Mam wrażenie, że ostatnie kilka tygodni upłynęło w tempie sprintu Strusia Pędziwiatra. To był ciężki i intensywny ale jednocześnie obfitujący w wiele fantastycznych wydarzeń i płyt rok. Z racji na tą intensywność mam poczucie, że w następnym zestawieniu pojawi się kilka tych tegorocznych albumów, do których nie zdążyłem jeszcze dotrzeć. A jako, że rok kończy się za niecałe 4 godziny czas na coroczne podsumowanie i zestawienie płyt roku 2013 według Bonomuzy. Dziś miejsca od dziesiątego do czwartego, jutro podium.
MIEJSCE 10.
PEARL JAM – Lightning Bolt
Tegoroczny album Pearl Jam jest niestety słabszy niż jego poprzednik. Backspacera doceniłem jednak już po zakończeniu zestawienia płyt roku 2010, czego potem bardzo żałowałem. Lightning Bolt umieszczam tu więc lekko na wyrost, z myślą, że po kolejnych kilku przesłuchaniach przemówi do mnie równie mocno co dwa otwierające ją kawałki, numer tytułowy czy Pendulum.
MIEJSCE 9.
QUEENS OF A STONE AGE – …Like Clockwork
Warto było czekać 6 lat by usłyszeć ponownie Josha i spółkę w dobrej formie.
MIEJSCE 8.
SHAARK-A-TAAK – Rec In Progress
Solowy album Reaggeneratora jest dużo lepszy niż ostatnia płyta Vavamuffin.
MIEJSCE 7.
DAFT PUNK – Random Access Memories
W ranking Bonomuzy długo oczekiwany nowy album Daft Punk znajduje się nieco niżej niż w większości zestawień płyt roku 2013. Trzeba jednak po niego sięgnąć choćby z powodu nagrań w stylu Instant Crush z Julinaem Casablancasem, genialnego Within, przebojów lata w postaci Get Lucky czy Lose Yourself To Dance i wielu innych udanych elektro-kompozycji.
MIEJSCE 6.
PALMA VIOLETS – 180
Fantastyczny powiew młodości w brytyjskiej, muzyce gitarowej. Młodości, nie oryginalności.
MIEJSCE 5.
LILLY HATES ROSES – Something To Happen
Płyta pięknych kompozycji, w większości łączących lekką melodyjność z poważnymi tekstami dotyczącymi relacji międzyludzkich.
MIEJSCE 4:
ATOMS FOR PEACE – Amok
Ten fantastyczny, pełny muzycznej magii album spadł z podium dosłownie w ostatniej chwili. Polecam go jednak bardzo, nie tylko fanom Radiohead. Muzyczna alternatywa przez duże "A"!
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Spośród kilkudziesięciu koncertów T.LOVE, na których byłem ten sobotni z okazji 50-tki Muńka bez wątpienia plasuje się w top 3. Relacja soon
W tym tygodniu weekendowy numerek może należeć tylko do nich. Bekstrits bek oł rajt!!! Na początku tygodnia ogłoszono, że pod koniec lutego na warszawskim Torwarze zagrają zjednoczeni po przerwie Backstreet Boys.
Pierwsze informacje na temat ponownych występów Chłopców Z Tylnej Ulicy pojawiły się w wakacje. Siedząc przy grillu wspominaliśmy ów band i setki imprez, które spędziliśmy przy jego dźwiękach. I choć każdy w pierwszym odruchu mówił "Bekstrici? Eee, wiocha" to nie było nikogo kto nie znał na pamięć choćby trzech numerów BiBisów. I chociaż w liceum wszyscy słuchaliśmy raczej gitarowej muzyki to na studniówce w ramach kabaretu zaprezentowaliśmy "show" inspirowany poniższym występem amerykańskiego boysbandu.
Także rezerwujcie datę: 23 luty Torwar. Będzie Everybody, będę i ja. ;-D
Rec. In Progress, pierwszy album nowego projektu Reggaeneratora
wydany pod nazwą Shark-A-Taak to idealne antidotum na jesienną zamułę. W drugim
kawałku wokalista oświadcza, iż jest nakręcony jak zegar i trzeba przyznać, że
każdy dźwięk tej płyty to potwierdza. Co ważniejsze owa energia zaraża i
pozwala wystrzelić się na najwyższy poziom powera. Ten krążek to istna lawina,
słuchając go mam wrażenie jazdy bez hamulców. Kojarzy mi się, z koncertem, na
którym zespół z każdym kolejnym kawałkiem podkręca tempo.
Do moich faworytów z tego krążka należą Rude Bwoy Salut oraz
Saskerland. Riff tego pierwszego niesie w sobie moc w najczystszej postaci, ten
drugi rozwala zmiennością klimatów, a wstawka reggae „god save the saskerland” każdorazowo
wyświetla na mojej gębie rogala i buja lepiej niż koń na biegunach (prawdziwy,
nie „zwykła zabawka, mała huśtawka” Urszuli). Spokojne klimaty rodem z Jamajki
spotkamy również w zamykającym całość Olives’n’Wine. Poza tymi dwoma piosenkami
jest zdecydowanie mocniej...
Po raz pierwszy w historii Bonomuzy zdarza się, że weekendowy numerek to jednocześnie fragment płyty tygodnia. Nowa wersja pewnego szlagieru jest jednak zdecydowanie warta uwagi. Do mnie najbardziej przemawia fragment rozpoczynający się od 2 minuty i 14 sekundy. Wracając do oryginalnych wykonawców tego numeru pamiętam, że kilka lat temu występowali w Polsce na koncercie sylwestrowym. Nie byłoby w tym nic dziwnego, że w tym samym czasie Boney M grało koncert w Warszawie, Wrocławiu i chyba jeszcze jednym mieście. Albo mają teleport albo to była chałtura najwyższej maści.
Poniedziałkowy koncert Crystal Fighters w Stodole miał niemalże identyczną setlistę jak ten, który odbył się na tegorocznym Openerze. Zachowana została nawet niemal całkowicie kolejność zaprezentowanych utworów. Z wyraźnych różnic odnotować można było jedynie przesunięcie I Love London oraz Wave do bisów.
Kryształowi Wojownicy prezentują się na żywo fantastycznie. To prawdziwa żywa energia, melodyjna, skoczna i porywająca do szaleństwa. Trudno było znaleźć w Stodole osobę nie wykonująca rytmicznego „dżamp dżamp”. Sceniczni bohaterowie również nie oszczędzali się prezentując porcje pozytywnego zakręcenia. Sebeastian – wokalista pierwsze trzy kawałki występował z zasłoniętą twarzą. Kiedy wreszcie pozbył się przesłaniającej facjatę masko-peruki do złudzenia przypominał mi wokalistę Łąki Łan. Nie zabrakło wilkeigo kotła na środku sceny, ksylofonu czy mini gitarki, na której przygrywał co jakiś czas wokalista. Niestety tych dwóch ostatnich praktycznie nie było słychać. Nagłośnienie było bowiem tego dnia w Stodole fatalne...
