Na warszawski koncert
Rogera Watersa zdecydowałem się „last minute”, w pełnym tego słowa znaczeniu. Dźwiękowa żenada na lipcowym występie Depeche Mode zniechęcała mnie
do ponownego odwiedzenia Stadionu Narodowego, ostatecznie zwyciężył jednak
sentyment i ogromny szacunek do płyty The Wall. W związku z kupnem biletu na
kilka godzin przed rozpoczęciem show jedyną dostępną opcją było odebranie go
pod stadionem. Widząc liczącą około 500 osób kolejkę stojącą w tym samym celu
do 4 (słownie: CZTERECH) okienek na niecałą godzinę przed planowaną godziną
rozpoczęcia koncertu szacowałem, że przynajmniej połowa z nich nie łącznie ze
mną nie zobaczy występu Watersa od początku. Szczęśliwie znalazłem się w
odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, w którym organizator na kwadrans przed ęgodziną zero" niespodziewanie postanowił uruchomić dwa kolejne punkty odbioru biletów.
Dlaczego nie były one otwarte od początku pozostanie zagadką . W
każdym razie przestrzegam przed wybieraniem opcji „odbierz przed koncertem”, bo
zorganizowane jest to przez Live Nation w żenujący i odbiegający od wszelkich standardów sposób,
zwłaszcza biorąc pod uwagę ceny biletów. No chyba, że ktoś lubi podkręcać się
przed koncertem na zasadzie „zdążę czy może nie bałdzo”. Ja miałem mega farta,
ale nie jestem pewny czy udało się wszystkim, mimo iż koncert rozpoczął się z
półgodzinnym opóźnieniem.
Dość jednak o organizacji
bo to co zobaczyłem 20 sierpnia na scenie Narodowego było bez najmniejszych
wątpliwości najlepszym muzycznym show, jakie moje oczy kiedykolwiek widziały. Jeszcze
przed rozpoczęciem w oczy rzucała się dekoracja w postaci ściany z białych
cegieł sięgająca od dwóch krawędzi sceny
aż do trybun. Podczas całego koncertu pełniła ona funkcję ekranu, na którym
wyświetlano liczne zdjęcia i animacje w ogromnej większości ukazujące
przerażające konsekwencje wojny. Najciekawsze w tej ścianie było jednak to, iż
przez całą pierwszą godzinę była ona rozbudowywana. Nie widziałem jeszcze
koncertu, w którym scenografia zmienia się na oczach widzów non stop, dzięki
czemu jest budowana scenografia, dzięki
czemu ciągle zmieniała się perspektywa widzenia sceny, aż do momentu, gdy
muzyków widać było jedynie przez male okienka. Już przy otwierającym The Wall
In The Flesh? Nad głowami wszystkich przeleciał samolot wypuszczony spod dachu
stadionu, który z hukiem roztrzaskał się o sceniczne głośniki. Przy Another
Brick On The Wall zobaczyliśmy monstrualnych rozmiarów kukłę nauczyciela
grożącego kilkunastu znajdującym się na scenie dzieciom śpiewającym refren
piosenki. Wcześniej na białej ścianie i telebimach wyświetlono falującą wodę,
która nie wiem jaki cudem widoczna była w poziomie dając efekt zalewania całego
stadionu przez morze. Nie sposób opisać całej sztafety wizualnych efektów,
oddzielną wagę trzeba natomiast poświęcić dźwiękowi, co do jakości którego
miałem największe obawy. W miejscu, w którym siedziałem był on po prostu
fenomenalny...
Być może wynikało to z głośników umieszczonych pod dachem z tyłu
stadionu a być może z dobrej roboty dźwiękowca ale efekty dźwiękowe robiły
momentami jeszcze większe wrażenie niż te wizualne. Takiego efektu surround nie
słyszałem nigdy wcześniej, kiedy z głośników płynął dźwięk lecącego helikoptera
dosłownie czułem się jak ten z każdą sekunda zbliża się nad moją głowę, do tego
stopnia iż wydawało mi się, że włosy rozwiewa mi pęd powietrza spod śmigła.
