wtorek, 10 września 2013

ROGER WATERS THE WALL LIVE - STADION NARODOWY: 20.08.2013

Na warszawski koncert Rogera Watersa zdecydowałem się „last minute”, w pełnym tego słowa znaczeniu. Dźwiękowa żenada na lipcowym występie Depeche Mode zniechęcała mnie do ponownego odwiedzenia Stadionu Narodowego, ostatecznie zwyciężył jednak sentyment i ogromny szacunek do płyty The Wall. W związku z kupnem biletu na kilka godzin przed rozpoczęciem show jedyną dostępną opcją było odebranie go pod stadionem. Widząc liczącą około 500 osób kolejkę stojącą w tym samym celu do 4 (słownie: CZTERECH) okienek na niecałą godzinę przed planowaną godziną rozpoczęcia koncertu szacowałem, że przynajmniej połowa z nich nie łącznie ze mną nie zobaczy występu Watersa od początku. Szczęśliwie znalazłem się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, w którym organizator na kwadrans przed ęgodziną zero" niespodziewanie postanowił uruchomić dwa kolejne punkty odbioru biletów. Dlaczego nie były one otwarte od początku pozostanie zagadką . W każdym razie przestrzegam przed wybieraniem opcji „odbierz przed koncertem”, bo zorganizowane jest to przez Live Nation w żenujący i odbiegający od wszelkich standardów sposób, zwłaszcza biorąc pod uwagę ceny biletów. No chyba, że ktoś lubi podkręcać się przed koncertem na zasadzie „zdążę czy może nie bałdzo”. Ja miałem mega farta, ale nie jestem pewny czy udało się wszystkim, mimo iż koncert rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem.


Dość jednak o organizacji bo to co zobaczyłem 20 sierpnia na scenie Narodowego było bez najmniejszych wątpliwości najlepszym muzycznym show, jakie moje oczy kiedykolwiek widziały. Jeszcze przed rozpoczęciem w oczy rzucała się dekoracja w postaci ściany z białych cegieł sięgająca od dwóch  krawędzi sceny aż do trybun. Podczas całego koncertu pełniła ona funkcję ekranu, na którym wyświetlano liczne zdjęcia i animacje w ogromnej większości ukazujące przerażające konsekwencje wojny. Najciekawsze w tej ścianie było jednak to, iż przez całą pierwszą godzinę była ona rozbudowywana. Nie widziałem jeszcze koncertu, w którym scenografia zmienia się na oczach widzów non stop, dzięki czemu  jest budowana scenografia, dzięki czemu ciągle zmieniała się perspektywa widzenia sceny, aż do momentu, gdy muzyków widać było jedynie przez male okienka. Już przy otwierającym The Wall In The Flesh? Nad głowami wszystkich przeleciał samolot wypuszczony spod dachu stadionu, który z hukiem roztrzaskał się o sceniczne głośniki. Przy Another Brick On The Wall zobaczyliśmy monstrualnych rozmiarów kukłę nauczyciela grożącego kilkunastu znajdującym się na scenie dzieciom śpiewającym refren piosenki. Wcześniej na białej ścianie i telebimach wyświetlono falującą wodę, która nie wiem jaki cudem widoczna była w poziomie dając efekt zalewania całego stadionu przez morze. Nie sposób opisać całej sztafety wizualnych efektów, oddzielną wagę trzeba natomiast poświęcić dźwiękowi, co do jakości którego miałem największe obawy. W miejscu, w którym siedziałem był on po prostu fenomenalny...
Być może wynikało to z głośników umieszczonych pod dachem z tyłu stadionu a być może z dobrej roboty dźwiękowca ale efekty dźwiękowe robiły momentami jeszcze większe wrażenie niż te wizualne. Takiego efektu surround nie słyszałem nigdy wcześniej, kiedy z głośników płynął dźwięk lecącego helikoptera dosłownie czułem się jak ten z każdą sekunda zbliża się nad moją głowę, do tego stopnia iż wydawało mi się, że włosy rozwiewa mi pęd powietrza spod śmigła. Dźwięk perkusji przez większość koncertu wbijał się w uszy i przechodził przez całe ciało. Oprócz dwóch czy trzech fragmentów całość brzmiała selektywnie, było dosadnie ale nie za głośno. Poczułem wielką ulgę, że jednak da się nagłośnić narodowy, choć z tego co czytałem na forach nie wszędzie było tak różowo. Jakby co polecam sektor D18.