Od dziś przysłuchujemy się solowej płycie Reggaeneratora pod szyldem SHARK-A-TAAK. Zapraszam na https://t.co/vgl3dZvkjA
— Bonomuza (@Bonomuza) listopad 19, 2013
Rzadko zdarza się aby płyta od której oczekuje się bardzo dużo potrafiła te oczekiwania przerosnąć. Z olbrzymia radością oświadczam, że do tych nielicznych przypadków zdecydowanie zalicza się czwarty studyjny album zespołu Arcade Fire pod tytułem Reflektor. Nie licząc pierwszego przesłuchania, po którym nie byłem ostatecznie przekonany do jakości tego krążka, począwszy od drugiego jestem tą płytą oszołomiony i każdego z Was namawiam aby nie zwlekali ani chwili dłużej i oświetlili swoje muzyczne życie Reflektorem.
W otwierającym go kawałku tytułowym najbardziej podobają mi się transowy fragment środkowy oraz pojedyncze dźwięki, głównie w instrumentalnych fragmentach niosące jednoznaczne skojarzenia z Achtung Baby. Ta piosenka pełni zresztą taką samą funkcję jak otwierające ów album U2Zoo Station – informuje słuchacza krzycząc wręcz: „nagraliśmy coś innego niż dotychczas i niż się spodziewałeś. Zostań z nami a przeniesiemy cię w kosmos”. I o ile pierwsze dwie piosenki z Reflektora (tytułowa i We Exist z basowym motywem przypominającym majkelowe Billy Jean) to tzw. „nieoszałamiające rozgrzewanie silników” to potem udajemy się dzięki Kanadyjczykom dalej niż pies Łajka, Jurij G. i Apollo 13...
Od wtorku przysłuchiwaliśmy się z bliska czwartemu
studyjnemu albumowi Arcade Fire. Jutro znajdziecie na Bonomuzie szczegółową
recenzję tej płyty. Dziś, „na dobranoc” proponuję projekcję jej wszystkich pięciu
fenomenalnych kawałków, z którymi zaprzyjaźnialiśmy się w tym tygodniu.
Utwór tytułowy i jednocześnie pierwszy singiel z Reflektora
początkowo nie robił na mnie przesadnego wrażenia. Dalej zresztą twierdzę, że
na tym podwójnym albumie znajdziemy masę o wiele lepszych kompozycji.
Do moich absoultnych faworytów zaliczają się Here Comes The
NIght Time…
…oraz Joan of Arc.
Jeden z piękniejszych spokojnych fragmentów albumu stanowi
paradoksalnie utwór o tytule Awful Sound.
Okropnych dźwięków na Reflektorze praktycznie nie ma.
Zgodnie z tytułem ostatniego zaprezentowanego w tym tygodniu numeru słuchając
tej płyty chce się aby nigdy się nie kończyła.
Zadanie: Wybierzcie słowo, które najlepiej pasuje jako
dokończenie zdania "Gdzie spojrzę dokoła..."
a) dżungla
b) korek
c) czubki
d) tęcza
Prawidłowa odpowiedź to D.
Mam wrażenie, że w ostatnich dniach tęcza była w mediach
częściej wspominana niż zamknięcie mostu Grota-Roweckiego, debiut Nawałki w
roli selekcjonera i pościg za księdzem-pedofilem razem wzięte. Tęcza płonęła,
przy tęczy rozlali farbę, pod tęczą urządzono masowe "cmok cmok". Tęcza,
tęcza, cza, cza cza. Stąd też w dzisiejszym weekendowym numerku sięgamy po
klasyk.
W tym tygodniu przysłuchujemy się na fejsbukowym profilu Bonomuzy najnowszej płycie Arcade Fire. Znajdziecie tam taki muzyczne cudeńka jak choćby poniższe nagranie. Poznajecie panów, których Win Butler wygania ze sceny około 70 sekundy teledysku ? ;-D Jest w tym coś symbolicznego, zwłaszcza pamiętając fakt, iż 8 lat temu pochodzące z debiutanckiego albumu Kanadyjczyków Wake Up rozpoczynało koncerty U2. Dziś wygląda na to, że "uczeń przerósł mistrza" a na półki sklepowe trafiła płyta pokroju Achtung Baby. Ale o tym w szczegółowej recenzji za kilka dni. Na razie "Here Comes The Night Time". Rozkoszujcie się nim!
wtorek, 12 listopada 2013
Panowie z PLACEBO chyba nie końca zadowoleni są z końca wakacji. Dziwna klima dziś na koncercie była. Moment magii niestety nieliczne.
— Bonomuza (@Bonomuza) November 12, 2013
poniedziałek, 11 listopada 2013
Crystal Fighters w Stodole - fajny koncert z żenującym nagłośnieniem. Szczegółowa recenzja soon. Jutro PLACEBO na Torwarze
— Bonomuza (@Bonomuza) November 11, 2013
Niewiele brakowało aby ta recenzja zaczynała się od stwierdzenia, że zamiast nowego albumu Arctic Monkeys powinni wypuścić jedynie singiel. Promujące i otwierające AM fenomenalne Do I Wanna Know oraz R U Mine zaostrzyły bowiem apetyt na świetny rockowy krążek, tymczasem słuchając większości ciągu dalszego tej płyty można odnieść wrażenie, że nagrał go ktoś inny. One For The Road, choć niezłe poprzez wysokie rejestry, w których operują główny wokal i chórki bardziej niż z rockowa kapelą przynoszą skojarzenia z czymś pomiędzy Bee Gees a Scissors Sisters. Podobna ekspresja pojawia się także w I Want It All, tu jednak ciekawie współgra w niską, niepokojącą warstwą instrumentalną. Sporo tu pisków i jazgotliwych interwałów, które przypominają klimat końcowych piosenek z płyty Chłopaki Nie Płaczą T.LOVE, choćby Bajer czy Popularny.
W kilku kawałkach udało się wypracować kompromis pomiędzy eksperymentami a starym charakterem zespołu. Najlepszy przykład...
Dokładnie dziś pół wieku kończy Muniek Staszczyk. Życząc STO LAT wierzę, że Zygmunt dopiero co minął półmetek drogi, także tej twórczej. Ostatni, zeszłoroczny album po raz kolejny udowodnił jak wiele T.LOVE ma jeszcze do powiedzenia i jak ważny jest na polskiej muzycznej scenie. A z drugiej strony czy zdajecie sobie sprawę, że dzisiejszy jubilat dostarcza nam pozytywnej, muzycznej energii już czwartą dekadę? Pociągnąc drugie tyle będzie więc chyba ciężko.
Tak czy inaczej z okazji 50-tki posłuchajmy po jednym kawałku z każdej z nich.
