlekam
z nią ponieważ odbieram ją skrajnie różnie w zależności od dnia i fazy, jaką
mam akurat na muzyczne eksperymenty. Czasem wydaje mi się przekombinowana,
innym razem nie umiem się wręcz od niej oderwać. Ostatnie zdecydowanie przeważa
ta druga opcja.
Decyzja Muńka i spółki o nagraniu oldschoolowego
koncept-albumu okazała się strzałem w dziesiątkę. Wartość tej płyty będzie
rosła z roku na rok. W dobie elektronicznego wygładzania pitu pitu utworków
dawka gitarowej korzennej muzyki pełnej naprawdę dobrych kompozycjiw polskim wydaniu jest wręcz zbawienna.
Najsmutniejsza i chyba najpiękniejsza płyta w tegorocznym
zestawieniu. Magiczne melodie, ciekawe harmonie brzmiące niczym śpiew elfów
zapewniają prawdziwy muzyczny odlot. Efekt ten potęgują jeszcze wersje
koncertowe. Występ Brytyjczyków w gdyńskim namiocie był zdecydowanie najlepszym
momentem tegorocznego Openera.
To właśnie na piątym miejscu ląduje jedyna płyta, której
premiera nastąpiła w roku 2011, dokładnie 6 grudnia. Porządny kawał rock’n’rolla
w dwuosobowym wydaniu, którego nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu.
Gdyby wpadł na tę płytę kilka tygodni wcześniej bankowo znalazłaby się na tegorocznym podium. Debiut DjangoDjango to wręcz fenomenalne połączenie oldschoolu i nowoczesności. Z każdym kolejnym przesłuchaniem pochłaniam ten album z jeszcze większą zajarką.
Dziwna to i zarazem bardzo dobra płyta. Podczas każdej jej
projekcji czuje się lekko pijany, pełno tu dziwnych rytmów i wokalnych brzmień
oraz muzycznego chaosu podanego w estetyce niezmiksowanego demo z próby. Rzecz
niełatwa ale fantastyczna !!!
Jeśli chodzi o jutrzejszy dzień jedno jest pewne! Pod jego koniec wszyscy będą mieli dość tej fantastycznej piosenki:
Ponieważ poprzez częstotliwość grania jej przez wszelkie stacje radiowe możecie ją na chwilę znienawidzić przypominam ją już dziś, bo to kawał naprawdę zacnej muzy.
Każdy z nas przeżył już kilka końców świata. Osobiście pamiętam dobrze dwa z nich: pierwszy w sierpniu 1997, na dzień przed pierwszym koncertem U2 w Polsce. Przepowiadał go chyba Nostradamus i wtedy naprawdę zaklinałem los aby ów "end of the world" przesunął się chociaż o 24 godziny ;-)
Kolejny koniec prorokowano na przełom wieków. Ten drugi koniec świata spędziłem w czeskiej Pradze, śpiewając ze znajomymi na moście Karola "I wanna fuck the millenium". Odnośnie końca wieku powstała jednak o wiele lepsza i piękniejsza piosenka:
A w ogóle to chciałbym Was uspokoić. Podczas zeszłorocznej wizyty w Meksyku oprócz szukania polskich śladów fonograficznych w krainie sombrero oraz losów bohaterów seriali próbowaliśmy również sprawdzić słuszność przepowiedni Majów. W jednym z grobowców trafiliśmy na tajny papirus, ze słowami użytymi w tym oto słitaśnym kawałeczku:
Ów song, a zwłaszcza słowa "maija hi, maija ha" dobitnie świadczą o tym, iż Majowie zrobili sobie z nas po prostu żart. Bo końca świata "nu ma nu ma ej". HEJ!
Dżingl bels, dżingl bels,
hoł hoł hoł za pasem a tu jeszcze tyle muzycznych zaległości do zrecenzowania! Jakoś
tak wyszło, że, w dużej mierze przez promujący ją Love Interruption, długo nie
podchodziłem do pierwszej solowej płyty Jacka White’a. Ale jak już umieściłem
ją raz w odtwarzaczu to zaczęła się tam pojawiać bardzo często. W efekcie
Blunderbuss to zdecydowanie moja ulubiona, obok The White Stripes, odsłona Białego Dżeka. Być może dlatego, że znajdziemy tu wiele elementów
charakterystycznych dla jego pierwszego zespołu. Przede wszystkim jednak ten
album kipi wręcz dobrą muzyką. O ile rozpoczynający ją Missing Pieces można
potraktować jeszcze jako rozgrzewkę czy strojenie instrumentów to następujący
po nim Sixteen Saltines rozwala na łopaty. Banalnie prosty, rytmiczny riff a’la Wild Thing, krzykliwy
wokal Jacka, rywalizujący pod koniec z gitarową solówką... Muzyczna poezja!!!
Najnowsza płyta T.LOVE zapowiadana była jako powrót do korzeni. Po
usłyszeniu promującego Old Is Gold singla zmarszczyłem się nieco, bo realizację tego hasła wyobrażałem
sobie zupełnie inaczej niż w przypadku lekko nijakiego
Poeci Umierają. Na szczęście kiedy z lekkim niepokojem sięgnąłem po to
dwupłytowe wydawnictwo Muńka i spółki już po pierwszym przesłuchaniu okazało
się, że obawy o jakość płyty były niepotrzebne.
Old Is Gold to nagranie oldschoolowe, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Po
otwierającym, bluesowatym Black and Blue łagodnie wprowadzającym w nastrój w
płyty już jako numer dwa słyszymy pierwszą petardę w postaci Frontline,
fantastycznego rockabilly rozpędzającego się niczym rower sunący z góry na
pazury. Następujący po nim utwór tytułowy to rock’n’roll sprzed ponad pół wieku,
przy którym noga tupie sama.
Najnowsza płyta T.LOVE zawiera sporo kawałków z naprawdę dużym potencjałem
przebojowym. Do najlepszych należą Skomplikowany, Moja Kobieta i Mętna Woda.
