poniedziałek, 8 lipca 2013

OPENER 2013 - DZIEŃ 2 czyli pozory mylą

Patrząc na rozpiskę koncertów drugi dzień tegorocznego Openera wydawał mi się najmniej ciekawy. Oprócz Nicka Cave’a w line upie widniało kilka ciekawostek ale żaden z zespołów specjalnie mojej wyobraźni nie rozpalał. Okazało się, że sponsorem 4 lipca 2013 zostało powiedzonko „pozory mylą”.
Kiedy kilka dni temu ogłoszono przeniesienie występu Tame Impala z namiotu na główną scenę myślałem, iż jest to tzw. strzał w stopę i lekka krzywda dla Australijczyków, których klimatyczna muzyka o wiele bardziej pasuje do małego wnętrza niż w plener, zwłaszcza przed zachodem słońca. I to był pierwszy „pozór”, który tego dnia mnie zmylił – przybysze z wyspy kangurów wypadli rewelacyjnie, ich muzyka na żywo nabrała dodatkowej przestrzeni i głębi. To co na płycie Lonersim momentami zdaje się nieco trudne na koncercie robiło niesamowite wrażenie dźwiękowego tunelu zbudowanego z wysokiego wokalu, psychodelicznych klawiszy i gitarowych ścian. Super klimatu dodawała też oprawa wizualna, na którą składały się wyświetlane na wielkim telebimie z tyłu sceny obraz zespołu  przekształcony komputerowo w kolorowy negatyw  przemieszany z animacjami utrzymanymi w podobnej kolorystyce typowej dla lat hipisowskich 70-tych.
Chwilę wcześniej...
w Alterspace zaprezentowali się Lilly Hates Roses, na których, debiut płytowy, po tym co usłyszałem, czekam jeszcze bardziej niż wcześniej. Nie przepadam za sztampowymi porównaniami ale na upartego można by powiedzieć, że ów zespół to „polskie The XX”. Tym bardziej, że głos wokalisty do złudzenia przypomina barwę głosu basisty angielskiego trio. Lilly Hates Roses to duet, w którym wokalista jest jednocześnie gitarzystą a druga członkini grupy oprócz śpiewania gra na cymbałkach. Całość brzmi bardzo pięknie i pozytywnie, wielką siłą tej grupy są ciekawe i wpadające w ucho melodie. Premiera debiutanckiego krążka pod koniec lipca.
Nie porwał mnie natomiast koncert Ras Luty, który niby w fajnym letnim, reaggowym klimacie, ale brzmiał trochę jak silnik, w którego tryby dostał się piach. Było OK ale brakowało jakiegos spajajacego wszystkie elementy czegoś, co pozwoliłoby zapomnieć się w muzyce i oderwać mentalnie od rzeczywistości.
Headlinerem czwartkowego wieczoru byli Arctic Monkeys, z którymi jesli chodzi o koncerty było mi zdecydowanie nie po drodze – z ich pierwszego występu na Openerze pamiętałem głównie focha jakiego strzelili po dwukrotnej awarii prądu, a na późniejszy koncert na Hurricane Festival lepiej spuścić zasłonę milczenia, gdyż był nudny jak flaki z olejem. Nie spodziewałem się więc niczego specjalnego i przez to pozory okazały się mylące po raz drugi. Małpy zaprezentowały się bowiem fenomenalnie, na pełnym czadzie, z zestawem kawałków, który obudziłby nawet niedźwiedzia z zimowego snu. Anglicy wykonali olbrzymi postęp jeśli chodzi o sceniczną prezentację, w takich koncertach chciałoby się bowiem uczestniczyć codziennie.
Deser drugiego dnia festiwalu podobnie jak Tame Impala pochodził z Antypodów i nazywał się Nick Cave & The Bad Seeds. Nastawiałem się na odpoczynek w towarzystwie nastrojowych ballad i zdziwiłem się bardzo. To był trzeci tego wieczora „pozór, który zmylił”. Nick Cave zaserwował bowiem prawdziwie demoniczny, kosmicznie energetyczny show, w którym przez pierwsze ponad pół godziny nie znalazła się choćby sekunda spokoju. Wokalista co chwila schodził do publiczności, chodził wręcz po jej rękach, biegał po scenie od fortepianu do mikrofonu, dosłownie powalał swoją charyzmą. Równie korzystnie wypadł zresztą cały zespół, który na pierwszy rzut oka wydawał się grupą brodatych dziadków, którzy okazali się dziadkami wielce energetycznymi, zwłaszcza „skrzypek”, który grał na swoim instrumencie jak na gitarze. Fantastyczny efekt dawały stosowane często zmiany głośności. Przez cały koncert miałem wrażenie, jakby co chwila ktoś aplikował mi kolejne dawki adrenaliny, poziom napięcia wysoki od pierwszego dźwięku z każdym kolejnym wskakiwał o level wyżej. Kiedyś ktoś na zdanie, iż nigdy nie widziałem na żywo Nicka Cave’a odpowiedział mi „człowieku, zrób to gdziekolwiek, za każdą cenę”. Dziś rozumiem dokładnie co miał na myśli.
W drodze do autobusu załapałem się jeszcze na końcówkę koncertu Łąki Łan, którzy jak zwykle serwowali publiczności kosmiczny i mega energetyczny zastrzyk muzo-terapio-energii. Ostatnimi dźwiękami, które usłyszałem tego dnia były postękiwania Marii Peszek wpadające w uszy podczas wychodzenia z terenu festiwalu. Ponieważ jednak ów pani irytuje mnie niezmiernie postanowiłem nie zatrzymywać się przy Tent Stage aby nie popsuć sobie wrażeń z całego dnia, które, ku ogromnemu zaskoczeniu, były dużo większe niż w środę...

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D