Pierwsze trzy kompozycje z trzeciej studyjnej
płyty Vampire Weekend zawierają w sobie wszystko co w muzyce amerykańskiego
kwartetu najlepsze. Otwierający album Obvious Bicycle zaczyna się tak jakby
realizator za późno wcisnął przycisk odpowiadający za nagrywanie. Nagłe
uderzenie akustycznej gitary i wokalu, którego nie poprzedza nawet sekunda
wprowadzenia dziwi jednak tylko przez krótką chwilę. Już po kilku sekundach
tego kawałka odlatujemy bowiem w krainę nostalgii, spokojnego bicia serca i
przepięknej muzyki. Choć brzmi ona trochę jak utwór pogrzebowy tak naprawdę
jest wezwaniem do wzięcia się w garść, które poprzez aranżacje refrenu wydaje
się być śpiewane z zaświatów. Nie pobędziemy tam jednak zbyt długo, gdyż
następujące po nim Unbelievers podkręca tempo o 200 procent częstując nas
szybkim, przebojowym kawałkiem z wyjątkowo chwytliwym refrenem, którego melodia
brzmi świetnie nawet w towarzystwie samej perkusji. Natomiast zamykający
pierwsza trójkę Step już po pierwszym przesłuchaniu wkręca się w głowę na
bardzo długo. Fantastyczny klimat robi w tej piosence klawesyn oraz zaśpiewany
w wysokich rejestrach refren, co w połączeniu z fajnym tekstem daje jeden z
moich ulubionych tegorocznych kawałków.
Z lekkim opóźnieniem rozpoczynamy przesłuchanie kolejnej płyty tygodnia. Po fenomenalnym debiucie i jego słabym następcy Amerykanie z Vampire Weekend nagrali kilka miesięcy temu trzeci album, tzw, krążek prawdy. Przysłuchajmy się więc czy wyszli z tej próby obronną ręką. Na początek proponuję płytowy numer 3, najlepszy z całego longplaya, fantastyczny i przypominający klimatem debiutanckie nagrania Step.
Planowo mieliśmy od dzisiaj przesłuchiwać płytę zespołu, którego nazwa kojarzyć się może z sobotnią zmianą czasu na zimowy lub z jedną z marek samochodu. Ostatnie 24 godziny przyniosły jednak dwie smutne wiadomości: świat polityki i muzyki stracił niezwykle ważnych wielkich ludzi. A jako, że polityką na Bonomuzie się nie zajmujemy dziś oddajemy hołd Lou Reedowi. Posłuchajcie piosenki zespołu, którego lider jest patronem tego bloga, utworu z koncertu z najlepszych czasów irlandzkiego kwartetu. Dziś zastosowane tu efekty specjalne stanowią chleb powszedni. Dwadzieścia lat temu miało tu zupełnie inny, dużo mocniejszy wydźwięk.
Na zakończenie tygodnia proponuję szybkie podsumowanie tego-tygodniowych przesłuchań ostatniego studyjnego albumu Nirvany.
tourette's, jedyna piosenka z In Utero, które tytuł pisany
jest z małej litery to mój zdecydowany numer 1 z całego albumu. 20 lat temu
ceniłem go głównie za moc i punkowy styl, potem zrozumiałem co znaczy tytuł i
doceniłem go jeszcze bardziej. Serdecznie polecam, choć zdecydowanie bardziej
jutro na dzień dobry niż dziś na dobranoc.
Nie znam słów wystarczających do opisania magii tej piosenki. Każda jej projekcja, choć odbyłem ich pewnie
blisko tysiąca wywołuje we mnie skrajne emocje. Mimo upływu 20 lat nadal
twierdzę, że właśnie dzięki takim utworom Nirvana była "beatlesami" lat
90-tych.
Większość tekstów na In Utero ma raczej dołująco-przerażający
wydźwięk i dość dobrze obrazuje demony z głowy Kurta Cobaina. Słowami
dzisiejszego przedstawiciela płyty tygodnia udowodnił jednak naprawdę fajne
poczucie humoru.
"If you ever need anything please don't
hesitate to ask...someone else first" Mistrz!
Pennyroyal Tea miała trafić na półki jako trzeci singiel z
In Utero w połowie kwietnia 1994. Kurt Cobain nie dożył niestety tej chwili, a
w skutek jego śmierci publikacji zaniechano.
Pierwszym singlem z tej genialnej płyty było Heart-Shaped
Box, którego refren jest esencją gitarowej muzyki. Połączenie
wokalno-gitarowych dialogów z połamanym rytmem perkusji oszałamia mnie do dziś.
Zastanawialiście się kiedyś skąd wziął się zwyczaj mówienia gościom "nie zdejmuj butów"? Jeszcze niedawno wydawało mi się, że wynika:
a) z szarmanckości
b) z chęci ukrycia ilości kurzu na podłodze
c) z obawy przed syndromem "stinky foot"
Prawda leży jednak gdzie indziej a odpowiedź na to pytanie przynosi dzisiejszy, prawdziwie mistrzowski weekendowy numerek. "What's that sound? I like that sound. I love that sound". Uwielbiam.
Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią od dziś płytą tygodnia staje się klasyk, który miesiąc i jeden dzień temu obchodził swoje dwudzieste urodziny. In Utero to fantastyczny przykład na to jak po wydaniu płyty przełomowej i fantastycznej od A do Z nagrać album, który podtrzyma poziom i sprawi, że ludzie przestaną mówić tylko i wyłącznie o tym co zespół osiągnął w przeszłości. Zaczyna się on tak:
Pamiętacie animowaną reklamę jednej z sieci telefonicznych, w której
niemalże identyczny rysunkowy ludek mówił na końcu "Simpluś?
siuuuuuper"? Do dziś zastanawiam się kto dla kogo był inspiracją, kto był twórcą, kto reproduktorem, kto jajkiem kto kurą.
Tak czy owak jako, że podczas tego weekendu jestem w Rzymie na udaną niedziele proponuję utwór ze słonecznej Italii. Zapraszam do miłe pobudki w towarzystwie wkręcającego, oldschoolowego klipu. Jeśli ktoś będzie w stanie spisać tekst tej piosenki będę zobowiązany ;-)
Kiedy 3 lata temu
PLACEBO jako zwiastun nowej płyty zaprezentowało fantastyczne Battle For The
Sun skakałem z radości jak dziecko. Kilka tygodni później okazało się niestety,
że był to jedyny godny uwagi numer z całej płyty a nowy perkusista i nowa, dobra
energia w zespole wcale nie przełożyły się na jakość kompozycji. W tym roku, po
usłyszeniu świetnego Too Many Friends postanowiłem na wszelki wypadek nie
napalać się za bardzo na nowy album, pamiętając, że w przypadku tej kapeli im
gorsza atmosfera w studio tym lepszy efekt końcowy (vide płyta MEDS).