Niestety nigdy nie usłyszymy ich raczej w radio, bo w każdym Muniek klnie jak
szewc, z wyraźnym wskazaniem na wszelakie odmiany słowa zaczynjącego się na „j”
a kończące na „bać”...
Przed chwilą wróciłem z Berlina, z myślą, że do szafy trafi dziś Rammstein.Skoro jednak tydzień temu się udało wywołać dzisiejszego fantastycznego newsa o przyjeździe Queens Of The Stone Age do Gdyni kontynuujemy dziś życzeniową szafę grającą. Czas najwyższy, żeby Polskę odwiedził zespół The Black Keys. ;-)
O koncercie BLUR marzyłem od dawna, o czym mogliście przeczytać także na Bonomuzie. Przy okazji tegorocznej reaktywacji owo marzenie wreszcie się spełniło. Dziś nastąpiło z kolei najlepsze "pierwsze ogłoszenie" ze wszystkich edycji Openera. Informacja o pierwszym występie Damona i spółki w Polsce w 3 miesiące po kolejnym "ostatnim koncercie w historii zespołu" brzmi naprawdę fantastycznie. Jeżeli 2 lata temu PULP zachwycił Was swoją sceniczną energią to gwarantuje, że przy BLUR wypadają oni jak chór kościelny. Myślę, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy jak fantastyczny wieczór czeka nas tegorocznego lata.
W ramach łapania zajawki proponuję przypomnienie relacji z koncertu w Wolverhampton (KLIKNIJ TUTAJ) oraz kawałek, którego w tym roku BLUR nie grał i który mam nadzieję usłyszeć w Gdyni 3 lipca 2013 roku.
No dobra, jeszcze jedna zajawka, tym razem "live".
Dzisiejszy odcinek szafy grającej ma charakter życzeniowy. W oczekiwaniu na
potwierdzenie koncertu Queens Of The Stone Age w Polsce proponuję dwie odsłony
mojego ulubionego kawałka Amerykanów.
No One Knows ma w sobie wszystko co
niezbędne genialnej rockowej kompozycji. Na ochy i achy nie zasługuje chyba
jedynie klip, którego pomysł musiał powstać „pod dużym wpływem” a realizacja
być mocno niskobudżetowa. A propos teledysku: poznajecie
perkusistę? Na nowym album, który ma się ukazać w ciągu najbliższych tygodni znów
będzie można go usłyszeć. Najpewniej również na żywo podczas letnich koncertów.
I to kolejny powód, dla którego czekam na ogłoszenie koncertu QoTSA w Polsce.
Poprzedni choć wyprzedany w ciągu kilku dni, nie doszedł do skutku z powodu
odwołania 3 ostatnich koncertów europejskiej trasy. Czas na rehabilitację
Amerykanów!
Na deser ta sama piosenka w nieco innej ale równie fantastycznej wersji:
Pierwszy raz słuchałem tej płyty z wysoką gorączką, odlatując lekko w
kierunku snu przy słowach „jestem psem, zaczynam się łbem”. Soundtrack wydał mi
się wtedy pełen dziwnych, przeeksperymentowanych dźwięków, taką muzyczną
schizofrenią. Kolejne spotkania z tym albumem, już w normalnym stanie były o
wiele bardziej udane. Najnowszy album Lao Che to rzecz wyśmienita: tajemnicza,
oryginalna i tak nieszablonowa, że wciąga z każdym przesłuchaniem coraz
głębiej.
Zaczyna się dość ponuro. Utwór 4 piosenki za sprawą klawiszy przypomina
nieco Piosenkę Młodych WioślarzyKultu, jest jednak o połowę wolniejsza i o
wiele bardziej mroczna. Jeszcze bardziej ponuro robi się w Kołysanego, pięknej,
ascetycznej kołysance z dość przerażającym tekstem.Jestem Psem to z kolei najbardziej pojechany
na płycie kawałek, w którym tytułowe wyznanie wypowiadane przez modulowany
komputerowo głos przeplata się z elektroniką w stylu Kombi i perkusyjnego bitu
CASIO. Wszystkie 3 otwierające Sountrack utwory brzmią jakby z innej planety.
Maja tak niesamowity klimat, że choć nie lubię fantasy słuchając ich przed
oczyma staje mi tajemniczy świat krasnali i ufoków żyjących w nieodgadnionej
krainie.
Zamykające najnowszy album MUSEIsolated System zaczyna się niczym
melodyjka z serialu MacGyver. Jak zapewne pamiętacie ów bohater potrafił z
dwóch zapałek skręcić nawet helikopter. Niestety eksperymenty brytyjskiego trio
wypadły nieco gorzej.
Pierwsza część The 2nd Law jest bardzo fajna. Otwierające ją Supremacy ma coś z
utworów do filmów o agencie 007,głównie za sprawą słynnego bondowskiego motywu granego na smyczkach. Poza tym dużo tu wysokich pisków w stylu The
Darkness, fajnego instrumentalnego bałaganu, w którym dęciaki przekrzykują się
z zapętlonym wokalnym „sysysysy”, mocnej gitary, czyli wielu elementów, które
słyszeliśmy już w kawałkach MUSE wcześniej. Tu wrzucone są
wszystkiego do „jednego kotła”. Następujące po nim Madness to zwrot o 180
stopni, singlowa balladka brzmiąca w radio jak produkt nieco podrzędny przy
odsłuchaniu na dobrych głośnikach pozwala odkryć wiele niesłyszalnych na
pierwszy rzut ucha smaczków. No i ta porażająca prostotą genialna solówka.
Panic Station brzmi z kolei jak odnaleziony po latach kawałek INXS. Świetna
surowa, napędzana basem zwrotka przechodzi w refren, w którym słyszymy
najlepszy wokalny fragment Matta z całej płyty, który dosłownie odpala wrotki
nawet u niepodkutej kobyły.
Singlowy, „olimpijski” Survival, przez większość osób został niemal
wyklęty.
