Trzy i pół roku temu, w drugim miesiącu istnienia Bonomuzy napisałem, że
moimi trzema największymi muzycznymi marzeniami jest zobaczyć na żywo Nirvanę,
Beatlesów i Blur. Koncert tych ostatnich udało mi się przeżyć w zeszłym roku
ale reszta tej listy wydawała się niemożliwa do spełnienia. Na ogłoszenie
koncertu Paula McCartneya zareagowałem lekko sceptycznie, bałem się
rozczarowania w postaci odcinania kuponów od dawnej sławy, jak to często bywa w
przypadku występów „dinozaurów”. Z racji
drogich biletów i dostępnych wyłącznie miejsc siedzących najpewniej nie
poszedłbym w minioną sobotę na Stadion Narodowy, gdyby nie ojciec, który chciał
zobaczyć zespół swojej młodości. I muszę przyznać, że była to najlepsza
decyzja, jaką podjąłem w tym roku. 22 czerwca 2013 roku dosłownie oniemiałem z
wrażenia, niemal trzygodzinny występ McCartneya był fenomenalny a forma i
sposób, w jaki ów członek „czwórki z Liverpoolu” zaprezentował na scenie
mogłaby być niedoścignionym wzorem dla każdego zespołu na świecie. W uszy
najbardziej rzucała się...
genialna forma wokalna artysty, który bezproblemowo wyciągał najwyższe dźwięki, zarówno cicho jak i na pełnej mocy. Oczy natomiast porażała ogromna radość Paula z przebywania na scenie, niekończąca się energia i absolutny brak gwiazdorstwa, fantastyczny kontakt z publicznością bez żadnego podlizywania czy podkreślania swojej wielkości. Niesamowite było obserwować gościa, który spędził na scenie ponad 50 lat, na widok którego piszczały i mdlały miliony, który stoi drapiąc się po głowie jakby zaskoczony chciał spytać „naprawdę wam się tak podoba”? Nie sposób było nie odnieść wrażenie, iż ów człowiek-legenda pojawił się w Warszawie po to by przeżyć wspólną imprezę, ucieszyć wszystkich zgromadzonych na jego koncercie. Z każdej miny, z każdego gestu, wypowiedzianego po polsku zdania czy ruchu Paula bił porażający pozytyw.
genialna forma wokalna artysty, który bezproblemowo wyciągał najwyższe dźwięki, zarówno cicho jak i na pełnej mocy. Oczy natomiast porażała ogromna radość Paula z przebywania na scenie, niekończąca się energia i absolutny brak gwiazdorstwa, fantastyczny kontakt z publicznością bez żadnego podlizywania czy podkreślania swojej wielkości. Niesamowite było obserwować gościa, który spędził na scenie ponad 50 lat, na widok którego piszczały i mdlały miliony, który stoi drapiąc się po głowie jakby zaskoczony chciał spytać „naprawdę wam się tak podoba”? Nie sposób było nie odnieść wrażenie, iż ów człowiek-legenda pojawił się w Warszawie po to by przeżyć wspólną imprezę, ucieszyć wszystkich zgromadzonych na jego koncercie. Z każdej miny, z każdego gestu, wypowiedzianego po polsku zdania czy ruchu Paula bił porażający pozytyw.
Nie znam solowej twórczości McCartneya ani utworów jego The Wings, które
również znalazły się w setliście koncertu. Poszedłem na ten koncert dla
kawałków Beatlesów i już od zagranego jako pierwsze Eight Days A Week przeniosłem
się mentalnie do połowy lat 60-tych minionego wieku. Kiedy niedługo później
wybrzmiały All My Loving i Paperback Writer czuć było, że podobnie stało się z
większością 30-tysięcznej publiczności. Magicznych chwil tego wieczora nie sposób zliczyć. Na zawsze pozostanie mi w pamięci
przepiękne We Can Work It Out - uwielbiam tą piosenkę, a na żywo to
jeszcze większy plaster miodu na serce. Kompletnie odleciałem też przy Let It
Be, najpiękniejszej obok In My Life kompozycji The Beatles. Po klasycznym
początku ostatniego singla zespołu w drugiej części usłyszeliśmy nową,
uwspółcześnioną aranżację tego kawałka z
piorunującą solówką i „gitarowo-fortepianowymi dialogami”. Fantastycznie
wypadło bondowskie Live And Let Die z małym pokazem fajerwerków, a mocy, którą
miało w sobie zagrane podczas drugiego bisu Helter Skelter nie powstydziłby się
niejeden zespół hardrockowy, niewiele zabrakło aby Stadion Narodowy wzniósł się w powietrze. Gdyby nie krzesła ustawione na całej płycie nie mam wątpliwości iż
pod sceną poszłoby konkretne pogo. Początek owego bisu miał jednak miejsce na
zupełnie innym biegunie – oryginalna wersja Yesterday z Paulem grającym na
gitarze w towarzystwie delikatnego akompaniamentu smyczków i 30-tysięcznego wzruszonego
chóru. Największe poruszenie wywołało jednak kończące podstawową część koncertu
Hey Jude. Nie wielbię specjalnie tego utworu ale po reakcji publiczności
stwierdzam, że jestem w bardzo zdecydowanej mniejszości, Stadion Narodowy dosłownie
zamarł. Krótkie spojrzenie na ojca i teściów wystarczyło by być pewnym, że oni
znów mają po 18 lat, że właśnie dzieje się chwila, o której marzyli pewnie
przez dużą część swojej młodości.
Jeden
z kolegów nie mógł się nadziwić „jak można iść na McCartneya” pytając kpiąco „czy
w zeszłym roku byłem na Ringo Starze”. Warto było iść na ten koncert choćby dla
tego opisanego zdanie wcześniej momentu. Była to jednak „wisienka na torcie” bo
występ Paula przede wszystkim był wielkim, wzruszającym i perfekcyjny pod
każdym względem muzycznym wydarzeniem.
"Musimy już iść, na razie" - tymi słowami zakończył się jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem w życiu. Tym samym na liście moich niespełnionych koncertowych marzeń pozostał już
tylko numer jeden w postaci Nirvany. Chociaż ostatnie dwa lata udowodniły mi
kilkakrotnie, że cuda się zdarzają to ten pozostanie w sferze marzeń na zawsze.
A na McCartneya chętnie wybiorę się ponownie przy każdej możliwej okazji.
Paul Mccartney w koncu w Polsce to bardzo pozytywnie ze przyjechal zobaczymy jaki da koncert
OdpowiedzUsuń