Otwierający płytę
kawałek tytułowy to dobry „otwieracz” koncertowy, jako początek albumu też
sprawdza się nieźle, mimo iż tak naprawdę nie ma w nim wiele ciekawego. Lepiej
wypada pod tym względem kolejne Scene Of The Crime, w którym elektroniczne
brzęczące wstawki interesująco przenikają się z motywem zagranym na
fortepianie. Kawałek ma fajną dramaturgię, od pierwszej sekundy czuć w nim specyficzny niepokój, który rośnie dodatkowo z każdą kolejną minutą. To jedna z
tych piosenek Placebo, przy której słuchaniu pojawia się przed oczyma gotowy
film lub choćby scenariusz...
W tym tygodniu będziemy przyglądać się z bliska siódmej studyjnej płycie PLACEBO. Zaczynamy od singla promującego Loud Like Love. Podoba mi się w nim wszystko: świetny tekst, fantastyczna, chwytliwa melodia. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy z jednej strony cieszyłem się z tego, jak jest dobry a z drugiej miałem obawy, czy tak jak w przypadku Battle For The Sun nie będzie to jedyny jasny moment płyty.
Na szczegółową recenzję zapraszam jutro a dziś posłuchajmy Too Many Friends, w którym Brian Molko zwierza się między innymi, że nigdy nie skorzysta z pewnego toaletowego udogodniena. Posłuchajcie uważnie fragmentu od 4:24. "I'll never bidet" - i wszystko jasne! ;-))))
Kolejny cykl, który rozpoczyna się tej jesieni na Bonomuzie to WEEKENDOWY NUMEREK. Nastrajając się odpowiednio na weekend w każdy jego początek będę proponował Wam ciekawe utwory z kategorii baja-bongo, jazda-jazda, umcy-umcy, rąsia-macha-nózka-tupie, zwał jak zwał. Generalnie na pewno nie znajdziecie tu romantycznych ballad tylko numery, przy których trudno usiedzieć w miejscu bo wprawiają w stan podobny do tego, w jakim znajduje się bohater dzisiejszego teledysku.
Zespół Infinity Ink idealnie wpisuje się w charakter nowego bonomuzianego działu. Ich Infinity ma w sobie coś hipnotycznego, a fragment po 3 minucie utworu to dla mnie "Boney M XXI wieku". Warstwie muzycznej dorównuje świetny teledysk. Polecam, Żanet Kaleta.
Nie lubię kiedy polskie
zespoły śpiewają po angielsku. Często mam wrażenie, że ucieczka od polskiego
tekstu spowodowana jest brakiem czegoś sensownego do powiedzenia. Po angielsku
brzmi przecież lepiej, a część w ogóle nie zrozumie. Taka sytuacja nie dotyczy
na szczęście debiutanckiej płyty Lilly Hates Roses. Naprawdę dawno nie
słyszałem piosenek z tak dobrą warstwą liryczną. Niemal każda z umieszczonych na
Something To Happen kompozycji urzeka niebezpośrednim, poetyckim i
trafiającym w sedno tekstem, którego słowa stawiają przed oczyma obrazy chwil,
które przeżył chyba każdy. Zdecydowana większość dotyczy relacji międzyludzkich
oraz bezpowrotnie mijającego czasu. Moimi dwoma faworytami są pięknie opisujące
3 fazy życia All I Ever oraz piorunujące wezwanie do zakończenia bezsensownego
związku w postaci Only A Thought.
Dość powakacyjnej zamuły !!! Od dziś startujemy z nową ramówką Bonomuzy. No może bez przesady, ze z ramówką, w końcu to blog a nie rejdjoł gaga czy Romantica TiVi ale od jesieni wprowadzamy tu kilka nowości. Pierwszą z nich będzie płyta tygodnia, której jak sama nazwa wskazuje będziemy słuchać przez cały miesiąc. ;-))) A tak poważnie to co poniedziałek będziemy "brali na warsztat" kolejne albumy, w większości te nowe ale również i klasyki.
Oprócz tradycyjnej recenzji na fejsbookowym profilu Bonomuzy będziemy również codziennie słuchać najciekawszych kawałków z niej pochodzących.
Na pierwszy ogień fantastyczny polski debiut: Lilly Hates Roses!
Dziś przypada data oficjalnej premiery nowej płyty PLACEBO. Mimo tego kupić Loud Like Love się dziś nie dało, ot taka forma "promocji" w czasach, gdy płyty kupowane są na potęgę. Dość sarkazmu. Jeszcze dziś pojawi się bowiem okazja usłyszenia wszystkich nowych utworów angielskiego trio i to w wersji "live". O 20 czasu angielskiego, czyli o 21 w Polsce PLACEBO rozpocznie koncert, który można będzie zobaczyć na Youtubie. Zachęcam do oglądania poprzez kliknięcie w TEN LINK.
Na warszawski koncert
Rogera Watersa zdecydowałem się „last minute”, w pełnym tego słowa znaczeniu. Dźwiękowa żenada na lipcowym występie Depeche Mode zniechęcała mnie
do ponownego odwiedzenia Stadionu Narodowego, ostatecznie zwyciężył jednak
sentyment i ogromny szacunek do płyty The Wall. W związku z kupnem biletu na
kilka godzin przed rozpoczęciem show jedyną dostępną opcją było odebranie go
pod stadionem. Widząc liczącą około 500 osób kolejkę stojącą w tym samym celu
do 4 (słownie: CZTERECH) okienek na niecałą godzinę przed planowaną godziną
rozpoczęcia koncertu szacowałem, że przynajmniej połowa z nich nie łącznie ze
mną nie zobaczy występu Watersa od początku. Szczęśliwie znalazłem się w
odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, w którym organizator na kwadrans przed ęgodziną zero" niespodziewanie postanowił uruchomić dwa kolejne punkty odbioru biletów.
Dlaczego nie były one otwarte od początku pozostanie zagadką . W
każdym razie przestrzegam przed wybieraniem opcji „odbierz przed koncertem”, bo
zorganizowane jest to przez Live Nation w żenujący i odbiegający od wszelkich standardów sposób,
zwłaszcza biorąc pod uwagę ceny biletów. No chyba, że ktoś lubi podkręcać się
przed koncertem na zasadzie „zdążę czy może nie bałdzo”. Ja miałem mega farta,
ale nie jestem pewny czy udało się wszystkim, mimo iż koncert rozpoczął się z
półgodzinnym opóźnieniem.