Trzeci studyjny album Yeasayer stylowo ma tyle wspólnego ze swoim
poprzednikiem co Dżejms Bąd z mieszaną i niewstrząśniętą. Płyta kompletnie
różni się od fenomenalnego Odd Blood. Fantastyczne harmonie z tamtego krążka
poszły w zapomnienie, zniknęły gdzieś przebojowe, skoczne kawałki ustępując w
dużej mierze miejsca bardziej skomplikowanym melodiom i dziwnie połamanym
rytmom. Początkowo ten nowy styl Amerykanów podchodził mi niczym pół litra na
kacu. Znaczy się wcale. Po dokładniejszym wsłuchaniu się we Fragrant World owa
niechęć została jednak przełamana i dziś oceniam tą płytę pozytywnie, choć
gorzej niż jej poprzedniczkę.
Na pewno jest to propozycja wymagająca, do słuchania której nie warto
siadać bez pełnego skupienia. Nowe kawałki Yeasayer w większości nie nadają się
do nucenia przy goleniu, trudno też raczej będzie usłyszeć je u fryzjera, w
markecie lub dworcowym klozecie. To, co najbardziej w nich cenne to złożoność i
nieoczywistość kolejnych elementów spychających na boczny plan chwytliwość
melodii. Kiedy jednak nasz mózg ogarnie wszystkie impulsy płynące z ucha
okazuje się, że tych przebojowych fragmentów nadal jest sporo, tylko ukrytych
„głęboko w środku gdzieś”. Najlepiej obrazuje tą sytuację singlowa Henrietta,
zaczynająca się niczym kawałek z pełnych fascynacji synteazatorem CASIO lat
80-tych i przemieniająca się w połowie w klimatyczny, magicznie tajemniczy i
powodujący zawroty głowy hymn kosmitów.
Moim faworytem z Fragrant World jest jednak jego środkowa trójka. No Bones
zachwyca transowym refrenem („supppose it’s the right time”), Reagan’s Skeleton
taneczną partią basu a Devil And The Deed surową zwrotką i ciekawym, rwanym
mostem prowadzącym do refrenu. Świetny efekt daje zwłaszcza instrumentalny
fragment w drugiej części tego utworu brzmiący jakby panowie w studio złapali
do jego nagrania wszystko co mieli pod ręką. Ciekawie wypada też Blue Paper,
wokalnie zawieszony gdzieś w klimatach Prince’a z fajną, mglistą partią
klawiszy, nieco słabiej natomiast przypominające nieco twórczość Justnia
Timberlake’aLongevity oraz trio zamykające płytę, w których muzycy
przedawkowali minimalnie eksperymenty. Mimo to, każda z 11 umieszczonych na
Fragrant World piosenek ma w sobie coś niepospolitego i wciągającego. Warto się
z nimi zapoznać.
Prawie 40 lat temu Jasiek T. powstrzymał Anglię. W roku 2012 powtórki nie było, był za to z nami Kapitan Planeta, dzięki któremu drużynę Roya Hodgsona zatrzymał deszcz. Z tej okazji 3 deszczowe pioseneczki-kaszaneczki, tak jak 3 razy pada słowo "PZPN" w najgłośniej śpiewanej dziś na stadionie piosence.
Uan: (ze specjalną dedykacją dla organizatorów meczu - jestem pewny, że każdy, kto był dziś na stadionie chciałby namalować kroplą deszczu kogoś odpowiedzialnego za ten burdel, a potem długo sam, sam w to nie uwieeeeerzyć :
Tu (specjalnie dla fanów z wyspy)
Sri (dla tych, którzy, tak jak Patrycja w refrenie chcą by nasza drużyna nadal była w tych eliminacjach niepokonana):
Daj spokój Pata. Jutro WYGRAMY WYGRAMY WYGRAMY !!! O ile oczywiście uda się zamknąć dach, w pierwszym możliwym momencie, czyli jak przestanie padać i na Saskiej Kępie pojawi się tęcza.
Wydaje mi się, że w 2012 roku Linkin Park nie jest trendy, dżezi ani cool.
W modnym towarzystwie lepiej powiedzieć, że LP to obciach i lepiej błysnąć
jakimś hipsterskim offem. Cóż – z modą zawsze stałem na bakier i twierdzę, że
najnowsze dziecko tego rockowego zespołu z castingu jest spoko. Nie rozkłada na
łopatki ale serwuje porcję porządnej i zróżnicowanej rockowej muzyki. Nowych
fanów raczej nie przysporzy ale starych nie wystraszy.
Na płycie nie zabraknie zarówno rzewnych ballad z najlepszą Roads
Untravelled na czele jak i porządnego czadu w postaci Lies Greed Misery czy
Victimized. Słuchając refrenu tego drugiego ma się wrażenie, że Chester swoim
zachrypniętym krzykiem chciał poprzestawiać w studio ścianki działowe. Kawałek
jest masakrująco dobry, początkowe pitu pitu świetnie kontrastuje z
wykrzyczanym refrenem. Początkowe wątpliwości, które miałem co do singlowego
Burn It Down odeszły ostatecznie po usłyszeniu tego kawałka na żywo. Dziś
najbardziej lubię jego mocno przesterowaną partię basu. Jeszcze bardziej
podchodzi mi poprzedzające go In My Remains -linkinowy klasyk ze spokojną
zwrotką i mocniejszym refrenem, w którym na uwagę zasługuje przede wszystkim
jego druga połowa.
Living Things słucha się dobrze, bez specjalnych uniesień ale przyjemnie.
Jedynie końcowa trójca odstaje od poziomu pozostałych kawałków przynudzając „z
deka za zbytnio”. Co nie zmienia faktu, że jeśli pasuje Wam stylistyka prezentowana
dotychczas przez Linkin Park to płyta Living Things nie powinna was
rozczarować.
Drugą gwiazdą tegorocznego Kaszana Festival jest Flo Rida i jego gwizdek, w który gwizdał jeszcze jako sędzia. Oprócz występu gwiazdy zapraszam do lektury wywiadu z artystą. Znajdziecie w nim m.in. informacje o związkach Flo z Polską, jego fascynacjach i inspiracjach.