Dźwięk perkusji przez większość koncertu wbijał się w uszy i przechodził przez
całe ciało. Oprócz dwóch czy trzech fragmentów całość brzmiała selektywnie, było
dosadnie ale nie za głośno. Poczułem wielką ulgę, że jednak da się nagłośnić
narodowy, choć z tego co czytałem na forach nie wszędzie było tak różowo. Jakby
co polecam sektor D18.
Podobnie jak złożony z
dwóch płyt album The Wall także koncert podzielony został na dwie części,
między którymi nastąpiła 20-minutowa przerwa. Pierwszy raz spotkałem się z
czymś takim na rockowym koncercie i choć wynikało to zapewne z konieczności
przygotowania logistycznego drugiej odsłony The Wall to moim zdaniem było to
zabójcze dla klimatu imprezy. Rozpoczynające drugi album Hey You, jeden z
najważniejszych fragmentów z tego albumu zagrany został bowiem w towarzystwie
plątających się po trybunach wielbicieli hot dogów, popcornu i wiader coli, co
strasznie przeszkadzało w odbiorze tego muzycznego arcydzieła. Podczas całego
numeru muzycy znajdowali się za ścianą, tak samo jak przy kolejnym Is There Anybody Out There? Watersa
można było zobaczyć dopiero w trakcie Nobody Home podczas którego, ze ściany
wyjęto kilka cegieł a w powstałej luce zaaranżowano mieszkalny pokój, w którym
„zamieszkał” wokalista. Chwilę później nastąpił najbardziej wstrząsający dla
mnie fragment koncertu w postaci duetu Vera – Bring Boys Back Home. Podczas tej
pierwszej, przepięknej ballady na ekranie obserwowaliśmy dzieci witające swoich
ojców wracających z wojny, a także tych dostających wiadomość o tym, że ich
tata nigdy już do domu nie wróci. Ten drugi, bardziej patetyczny utwór zilustrowany
był zdjęciami samotnych, brudnych i głodnych dzieci stojących na wojennych
zgliszczach. To były chyba najbardziej wstrząsająco-muzyczny moment w moim
życiu, do którego opisania brak po prostu słów. To był zdecydowanie
kulminacyjny moment koncertu, przynajmniej jeśli chodzi o emocje. Muzycznie i
widowiskowo nadal byliśmy coraz bardziej zaskakiwani. Podczas fantastycznego wykonania Comfortably Numb zaśpiewanego przez Watersa przed ścianą gitarzyści
pojawiali się na samej górze ściany o wysokości kilkudziesięciu metrów. Chórek
w refrenie nie tylko brzmiał ale również wyglądał jak śpiewany przez anioła. Piorunujące
wrażenie robiła również animacja masy maszerujących młotków towarzysząca
piosence Stop. Chwilę później ściana runęła. Mimo ważnej symboliki sam ten fakt
nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, zwłaszcza po emocjach zaserwowanych
przez muzyków wcześniej. Kończące album Outside The Wall zgodnie z tytułem
zostało zagrane przez komplet muzyków już przed ściana a raczej resztkami,
które z niej zostały.
Ku mojemu zaskoczeniu
Roger Waters dziękując publiczności za przyjęcie autentycznie się wzruszył, do
tego stopnia, że załamał mu się głos. Jak na rockowy koncert atmosfera była jednak
dość drętwa, ludzie wstali może na 2 czy
3 piosenki, co po raz kolejny pokazało bezsens udostępnienia jedyne miejsc
siedzących, także na płycie. Wolałbym stać podczas tego genialnego koncertu ale
z drugiej strony siedząc mogłem bardziej skupić się na tym co dzieje się na scenie.
A działo się tyle i tak dobrze, że z
ręką na sercu mogę powiedzieć, że spośród blisko tysiąca koncertów, które
widziałem w życiu ten Rogera Watersa był zdecydowanie najlepszym show ever. Innymi
słowy widziałem wiele lepszych koncertów ale nigdy lepszego muzycznego
przestawienia.
To prawda, widowisko było rewelacyjne. Ciarki na plecach ale też łzy w oczach. Kto nie był niech żałuje!
OdpowiedzUsuńSzczęściarz z Ciebie. Ja siedziałem w sektorze G i nagłośnienie było fatalne. Wizualnie koncert na 6, ale dźwiękowo na -1. To miałbyć mój koncert marzeń, jako wielki fan Pink Floyd, niestety wisienka na torcie miała robala :(
OdpowiedzUsuń