Dość jednak o organizacji
bo to co zobaczyłem 20 sierpnia na scenie Narodowego było bez najmniejszych
wątpliwości najlepszym muzycznym show, jakie moje oczy kiedykolwiek widziały. Jeszcze
przed rozpoczęciem w oczy rzucała się dekoracja w postaci ściany z białych
cegieł sięgająca od dwóch krawędzi sceny
aż do trybun. Podczas całego koncertu pełniła ona funkcję ekranu, na którym
wyświetlano liczne zdjęcia i animacje w ogromnej większości ukazujące
przerażające konsekwencje wojny. Najciekawsze w tej ścianie było jednak to, iż
przez całą pierwszą godzinę była ona rozbudowywana. Nie widziałem jeszcze
koncertu, w którym scenografia zmienia się na oczach widzów non stop, dzięki
czemu jest budowana scenografia, dzięki
czemu ciągle zmieniała się perspektywa widzenia sceny, aż do momentu, gdy
muzyków widać było jedynie przez male okienka. Już przy otwierającym The WallIn The Flesh? Nad głowami wszystkich przeleciał samolot wypuszczony spod dachu
stadionu, który z hukiem roztrzaskał się o sceniczne głośniki. Przy Another
Brick On The Wall zobaczyliśmy monstrualnych rozmiarów kukłę nauczyciela
grożącego kilkunastu znajdującym się na scenie dzieciom śpiewającym refren
piosenki. Wcześniej na białej ścianie i telebimach wyświetlono falującą wodę,
która nie wiem jaki cudem widoczna była w poziomie dając efekt zalewania całego
stadionu przez morze. Nie sposób opisać całej sztafety wizualnych efektów,
oddzielną wagę trzeba natomiast poświęcić dźwiękowi, co do jakości którego
miałem największe obawy. W miejscu, w którym siedziałem był on po prostu
fenomenalny...
Od kilku dni po głowie chodzi mi ten piękny utwór U2. Dziś nuci go pewnie większość piłkarzy Legii, kierując słowa "in a little while surely you'll be mine" do Ligi Mistrzów. Oby po 22:30 ta przepowiednia się spełniła !!!
Od której strony nie
zacząłbym wspominać lipcowego koncertu Depeche Mode w Warszawie jak bumerang
powraca jego główny antybohater – Stadion Narodowy. Wygląda niestety na to, że
obiekt ten kompletnie nie nadaje się na koncerty, w których na instrumentarium
składa się coś więcej niż akustyczna gitara. Wraz z rozpoczęciem otwierającego
występ DepechówWelcome To My World do uszu publiczności doszedł tumult
przemieszony z bełkotem i dźwiękowym echem odbijającym się od trybun i
zamkniętego mimo mega słonecznej aury dachu. Z owej rzeźni byłem w stanie
wychwycić jedynie głos wokalisty i dudniące basy, sfera melodyczna instrumentów
była kompletnie nie do rozpoznania.
Po raz pierwszy złapałem nerwa przy
zagranym jako trzecie Walking In My Shoes. To jeden z 3 moich ulubionych
kawałków Dave’a i spółki a zamiast się nim cieszyć musiałem dogrywać sobie w
wyobraźni piękna melodię, która go prowadzi. Kiedy dwa numery później Black
Celebration również zabrzmiało jak trudny do rozpoznania bełt postanowiłem
znaleźć na Narodowym miejsce, w których słychać choć trochę lepiej, choć zajęte
pierwotnie miejsce blisko budki dźwiękowców wydawało się optymalne. Podczas
poszukiwań okazało się, że w większości miejsc słychać jeszcze gorzej. Totalnie
zmiażdżył mnie fakt, że Barrel Of A Gun udało mi się rozpoznać dopiero w
refrenie. W końcu pozbawiony nadziei stanąłem przy samym wyjściu z płyty
stadionu, co okazało się najlepszą decyzją tamtego wieczoru. Jedynie tam dźwięk
był na tyle selektywny, że pozwalał rozróżnić dźwięki grane przez danych
muzyków. Z każdą piosenką miejsca przy wyjściu stawały się coraz bardziej
okupowane, co świadczy tylko o tym, że moje poszukiwania nie były fanaberią i
zmierziły przynajmniej kilka tysięcy osób.
Szkoda tym bardziej, że,
gdyby nie dźwiękowa żenada koncert byłby świetny. Mimo długiego czasu trwania
trasy Dave wydawał się być w rewelacyjnej formie i dobrym nastroju. Początkowo
wydawało mi się, że gorzej trudy długiego koncertowania znosi Martin, który w
pierwszej połowie wyglądał na nieobecnego i mocno zmęczonego. Zmieniłem zdanie
w tym temacie, gdy przejął on mikrofon serwując fantastyczne
wykonania Higher Love i Shake The Disease. A rozpoczynające bisy Home było
chyba najpiękniejszym momentem całego koncertu. Tak samo jak 12 lat temu
podczas koncertu DM na Służewcu do głowy
przyszła mi myśl, że w tym zespole głównym wokalistą powinien być właśnie
Martin. Odbieranie zajęcia Gahanowi byłoby jednak zbrodnią, zwłaszcza po
piorunujących wykonaniach I Feel You i Just Can’t Get Enough, które rozkręciło
i rozbawiło każdą jedna zebraną na stadionie osobę. Ten drugi, stary jak świat
kawałek, mimo swojego oldschoolowego brzmienia nadal wypada rewelacyjnie. Większe szaleństwo zapanowała wśród publiki jedynie przy Enjoy The Silence, jakby nie patrzeć najbardziej znanym hiciorze zespołu. A jeszcze a propos oldschoolu: kiedy tylko na telebimie Andy do głowy przychodziły mi
skojarzenia z Budką Suflera, jakoś taki podobny mi się wydał do KrzychaCugo, z
twarzy i okularów.
Depeche Mode zdecydowanie
stanęli na wysokości koncertowego zadania. Rzekłbym nawet, że zrobili wszystko
co się dało, aby odciągnąć uwagę od tragicznej jakości nagłośnienia. Naprawdę
żałuję, że tak wiele miejsca poświęcić musiałem opisie tej żenady, ale robię to
ku przestrodze: jeśli na Stadionie Narodowym będzie grała kapela, którą
kochacie to lepiej sprawdźcie, gdzie występują dwa dni wcześniej i później i
wybierzcie się lepiej na koncert do Berlina, Pragi czy Wilna. Może wyjdzie
drożej ale na pewno zaoszczędzicie sporo nerwów.
Dziś po zwycięstwie nad norweskim Molde i zapewnionym awansie przynajmniej do fazy grupowej Ligi Europejskiej zachęcam do spędzenia kilku chwil z muzyką z kraju naszych wczorajszych przeciwników.
Zespół Hurra Torpedo zdecydowanie można zaliczyć do topu najbardziej odjechanych kapel na świecie. Oprócz tradycyjnych instrumentów używają bowiem
do swojej twórczości...sprzętów AGD. Przekonajcie się zresztą sami słuchając
trzech poniższych piosenek, które przy okazji dobrze oddają stan po wczorajszym
zwycięskim remisie.
Podobno z twarzy Skandynawów trudno wyczytać emocje. Domyślam, się że tym bardziej podczas dzisiejszej pomeczowej konferencji prasowej Ole Gunnar Solskjaer zachował „poka fejs”.
Jan Urban, piłkarze oraz
tysiące fanów mogli za to z entuzjazmem zanucić Odę Do Radości a następnie rozważać, na którego z pięciu potencjalnych przeciwników trafić by było najlepiej wodząc myślami po pięciu europejskich miastach i pytając samego siebie "where is my mind". Moje myśli były najbliżej Zagrzebia.