WYWIAD Z FLO RIDA:
Bonomuza: W teledysku do
Whistle często przyjmujesz pozycje karateki? Ćwiczysz jakieś sztuki walki?
Flo: Je, ja noł. Moim
ulubionym filmem jest Trylogia Karate Kid. Całe dzieciństwo podpatrywałem także
Brucee Lee i umiem teraz zrobić niezły trick krzycząc jak on „A DZIAA” !
- Skąd masz taki
fajny kajdan?
- Je, ja noł. Kiedys
byłem sędzią, wisz, rozumisz to dobrze opłacalne zajęcie. Można dużo dmuchać w
gwizdek. Od czasu aresztowania Fryzjera stało się to jednak niebezpieczne. No i
ziom z podwórka podpowiedział mi, że lepiej teraz zostać pop star. No to
zostałem. A kajdan kupiłem na straganie na Florydzie. Zresztą stąd wzięła się
moja czaderska ksywa.
I jak
odnalazłeś się w nowej rzeczywistości?
- Je, ja noł, super.
Bycie pop star jest o niebo lepsze. Wbrew pozorom można dużo więcej dmuchać w
gwizdek. Powiem ci, że odpowiedzi negatywne na pytanie z refrenu praktycznie
się nie zdarzają.
Właśnie,
opowiedź o inspiracji dla piosenki Whistle?
- Je , ja noł, „it’s like everywhere I
go my whistle is ready to blow”.
Czy wiąże się z
tym jakaś specjalna historia?
Flo: Je, ja noł. Kiedyś,
jeszcze za czasów sędziowskich, nie podyktowałem ewidentnego rzutu karnego.
Faul był jak 150, ale inaczej się umówiłem z właścicielami drużyny gospodarzy.
Zawodnik gości podbiegł do mnie i zaczął krzyczeć: „ej, kufa, baterie ci się w
gwizdku wyczerpały czy tchu ci brakuje, żeby gwizdnąć? Może sam mam dmuchnąć w
ten twój gwizdek?”. Pomyślałem, że to niezły tekst do piosenki. Tym bardziej,
że po meczu w ramach podziękowania od gospodarzy pewna pani zaproponowała mi to
samo.
Jakie są twoje
związki z Polską?
Je, ja noł, klip do
Whistle chcieliśmy początkowo nakręcić na Giewoncie. Niestety krzyż na tym
szczycie nie mieścił się w kadr i musieliśmy zrezygnować. Poza biel kapliczki
na szczycie który ostatecznie wybraliśmy idealnie pasuje do bieli moich spodni.
Właśnie. Jak
osiągasz tę snieżno-białą biel ubrań?
Je, ja noł. Bez
namaczania maj frjend. A potem dmucham w gwizdek.
A propos
gwizdka, chciałbym zaprezentować ci polską starą, zarąbistą piosenkę, w której
on występuje.
Jak ci sie podoba?
Łiiiii tam. Za duży
HARDKÓR! Wolę dmuchać w gwizdek.
Zaczyna się obiecująco. Angels to kawałek nawiązujący do najlepszych fragmentów debiutu The XX. Ascetyczne, rzewne, minimalistyczne pojedyncze dźwięki gitary oraz ciche sprężyny werbla w towarzystwie głosu Romy fantastycznie wprowadzają w klimat zespołu.
Coexist jest bardzo podobna do debiutanckiej płyty The XX, zespół bardzo często stosuje te same brzmienia, zagrywki, pasaże z jedną, zasadniczą różnica: w przeciwieństwie do debiutanckiego krążka dużo rzadziej słyszymy na nowej płycie Anglików ciekawe melodie.
Częściej za to pojawia się w nowych kawałkach nieco przedawkowany elektroniczny beat. Momentami wprowadza on ciekawe urozmaicenie, na przykład w Fiction, któremu zdecydowanie dodaje pazura czy w Swept Away, w którym wszystkie elementy składowe zgrane są idealnie. Z kolei w Reunion, klonie Basic Space owa taneczność odbiera temu kawałkowi nieco wagi psując go w drugiej połowie i sprawiając, że całościowo wypada gorzej niż jego „prototyp”.
W Try fajnie brzmią początkowe klawisze oraz organy brzmiące jakby grał na nich pijany organista. Słuchając tej piosenki ma się jednak wrażenie, że jego ciekawe elementy składowe nie trzymają się kupy, każdy gra jakby sobie, wyraźnie brakuje spoiwa. O ile w Angels podobny zabieg działa wyśmienicie to w tym przypadku niestety nie.
Jednym z jaśniejszych fragmentów płyty spotykamy w postaci Tides z fajnym gitarowym motywem oraz towarzyszącym mu rozpływającym się elektronicznym dźwiękiem.
Moim Coexistowym faworytem jest jego poprzednik – Missing. W końcu pojawia się tu melodia wwiercająca w głowę i pozostająca w niej długimi godzinami. Przepiękny utwór z przejmującą, „tremolującą” gitarą w wysokich rejestrach i przejmujący głosem Jamiego.
Szkoda, że takich fragmentów jest na Coexist niewiele. W efekcie serce bije mocniej tyko przy jego nielicznych fragmentach.
Płyta nie jest zła ale The XX zatraciło na niej sporo magii, którą „ładnie przedstawiło się słuchaczom, milionom słuchaczy” 3 lata temu.
Dziś szafa grająca wzbogaca się o piosenkę, której pierwszą linijkę refrenu możemy zaśpiewać zawsze, gdy chcemy aby ktoś dał nam spokój. Fuck Forever to kawałek genialny. Fantastyczny riff połączony z niedbale zaśpiewaną przez Doherty'ego melodią dają efekt, który sprawia, iż potrafię go słuchać w kółko przez godzinę. Zwłaszcza końcówki z nieco inną gitarą i niespełniającą się przepowiednią "they'll never play this on the radio". MISTRZOSTWO ŚWIATA !!!