Cytując klasyka: "stało się, stało sie, to co miało się stać, dopiero w sierpniu czy-naś-cie, nosz tra la la".
Zapraszam do śledzienia kanarkowego konta Bonomuzt https://twitter.com/Bonomuza Oprócz zapowiedzi tekstów znajdziecie tam sporo muzycznych przemyśleń na gorąco, mini relacji z koncertów oraz newsów czy pilnych poleceń. Chociażby takich jak ten:
Na BBC Entertainment zaczął się właśnie 2-godzinny skrót z Glastonbury 2013. Arctic Monkeys obecnie zakładają się o wygląd na dęsflorze
— Bonomuza (@Bonomuza) August 4, 2013
Moją aktywność
ostatniego dnia festiwalu można by porównać do misia koali po sporej dawce
eukaliptusa. Na papierze dzień zapowiadał się średnio, żelazny punkt programu
stanowił jedynie koncert Crystal Fighters. Faworyci nie zawiedli dając
najlepszy koncert całego Openera. Dotychczas miałem niefart do tej kapeli. Dwa
lata temu ich występ przeszedł mi koło nosa zarówno na Hurrciane jak i Openerze.
Po tym, co zobaczyłem, gdy wreszcie się udało żałuję tych wcześniejszych razów
jeszcze bardziej. Ogień – to słowo najlepiej chyba oddaje to, co działo się pod
Alterklub Stage tego sobotniego wieczoru, która przeżywała chyba tegoroczny
rekord frekwencyjny. Ku mojej dużej radości Wojownicy postawili zdecydowanie na kawałki z pierwszej, zdecydowanie lepszej od swej następczyni
płyty. Po miażdżącym otwarciu w postaci Solar System oraz Follow wewnętrzne
metronomy publiczności wychyliły się maksymalnie w prawą stronę. Totalny amok
zapanował przy I Love London, najbardziej schizolskim numerze Kryształowych,
fantastycznie wypadły również Plage, In The Summer oraz At Home. Jedyne czego
żałuję, to, że koncert nie odbył się po ciemku lub w namiocie. Na zobaczenie
Crystal Fighters pod dachem będzie jednak okazja 11 listopada w Stodole. Bilety
zakupiłem zaraz po powrocie z festiwalu i jeśli ktoś z was chce bawić się w
dzień niepodległości w warszawskim klubie radzę nie zwlekać z nabyciem ticketu.
Pierwszy sobotni
koncert, zgodnie z oczekiwaniami okazał się najlepszy, nie
miałem więc ciśnienia na ciąg dalszy.Pomny nienajlepszych, łagodnie rzecz
ujmując, wspomnień z poprzedniego występu Kings Of Leon na Openerze tym razem
podświadomie obrałem taktykę słuchania ich koncertu bez patrzenia na scenę. I
muszę przyznać, że efekt był dużo lepszy niż się spodziewałem. Muzyka
Amerykanów przemawia do mnie dużo
bardziej samym dźwiekiem, kiedy nie widzę jak nudzą się na scenie. W drugiej
części koncertu postanowiłem jednak dołożyć sobie wrażenia wizualne. I muszę
przyznać, że również było nieźle. Drugie podejście Kings Of Leon w Polsce
wypadło znacznie lepiej niż premierowe. Było na tyle dobrze, że odpuściłem w
efekcie koncert Transmisji. A Closer dosłownie skosił trawę na Babich
Dołach.
Tegorocznego Openra
pożegnałem na koncerce LAO CHE. Koncert zdominowały piosenki z dwóch ostatnich
krążków zespołu. Zaskakująco dobrze wypadły te z nielubianej przeze mnie płyty
Prąd Stały Prąd Zmienny, które w plenerze wybrzmiały dużo głębiej niż w nagraniach
studyjnych. Po raz kolejny okazało się niestety, że z najnowszymi numerami z
rewelacyjnego Sountracku jest wręcz odwrotnie. Słyszałem je na żywo po raz
drugi i po raz drugi zupełnie do mnie nie przemówiły. Wydaje się, że zespół nie
jest w stanie odtworzyć tego, co zarejestrował w studio, stąd przearanżował
piosenki, nie do końca udanie. Zwłaszcza te najlepsze: Govindam,
Już Jutro czy Zombie. Babie Doły opuściłem
przy dźwiękach klimatycznego Idzie Wiatr.
Tegoroczny
Opener stał na naprawdę wysokim poziome i zaliczam go zdecydowanie do
najlepszej trójki spośród 10 edycji, na których byłem. Mimo bardzo ciekawego
line-upu nie osiągnął on jednak rewelacyjnej frekwencji. Jeśli wierzyć
zasłyszanym rozmowom ochroniarzy w sobote, najbardziej „ludnym” dniu festiwalu
spodziewano się jedynie 40 tysięcy osób. Jestem jednak pewny, że żadna z nich
nie opuszczała Gdyni zawiedziona.
Jak co roku 1 sierpnia przypominamy sobie kolejne utwory z płyty Powstanie Warszawskie. Ta rocznica jest dla mnie inna niż dotychczasowe, po raz pierwszy obchodzę ją bez jedynej bliskiej osoby, która w powstaniu walczyła. Tradycyjnie o godzinie 17 przystanę i oddam minutowy hołd ludziom, którzy oddali życie latem 1944 roku. Wspomnę też Dziadka, żałując, że już nigdy nie usłyszę jego pięknych opowieści z tamtych czasów.
Zrzuty to pierwszy utwór na płycie Lao Che ukazujący problem walczących powstańców. Brak broni i pomocy ze strony sojuszników co raz bardziej dawał im się we znaki...
Trzeci dzień Openera
2013 zapowiadał się jako najciekawszy z całego festiwalu. Rozpocząłem go pod
główną sceną, na której zaprezentował się „Kaliber 44”. Bardzo podobny koncert
odbył się w tym samym miejscu bodajże 6 lat temu, z tymże wtedy miał miejsce
pod szyldem Abradab. Muzyka K44 zdecydowanie przetrwała próbę czasu, koncert brzmiał
świetnie a główna scena zanotowała chyba rekord frekwencyjny jeśli chodzi o
koncerty o godzinie 18. Super było się pobujać przy dźwiękach znanych z liceum,
śmiesznie zobaczyć jak ząb czasu nagryzł rówieśników. W oczy rzucał się
szczególnie Joka, którego twarz przybrała kształt owalu i który przy swoich
dłuższych partiach czerwieniał niczym truskawka w szczycie rozkwitu. Fajny
wyglądały winyle MC z logo K44, całość brzmiała naprawdę super, energia koncertu
nie pozwalała na bezruch. Po godzinie z repertuarem Kalibra usłyszeliśmy kilka
utworów Abradabu a także Nie Rytmiczny Me HowIndios Bravos wyśpiewany przez
Gutka.