An Awesome Wave to faktycznie niesamowita płyta. Ciekawa, rożnorodna i pieszcząca ucho. Większość kawałków charakteryzują wielokrotne zmiany rytmu oraz brzmień czy instrumentarium, co sprawia, że dosłownie każdy z nich wciąga jak niebanalny kryminał. Bez względu na to czy zespół uderza w fale nastrojowe, czy bardziej taneczne.
Intro przypomina troszkę otwierające poprzednią płytę Yeasayera The Children z efektem wciąganej taśmy. Kolejne Interlude 1 wypełnia 70 sekund śpiewane a capella. Something Good, mój numer jeden z tej płyty, kojarzy mi się z przedwiośniem, chwilami kiedy zima (tu w postaci zwrotki) zostaje wyparta przez pierwsze, wiosenne promienie słońca reprezentowanego przez refren, którego ciepło dosłownie poraża. Odpływam przy każdej jego projekcji.
Tessellate pełne aury tajemniczości, brzmi momentami jak mówiony początek Civil WarGunsów. Świetną rolę spełnia pianino grające jakby samo sobie, jednocześnIe fantastycznie dopełniając utwór. W sąsiadującym z nim Breezeblocks podobną funkcje odgrywa wokalny kanon sprawiający iż z przeciętnego kawałka rozwija się on w rzecz, obok której trudno przejść obojętnie. Podobnie w Bloodflood, którego ostatania minuta kosi równo z trawą. W fantastycznym MS świetny efekt przynoszą kilkusekundowe pauzy pomiędzy poszczególnymi wersami wyspiewanymi w wielogłosie. Artykulacyjne przerwy pojawiają się również w kolejnym Fitzpleasure wypełnionego intrygującym brzęczeniem i mnogością muzycznych tematów.
Dawno nie słyszałem tak inteligentnej i wysmakowanej płyty. Za każdym razem, gdy wybrzmi ostatni dźwięk smyczków w zamykającym ją Taro mam ochotę natychmiast wcisnąć play aby kontynuować tę piękną muzyczną podróż. To naprawdę fantastyczne uczucie, gdy muzyczny album nie pozwala odejść od głośników choćby na sekundę. Jeśli też je lubicie An Awesome Wave powinno natychmiast znaleźć się na waszych muzycznych półkach.
Dziś do szafy trafia autor najpiękniejszego koncertu Openera 2012. Po fantastycznym debiutanckim albumie Anglicy zaprezentowali go na żywo w sposób, który sprawił dosłownie potroił jego piękno. Fantastyczne, delikatne współbrzmienia, niezapomniane melodie i skupienie panujące w namiocie - to właśnie jedna z chwil, dla których warto było być w tym roku w Gdyni.
Jeśli jakimś cudem nie słyszeliście jeszcze płyty Shallow Bed to nie zwlekajcie ani chwili dłużej.
Koniec lata zbliża się nieubłaganie a wraz z nim zamknięcie sezonu festiwali „pod chmurką”. Tak jak w ubiegłym roku Bonomuza zaprasza Was na jego huczne zamknięcie. KASZANA FESTIWAL II sprawi, iż łatwiej przyjmiecie na klatę nadchodzącą jesienną smutę. Praca przy organizacji festiwalu to naprawdę ciężki kawałek chleba. Mnogość imprez powoduje, że ciężko jest zakontraktować gwiazdę w dogodnym terminie.
O tym, że Michel Telo powinien wystąpić na Kaszanie wiedziałem od dawna. Warto jednak było
tyrać, czego dowodem jest choćby pierwsza gwiazda tegorocznego festiwalu! Od kilku miesięcy artysta ten rozchwytywany jest bardziej niż kebab na cienkim w piątkowy wieczór czy parówki na stacjach Łorlenu.Słowa „AJ CHCĘ CIĘ ZŁAPAĆ, AJ AJ, CHCĘ CIĘ ZŁAPAĆ OPA” krzyczało do niego tysiące promotorów z całego świata. Muzyk gra czasem nawet po trzy koncerty dziennie a jeśli nawet nie występuje to i tak śpiewa tańcząc zumbę. Pełny obaw, niczym Kasia Kowalska, wreszcie „ZDOBYŁEM SIĘ NA ODWAGĘ I ZAAAAA GAAAAAA DAŁEM”.
Efekty przerosły najśmielsze oczekiwania.Rzadko zdarza się bowiem by artysta tej sławy wyszedł sztywno przyjęte,ustalone dużo wcześniej ramy koncertu i przygotował dla fanów coś specjalnego. Tymczasem Michel stał się tego dnia, mówię to bez cienia wątpliwości, naszym, swojskim, polskim Miśkiem, Michałem jakich wielu spotkać można W SOBOTĘ NA BALETACH, na których jak wiadomo „wszyscy ludzie tańczą”. Artysta przestudiował elementarz Falskiego od deski do deski, obejrzał w TeFałPe wszystkie
odcinki z profesorem Miodkiem i specjalnie dla polskich fanów przygotował wersję swojego największego hitu po polsku!!! Myślę, że po projekcji nie będziecie mieli
żadnych wątpliwości, że piosenka otwierająca Drugi Kaszana Festiwal jest “boska, BOSKA”!
Premiera drugiego albumu The XX pod tytułem Coexist nastąpi w najbliższy poniedziałek. Już teraz pod TYM LINKIEM można jednak oficjalnie posłuchać następcy rewelacyjnego debiutu. Oficjalne udostępnienie w necie całego krążka to dość odważne posunięcie zespołu. Tym bardziej, że dorównać pierwszej płycie będzie niezwykle ciężko.Po przesłuchaniu całego Coexista mam lekkie rozdwojenie jaźni. Z jednej strony nowe piosenki maja wszystkie znane już dla tego zespołu zagrywki i brzmienia, z drugiej brakuje w nich melodii, które zostają w głowie już po jednej projekcji.
Po Coexista sięgnę jednak na 100 procent, bo wierzę, iż po kilku odtworzeniach zaczaruje mnie tak jak album The XX. Szczegółowa recenzja na pewno jeszcze we wrześniu.