Koncert trwał 100 minut ale chcąc zobaczyć choć chwilę grających
równolegle Palma Violets musiałem uciec pod koniec pod Alterklub Stage. A tam
również działo się pięknie. Staram się unikać frazesów ale ze sceny biła
prawdziwa młodzieńcza energia. Dawno nie widziałem tak bezkompromisowo
zagranego koncertu, pełnego autentycznej euforii z powodu przebywania na
scenie. Prostota piosenek Palma Violets na żywo słyszalna była jeszcze bardziej
niż na płycie, z tymże w tym przypadku należy to potraktować jako komplement.
Świetnego smaczku dodawały wszelkiego rodzaju niestrojenia czy drobne
pomyłki, które sprawiały, iż mimo przebywania w plenerze można było poczuć się jak na małym garażowym koncercie. Dokładnie tak wyobrażam sobie The Clash w
pierwszych latach działalności. Całość skończyła się szaleństwem pod scena w
wykonaniu dwóch członków zespołu, którzy zeskoczyli z niej podczas trwania
Brand New Song.
Z wysoko zawieszoną
przez Palma Violets poprzeczką w pięknym stylu poradziło sobie Skunk Anansie,
które po raz kolejny udowodniło, że na żywo jest prawdziwą petardą. Będąca idealnym przykładem
żywego ADHD Skin jak zwykle dała czadu miotając się po scenie. Fantastycznie
brzmiała gitara basowa. Masakrycznie dobrze wypadło Becasue Of You, do teraz na
wspomnienie tamtego wykonania przechodzą mnie ciarki. Równie mocno i pięknie
wybrzmiały This Is Not A Game oraz Weak.
Jak dotąd był to obok Alt-J i
Nicka Cave’a zdecydowanie najlepszy koncert tegorocznej edycji
Po jego zakończeniu w
ramach energetycznego kontrastu pobiegłem posłuchać These New Puritans.
Zdążyłem akurat na ulubione Three Thousands. Purytanie grają bardzo mrocznie,
czasem wręcz schizofrenicznie, do ich muzyki potrzeba koncentracji i specjalnej
fazy. Ja byłem jeszcze nakręcony koncertem Skunk Anansie, stąd pogrzebowy
klimat These New Puritans nie do końca zgadzał się z tym co miałem w duszy. W
efekcie wiele wspomnień z tej sztuki mi nie pozostało.
Gwiazdą trzeciego
wieczoru Openera 2013 była jednym z głównych powodów dlaczego na pierwszy
weekend lipca wybrałem Gdynię zamiast belgijskiego Werchtera. Pierwsze co
uderzyło mnie podczas tego koncertu to wygląd Josha, którego ząb czasu nadgryzł
w ostatnim czasie w tempie Usaina Bolta. Nie umiem jednoznacznie ocenić tego,
co QOTSA zaprezentowała piątkowego wieczora na Babich Dołach. Z jednej strony
do uszu wpływał kawał świetnej, mocnej, gitarowej muzy, z drugiej chwilami
odnosiłem wrażenie, że ich niektóre kawałki nie wytrzymały próby czasu. Po
piorunującym początku w postaci m.in. Feel Good Hit Of The Summer i No One
Knows po około kwadransie zespół złapał jakby trwającą 20 minut zadyszkę, podczas której momentami robiło się nudnawo. Na wysokie obroty
koncert wrócił wraz z If I Had Tail i kolejnych miażdżącym Little Sister i
pięknie bujającym Make It Wit Chu, podczas którego Josh upomniał ochronę o
nieprzeszkadzanie ludziom w zabawie. „Hey security guy,
this is fuckin’ Queens Of The Stone Age concert, everybody do whatever they
want” – piękna sprawa. Przypomniały
mi się chwile, gdy kilkanaście lat temu podobne teksty można było usłyszeć ze
sceny bardzo często. Dziś to już rzadkość, gdyż wiele zespołów zdaje się nie
zauważać publiczności. Amerykanie z QOTSA zdecydowanie do nich nie należą. Czuć
było, że openerowy występ jest dla nich dużą radością. W pewnym momencie Josh
wypowiedział słowa „Poland, you are number fuckin’ one. There is no one in the
world even close”. Ponieważ muzyk słynie z tego, że nie podlizuje się
publiczności można chyba uwierzyć w ich szczerość. Świetnie prezentowała się
wizualna część koncertu, pełna klimatycznych wizualizacji i filmowych
historyjek łącznie z tą najmocniejszą’”samobójczą” przy I Appear Missing. Podsumowując
występ piątkowego headlinera – generalnie było nieźle, momentami fantastycznie,
nie będę jednak wspominał tego koncertu do końca życia. Swoją drogą zapis
całości możecie obejrzeć TU.
W oczekiwaniu na
zamykające główną scenę The National załapałem się jeszcze na końcówkę koncertu
Heya w namiocie.
Spontaniczne, niemal oryginalne w surowej wersji gitara plus wokal wykonanie
Zazdrości na jego
zakończnie było jednym z najfajniejszych momentów festiwalu. Zagrane chwilę
wcześniej Nie To
Nie również kosiło równo z trawą.
Natomiast
zamykający piątkowe występy na głównej scenie koncert The National okazał się
największym
rozczarowaniem
festiwalu. W mojej subiektywnej ocenie był on koszmarnie zły, przez całość jego
trwania miałem
wrażenie, że każdy z muzyków gra oddzielną sztukę, z których wszystkie dźwięki
razem absolutnie nie łączą się w całość. Boleśnie uderzał w uszy brak na scenie jakiegokolwiek
„flow”, jakiejkolwiek chemii i magii, brzmiało to jak marnej jakości bootleg.
Myślałem, że mój zły odbiór
tego koncertu wynikał ze zmęczenia lub nie najlepszej fazy w danym momencie. Większość
znajomych, którzy go widzieli wypowiadali się o nim pozytywnie. Przed zbyt
krytyczną oceną tego występu postanowiłem przypomnieć sobie
jego fragmenty na youtubie. I to, co zobaczyłem, chociażby TU irytuje mnie identycznie jak w ów
piątkowy wieczór. Na żywo brzmiało to równie źle jak odtworzone w jakości HD. Może wynikało to z
braku zgrania nowego gitarzysty z resztą, może z błędu dźwiękowca, może
ze złego dnia chłopaków ale owo półtorej godzinie było najgorszymi podczas Openera 2013. Najlepsze miało jednak dopiero nastąpić...
Już za godzinę i 15 minut rozpocznie się w Muzeum Powstania Warszawskiego specjalny okolicznościowy koncert Lao Che. Jeżeli możecie jeszcze dołączyć to gorąco namawiam. A jeśli nie to polecam transmisję w stacji z trzema literkami i dwiema cyframi w nazwie, z których druga lietra to V a druga cyfra to 4. ;-) Start o o 21, relacja na Bonomuzie w przyszłym tygodniu.