Od kilku dni w sieci można posłuchać drugiej piosenki zapowiadającej kolejną płytę MUSE. 2nd Law zapowiadana jest jako rewolucyjny dla zespołu krążek, na którym brytyjskie trio ma grać m.in. dubstep. Efekty poznamy już za kilka tygodni, na razie posłuchajcie kawałka Madness. Jak Wam się podoba?
Ja mam mieszany uczucia, trochę brzmi to jak strona B singla. Na 2nd Law czekam jednak niecierpliwie.
Do szafy grającej trafia dziś piosenka, która za każdym razem, gdy ją słyszę sprawia iż chciałbym choć na chwilę cofnąć czas o 50 lat i przenieść się do Kaliforni. Wątpię aby "za naszych czasów" powstał tak spontaniczny, ważny i piękny ruch, w którym wolność ma pełnię znaczenia i niepowtarzalny smak. Prosty tekst do tego utworu ma w sobie coś niesamowitego i sprawia, że możemy poczuć choć namiastkę tamtych czasów.
San Francisco trafia dziś do szafy także w hołdzie dla jej autora, którym zmarł 2 dni temu.
Civic Hall wielkością i wyglądem przypomina warszawskie
Palladium, z tą różnicą, że balkon rozciąga się na 3 strony świata. Sala jest
niezwykle kameralna i tym bardziej niesamowity był fakt, iż po 3 latach
milczenia zespół zdecydował się na dwa z siedmiu koncertów właśnie tam.
Kiedy podczas zamykającej koncert The Universal z głośników
popłynęły słowa„well, here’s your lucky day, it really, REALLY, really COULD
HAPPEN” po głowie obijała mi się myśl, że to zdanie, choć wyrwane z kontekstu,
idealnie opisuje dwie wcześniejsze godziny, które spełniły jedno z moich
największych muzycznych marzeń. Koncert BLUR w Wolverhampton przerósł moje
najśmielsze oczekiwania. Mimo, iż minął od niego już tydzień to nadal przed
oczami stają mi liczne flashbacki z tego wydarzenia. Wiele z nich pozostanie w
mych wspomnieniach do końca życia.
Koncert miał charakter dużej imprezy dla znajomych, na
której goście bawili się równie dobrze jak gospodarze. Reakcją na wrzawę
towarzyszącą wyjściu Blur na scenę był wielki, nieskrępowany rogal, który
zagościł na twarzach wszystkich czterech muzyków. Miałem wrażenie, iż było to
niesamowicie szczere, panowie autentycznie cieszyli się z okazji do ponownego
wspólnego grania. Zresztą każda kolejna chwila tylko utwierdzała mnie w tym
przekonaniu. Muzycy, a zwłaszcza Damon wielokrotnie gestami i miną „mówili”:
„ludzie, ale zarąbista impreza, dajmy jeszcze bardziej czadu, aby na długo
zapamiętać te chwile”.
Po udanym koncercie supportujących Blur dwóch, mega
pozytywnych dzieciaków z The Boots, rozległy się charakterystyczne dźwięki
rozpoczynające Girls & Boys, kawałka idealnego na rozpoczęcie koncertu. Ten
numer po pierwsze zmusza wręcz do skakania a po drugie naturalnie wywołuje
interakcję z publiką. Przez kilka pierwszych chwil Damon jakby badał kogo ma
przed sobą, na ile zgromadzeni maja ochotę na wspólne śpiewanie i zabawę. Po
kilkudziesięciu sekundach uspokojony wzniósł tylko ręce w triumfalnym geście
kwitując sprawę słowami „all right”, odbiór był niesamowity. Już podczas
pierwszego refrenu zgubiłem but. Odnalezienie go wśród skaczącego tłumu było
prawdziwym kondycyjnym wyzwaniem, po wykonaniu którego wyrównywałem oddech
dobre kilkadziesiąt sekund. Tym bardziej, że wentylacja Civic Hall opierała się
jedynie na otwieranych co jakiś czas bocznych drzwiach. Temperatura na sali
momentalnie osiągnęła stan wrzenia, tym bardziej, że Blur kontynuował
prezentowanie na żywo płyty Parklife. O ile przy London Loves było jeszcze
umiarkowanie, to przy kolejnych Tracy Jacks i Jubilee w Civic Hall zaponował
istny amok. Skaczący tłumnie ludzie z niesamowita radością wykrzykiwali do
siebie słowa piosenek, podobnie zresztą jak Damon, który pochylając się nad
barierkami śpiewał prosto w twarz kolejnych znajdujących się w pierwszych
rzędach fanów, w tym szczęśliwego autora tego tekstu.
Wielokrotnie miałem
wrażenie, że Blur gra ten koncert specjalnie dla mnie i było to uczucie
niesamowite. Albarn starał się zaczepić wszystkich, których ograniał swym
wzrokiem, myślę, że kązdy z pierwszych kilku rzędów wyszedł z koncertu z wrażeniem
iż właśnie odbył się jego jednoosobowy, najmniejszy koncert świata. Wokalista
Blur o prawdziwy sceniczny mistrz, frontman w najlepszym tego słowa znaczeniu,
charyzmatyczny a jednocześnie mega sympatyczny i pozytywny. Czułem sie trochę
jak na koncertach Kultu czy T.LOVE w najlepszym okresie ich działalności. Było
swojsko, bez zadęcia, jak na spotkaniu dobrych znajomych. Jednym z mniej
ważnych przejawów tego stanu rzeczy było ciągłe polewanie wodą skaczącego pod
sceną tłumu, które pare razy przerodziło się w oblanie z szelmowskim usmiechem
siedzących na balkonie.Po energetycznej czwórce z Parklife przyszedł czas na chwilę
odpoczynku dla nóg w postaci Beetlebum. Piszę o nogach, bo gardła zgromadzone w
Civic Hall rozdarły się do granic mozliwości. Szczerze mówiąc nigdy nie byłem
wielkim fanem tego kawałka ale sądząc po reakcjach publiczności byłem w tym
względzie odosobniony.