Patrząc na rozpiskę koncertów drugi dzień tegorocznego
Openera wydawał mi się najmniej ciekawy. Oprócz Nicka Cave’a w line upie
widniało kilka ciekawostek ale żaden z zespołów specjalnie mojej wyobraźni nie
rozpalał. Okazało się, że sponsorem 4 lipca 2013 zostało powiedzonko „pozory
mylą”.
Kiedy kilka dni temu ogłoszono przeniesienie występu Tame
Impala z namiotu na główną scenę myślałem, iż jest to tzw. strzał w stopę i
lekka krzywda dla Australijczyków, których klimatyczna muzyka o wiele bardziej
pasuje do małego wnętrza niż w plener, zwłaszcza przed zachodem słońca. I to
był pierwszy „pozór”, który tego dnia mnie zmylił – przybysze z wyspy kangurów
wypadli rewelacyjnie, ich muzyka na żywo nabrała dodatkowej przestrzeni i
głębi. To co na płycie Lonersim momentami zdaje się nieco trudne na koncercie
robiło niesamowite wrażenie dźwiękowego tunelu zbudowanego z wysokiego wokalu,
psychodelicznych klawiszy i gitarowych ścian. Super klimatu dodawała też oprawa
wizualna, na którą składały się wyświetlane na wielkim telebimie z tyłu sceny
obraz zespołuprzekształcony komputerowo
w kolorowy negatyw przemieszany z
animacjami utrzymanymi w podobnej kolorystyce typowej dla lat hipisowskich 70-tych.
Czy to
ostatni Heineken Opener Festival? Od kilku tygodni fama chodzi po
mieście i głosi, że Heineken wycofuje się ze sponsorowania festiwalu a Mikołaj
Ziółkowski sprzedaje Alterart w efekcie czego odbywająca się właśnie dwunasta
edycja gdyńskiego festiwalu może być tą ostatnią. Opinie o końcu festiwalu
można również usłyszeć w tym roku od wielu miejscowych ale myślę, że spokojnie
można tak jak w dowcipie kazać „powiedzieć famie, że jest głupia i vice versa”.
Może zmieni się sponsor tytularny, może festiwal zostanie przeniesiony w inne
miejsce, może nawet zmieni się organizator ale nie wierzę, że tak mocna i
fantastycznie zbudowana marka przestanie istnieć. Dlatego nie zaprzątając sobie
specjalnie głowy spekulacjami zapraszam do relacji z tegorocznego Openera.
Jeszcze przed wejściem na lotnisko usłyszałem przy kasach
ciekawą konwersację. Dziewczyna tłumaczyła koleżankom, które właśnie dostały
książeczki z rozkładem koncertów: „powiem wam co dziś warto zobaczyć, o BLUR
(przeczytane „przez u”), są spoko. Mam zapisane, że są spoko”. Na teren festiwalu
wszedłem więc uśmiechnięty od ucha do ucha.
Jak co roku Bonomuza przygotowała specjalne muzyczne składanki zawierające utwory, które za kilka dni usłyszymy na Babich Dołach. Możecie jej posłuchać klikając na tytuły poszczególnych piosenek. W tym roku wybór był wyjątkowo, z tracklisty wypadło wiele kawałków, które normalnie byłyby pewniakami. To najlepiej świadczy o tym, że tegoroczny festiwal ma naprawdę mocny skład. Dobrej zabawy i do zobaczenia pod gdyńskimi scenami.
Trzy i pół roku temu, w drugim miesiącu istnienia Bonomuzy napisałem, że
moimi trzema największymi muzycznymi marzeniami jest zobaczyć na żywo Nirvanę,
Beatlesów i Blur. Koncert tych ostatnich udało mi się przeżyć w zeszłym roku
ale reszta tej listy wydawała się niemożliwa do spełnienia. Na ogłoszenie
koncertu Paula McCartneya zareagowałem lekko sceptycznie, bałem się
rozczarowania w postaci odcinania kuponów od dawnej sławy, jak to często bywa w
przypadku występów „dinozaurów”. Z racji
drogich biletów i dostępnych wyłącznie miejsc siedzących najpewniej nie
poszedłbym w minioną sobotę na Stadion Narodowy, gdyby nie ojciec, który chciał
zobaczyć zespół swojej młodości. I muszę przyznać, że była to najlepsza
decyzja, jaką podjąłem w tym roku. 22 czerwca 2013 roku dosłownie oniemiałem z
wrażenia, niemal trzygodzinny występ McCartneya był fenomenalny a forma i
sposób, w jaki ów członek „czwórki z Liverpoolu” zaprezentował na scenie
mogłaby być niedoścignionym wzorem dla każdego zespołu na świecie. W uszy
najbardziej rzucała się...
Po pierwszym
przesłuchaniu tej płyty pomyślałem, że zgodnie z tytułem kłopoty chyba naprawdę
znalazły The National. Ich nowy album nie poruszył mnie i wydał się mniej
przebojowy oraz słabszy niż jego fenomenalny poprzednik. Z każdą kolejną
projekcją Trouble Will Find Me przekonuję się jednak, że przesadne krytykowanie
tej płyty byłoby równie celne co Robert Lewandowski w kadrze narodowej.
W pierwszej części albumu
znacznie lepiej wypadają „parzyste” kawałki.
Znajdujące się na drugiej ścieżce Demons to fantastyczna wizytówka
zespołu zawierająca w sobie wszystkie charakterystyczne dla niego elementy: tajemniczy,
basowo-zachrypnięty wokal śpiewający piękną, smutną melodię, fortepian oraz
instrumenty dęte uderzające w niskich rejestrach, plus dodatkowo wibrująco-pulsujące
dźwięki gitary wszystko razem tworzące wzniosły i niepowtarzalny klimat.
Piosenka...
Do słuchania Savages
trzeba złapać odpowiednią fazę. Wbrew tytułowi Silence Yourself na pewno nie
jest dobrą propozycją na relaks, złapanie luzu czy oddechu. Idealnie sprawdzi
się natomiast jako substytut porannej kawy lub mobilizujący przed ważnym
zadaniem kopniak. Dawno nie spotkałem tak trafnej nazwy zespołu jak tym
przypadku. Debiutancki album Savages jest naprawdę dziki.
Barwa i maniera głosu
wokalistki ma w sobie coś wzbudzającego niepokój. Podobny efekt wywołuje bas
przypominający brzmienie Siekiery i brzęcząca niczym namolna osa gitara, grające w otwierającym album Shut Up w tempie bijącego serca antylopy uciekającej przed
tygrysem
Jeśli znudził was komentarz Szpaka w meczu Mołdawia - Polska, brak Wam muzycznego pomysłu na wieczór lub po prostu chcecie zobaczyć jak prezentują się zespoły na tegorocznym Rock Im Park kliknijcie na TEN LINK. Mimo nienajlepszego tegorocznego składu chciałoby się tam być oglądając ten "live stream".