Chwilę później, podczas wyspiewanego przez Grahama Coxona Coffe & TV, ponownie znalazłem się na orbicie szczęśliwości. Fantastycznie było zobaczyć tego maga gitary, przez większość koncertu skupionego na brzmieniu swojego instrumentu, który w tamtej chwili stał się w najważniejszą postacią na scenie w Wolverhampton.
Każdy kolejny kawałek zagrany tego wieczora niósł ze sobą cudowny element muzycznej magii: gościnny występ grającego na lutni Khyama Allamiego, Happy Birthday zaśpiewane zawstydzonej siedmioletniej dziewczynce siedzącej na balkonie, Country House wykonany przez Damona w podskokach i na leżąco, zabijające energią Parklife i Song 2, w których mimo wyjątkowo głośno ustawionych wzmacniaczy po Civic Hall toczył się ryk wniebowziętych fanów czy wzruszające i intymne This Is A Low kończące pierwszą część koncertu.
Chwilę wcześniej, podczas wykonywania przez zespół Tender miała miejsce chwila, o
której marzy każdy zespół na świecie. PO kilku charakterystycznych dźwiękach
zagranych przez Grahama i jeszcze przed dołączeniem się reszty zespołu sala została zawładnięta przez ludzi śpiewających „oh my baby...”.Członkowie
Blur na pewno słyszeli taką reakcją nie raz, ale wierzcie mi, że widząc ich twarze z bliska nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż są w tamtym momencie przeszczęśliwi. Niektórych uczuć nie da się ukryć.
Na bisy postanowiłem przenieść się w końcowe rejony sali. Z przodu było magicznie, ale uszy powoli zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, nagłośnienie nie było najlepsze, głównie z powodu zbyt głośno ustawionego basu i byłem ciekawy jak wygląda to na wysokości dźwiękowca. O dziwo z tyłu było podobnie. W ramach bisów Blur postanowił wyregulować ciśnienie wszystkim zgromadzonym, serwując same spokojniejsze utwory. Sing z debiutanckiej płyty, chwilę później dla kontrastu najnowsze Under The
Westway, pełne wygłupów Intermission, przecudne End Of A Century, czy dużo wolniejszą niż na płycie wersję For Tommorow – jednego z 3 moich ulubionych kawałków Damona i spółki. Całość zwieńczyło przywołane na samym początku relacji The Universal.
Czekałem na ten „lucky day” wiele lat i jestem niezmiernie szczęśliwy, że w końcu się wydarzył.
Pozostaje niebezpodstawna nadzieja, że jeszcze kiedyś nadarzy się okazja aby go powtórzyć. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję zobaczyć Blur na żywo nie przegapcie jej. W tej formie to jeden z najlepszych zespołów na świecie.
Jutro spelni sie jedno z moich najwiekszych koncertowych marzen. Caly dzien, zwiedzajac rozna olimpijskie areny w Londynie odliczalem godziny do koncertu BLUR, ktory zobacze jutro w Wolverhampton. Relacja wkrotce. Tymczasem posluchajcie nowej piosenki Damona, Grahama i spolki.
Jak co roku 1 sierpnia słuchamy kolejnych utworów z płyty Powstanie Warszawskie zespołu LAO CHE. Dziś czas na Barykadę. Piosenka przedstawia sytuację z drugiej połowy pierwszego tygodnia powstania. Radość z zastrzeleniu kolejnych, poszczególnych wrogów przechodząca w coraz większe wycieńczenie. Piosenka Barykady świetnie oddaje powtarzalność i rosnący trud, z którym zmagali się powstańcy. Jestem pewny, że archiwalia użyte do zilustrowania tego utworu dodatkowo pozwolą wielu osobom uświadomić sobie co działo się w Warszawie w sierpniu 1944 roku. Za każdym razem, gdy słyszę końcowe wersy tego utworu myślę sobie, że następnego dnia rano inaczej spojrzę w lustro podczas porannego golenia, bardziej doceniając czasy, w których przyszło mi żyć.
O tegorocznej edycji
Orange Warsaw Festival powiedziane zostało już wiele złego. Niestety muszę
dorzucić swoje 2 grosze. Dawno nie wyszedłem z koncertu tak zniesmaczony, jak
po pierwszym dniu festiwalu odbywającego się na stadionie Legii. Jakość
dźwięku, który zaserwowano publiczności była poniżej poziomu pijanej kapeli
weselnej rozgrzewającej się w toalecie. Najbardziej kłuło mnie to w uszy
podczas koncertu Linkin’ Park. Miałem na świeżo w pamięci ich koncert sprzed
kilku dni i wiedziałem dobrze w jakiej zespół jest formie i jak brzmi w dobrych
warunkach. Na OWF obszedłem wzdłuż i wszerz cały obiekt przy Łazienkowskiej 3 i
miejsca, w którym słychać byłoby wyraźnie cały zespół nie znalazłem. Porażające
było zwłaszcza nagłośnienie wokalu Chestera, który dając z siebie maxa brzmiał
niczym Kulfon, słabiutko, cichutko, tak jakby śpiewał bez mikrofonu. Mocy w tym
było tyle, co makaronu w risotto
Jednym z głównych
powodów, dla których wybrałem się do Norymbergi był koncert reaktywowanego po
latach Soundgarden. Wiele lat marzyłem a by usłyszeć głos Chrisa Cornella na
żywo. Niestety występ jego grupy na Rock Im Park to zdecydowanie największe
rozczarowanie tego festiwalu. Po nudnawym wstępie w postaci Searching With My
Good Eye Closed nadzieję na niezapomniane chwile przyniósł Spoonman. Niestety
był to pierwszy i ostatni dobry fragment tego koncertu. Dalszą jego część
wypełniły kawałki mniej lub bardziej znane ale męczące i pozbawione melodii
oraz energii. Było na tyle słabo, że w drugiej połowie koncertu wycofałem się
do strefy gastronomicznej, a tuz po spożyciu w towarzystwie dźwięków Black Hole
Sun najzwyczajniej w świecie usnąłem.
Soundgardenowy niesmak na
szczęście szybko poprawił mi zespół Evanescence. Nie nastawiałem się specjalnie
na ten koncert, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Smutne, momentami aż do
śmieszności, mroczne numery Amerykanów na żywo zyskały mocy i zabrzmiały
niesamowicie przestrzennie. Dźwięk gitar fantastycznie komponował się z fortepianem, za którym co pewien czas siadała wokalistka. Dosłownie czułem jak dźwięk przenika do mojego
wnętrza, pod alternastage panowała niesamowita, dziwnie podniosła atmosfera.
Dawno nie czułem się tak na koncercie, a podczas Call Me When You’re Sober i My
Heart Is Broken moja szczęka opadła na tyle, zaczęła kopać w nową stacje metra
w Norymberdze. Po zagranym na koniec Bring Me To Life dosłownie zakręciło mi
się w głowie i to nie tylko z powodu spożytych procentów. Poniżej link do koncertu, który odbył się dwa dni wcześniej na Rock Am Ring - równie dobry ale z beznadziejnym odbiorem publiczności. W Norymberdze wyglądało to znacznie lepiej.
Najlepszym koncert
ostatniego dnia festiwalu dał, jak na headlinera przystało, Linkin’ Park. Widziałem
ten zespół na żywo w 2006 roku w Chorzowie podczas występu przed Pearl Jam. I
wtedy, mimo niesprzyjającej widnej pory okazali się lepsi niż gwiazda wieczoru.
Oczekiwania wobec tegorocznego koncertu miałem więc ogromne i ku olbrzymiej
radości nie zawiodłem się. Ci, którzy postrzegają Linkin’ Park jako boysband
zmieniliby zdanie już po kilku taktach ich kawałków usłyszanych na żywo. Bije z
nich ogromna moc połączona z przebojowością, a jeśli chodzi o przestrzenność
dźwięku Amerykanie nieznacznie tylko ustępują europejskim kolegom z MUSE.
Genialnie brzmią też nakładające si na siebie chrypliwy wokal Chestera i rap
Mike’a. Jeśli dołożyć do tego wysoki poziom wszystkich instrumentalistów
otrzymujemy od tego zespołu prawdziwą koncertowa petardę. Występ Linkin’ Park
na Rock IM Park nie miał praktycznie słabego punktu. Spokojny początek w
postaci Place For My Head był tylko rozgrzewką na rozprostowanie stawów i
naoliwienie gardeł. A potem Given Up, Faint, With You, Runaway... Totalny
odlot, Norymberga wzbiła się w powietrze. Fantastycznie wypadło What I’ve Done,
które na żywo dosłownie zwala z nóg. Podobnie jak Burn It Down promujący nową
płytę, który z radiowego pitu pitu przekształca się na koncercie w czadową
bestię. Równie dobrze zabrzmiały The Catalyst czy Waiting For The End, w którym
doskonale słychać było jak dobry koncertowo jest to zespół. Pod koniec koncertu
na scenie odbyły się oświadczyny. Tłum początkowo zareagował sceptycznymi
podśmiechujkami ale kiedy przyszły żonkoś przemówił zrobiło się naprawdę
podniośle. Podobnie jak podczas zagranego chwilę później fragmentu Sabotage z
repertuaru Bestie Boys w celu upamiętnienia zmarłego niedawno MCA. Nie zabrakło
oczywiście również największych starych hitów w postaci In The End i Crawling
oraz wieńczącego dzieło One Step Closer. To był naprawdę fantastyczny koncert,
po którego zakończeniu cieszyłem się, że za kilka dni będę mógł go przeżyć
ponownie w Warszawie. Ale o tym w kolejnym
poście.
Mój świetny nastrój
podtrzymał rewelacyjny koncert FM Belfast odbywający się na scenie klubowej.
Przed festiwalem stawiałem ten zespół w jednym rzędzie z wspomnianymi już dziś
Citizens! 3 czerwca 2012 roku zweryfikował ten pogląd maksymalnie. W
przeciwieństwie do nudziarzy z Citizens! do FM Belfast to wulkan energii. Panowie
zaprezentowali wszystko co najlepsze w taneczno-popowej muzyce z nutką
oldschoolu. Momentami koncert przypominał klimatem Scissors Sisters, zarówno za
sprawą piskliwych wokali jak i wesołej, luzackiej atmosfery wesela po północy.
Islandczycy z FM Belfast umieścili na scenie mnóstwo balonów, przy piosence
Underwear okazali tytułową bieliznę, do swoich utworów wplatali niemieckie
rymowanki (eins, zwei, Polizei) i fragmenty kawałków innych bandów (choćby
What’s Up4 Non Blondes).
Jako ostatni na Rock Im
Park 2012 zaprezentował się Marylin Manson. Demoniczny początek do Hey, Cruel
World zagrany przy zasłoniętej kurtynie w świetny sposób podgrzał atmosferę.
Kiedy kurtyna spadła ku zaskoczeniu wszystkich Manson był wyjątkowo normalnie
ubrany, czarne spodnie, skórzana kurtka. Natomiast dziwnie rozmazany z prawej
strony twarzy makijaż powodował, iż wyglądał on naprawde demonicznie. Koncert
zaczął się z kilkunastominutowym opóźnieniem ale tempo narzucone odjegopoczątku
było naprawdę słuszne. The Disposable Teens, The Love
Song, nowe No Reflection, mOBSCENE, hit gonił hit. Podczas wykonywania jednej z piosenek crowdsurfing
postanowiła „wykonać” dmuchana lala. Jej żywot skończył się wraz z przebiciem
jej przez Mansona ostrzem noża, którym zakończony był jego mikrofon. Generalnie
jednak zespół bardziej niż na kontrowersjach skupił się na muzyce, co przyniosło
całkiem pozytywny efekt. Po Rock Is Dead i Personal Jesus musiałem udac sie
niestety na ostatni pociąg jadący tej nocy do miasta. Kończące koncert Sweet
Dreams, Antichrist Superstar i Beautiful People słyszałem więc z peronu. Koncert
Mansona nie rzucił na kolana, ale był niezły, dużo lepszy niż ten, który
widziałem 11 lat temu na Torwarze.