Podobnie jak złożony z dwóch płyt album The Wall także koncert podzielony został na dwie części, między którymi nastąpiła 20-minutowa przerwa. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim na rockowym koncercie i choć wynikało to zapewne z konieczności przygotowania logistycznego drugiej odsłony The Wall to moim zdaniem było to zabójcze dla klimatu imprezy. Rozpoczynające drugi album Hey You, jeden z najważniejszych fragmentów z tego albumu zagrany został bowiem w towarzystwie plątających się po trybunach wielbicieli hot dogów, popcornu i wiader coli, co strasznie przeszkadzało w odbiorze tego muzycznego arcydzieła. Podczas całego numeru muzycy znajdowali się za ścianą, tak samo jak przy  kolejnym Is There Anybody Out There? Watersa można było zobaczyć dopiero w trakcie Nobody Home podczas którego, ze ściany wyjęto kilka cegieł a w powstałej luce zaaranżowano mieszkalny pokój, w którym „zamieszkał” wokalista. Chwilę później nastąpił najbardziej wstrząsający dla mnie fragment koncertu w postaci duetu Vera – Bring Boys Back Home. Podczas tej pierwszej, przepięknej ballady na ekranie obserwowaliśmy dzieci witające swoich ojców wracających z wojny, a także tych dostających wiadomość o tym, że ich tata nigdy już do domu nie wróci. Ten drugi, bardziej patetyczny utwór zilustrowany był zdjęciami samotnych, brudnych i głodnych dzieci stojących na wojennych zgliszczach. To były chyba najbardziej wstrząsająco-muzyczny moment w moim życiu, do którego opisania brak po prostu słów. To był zdecydowanie kulminacyjny moment koncertu, przynajmniej jeśli chodzi o emocje. Muzycznie i widowiskowo nadal byliśmy coraz bardziej zaskakiwani. Podczas fantastycznego wykonania Comfortably Numb zaśpiewanego przez Watersa przed ścianą gitarzyści pojawiali się na samej górze ściany o wysokości kilkudziesięciu metrów. Chórek w refrenie nie tylko brzmiał ale również wyglądał jak śpiewany przez anioła. Piorunujące wrażenie robiła również animacja masy maszerujących młotków towarzysząca piosence Stop. Chwilę później ściana runęła. Mimo ważnej symboliki sam ten fakt nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, zwłaszcza po emocjach zaserwowanych przez muzyków wcześniej. Kończące album Outside The Wall zgodnie z tytułem zostało zagrane przez komplet muzyków już przed ściana a raczej resztkami, które z niej zostały.

Ku mojemu zaskoczeniu Roger Waters dziękując publiczności za przyjęcie autentycznie się wzruszył, do tego stopnia, że załamał mu się głos. Jak na rockowy koncert atmosfera była jednak dość  drętwa, ludzie wstali może na 2 czy 3 piosenki, co po raz kolejny pokazało bezsens udostępnienia jedyne miejsc siedzących, także na płycie. Wolałbym stać podczas tego genialnego koncertu ale z drugiej strony siedząc mogłem bardziej skupić się na tym co dzieje się na scenie. A działo się tyle i tak dobrze,  że z ręką na sercu mogę powiedzieć, że spośród blisko tysiąca koncertów, które widziałem w życiu ten Rogera Watersa był zdecydowanie najlepszym show ever. Innymi słowy widziałem wiele lepszych koncertów ale nigdy lepszego muzycznego przestawienia.


2 komentarze:

  1. To prawda, widowisko było rewelacyjne. Ciarki na plecach ale też łzy w oczach. Kto nie był niech żałuje!

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczęściarz z Ciebie. Ja siedziałem w sektorze G i nagłośnienie było fatalne. Wizualnie koncert na 6, ale dźwiękowo na -1. To miałbyć mój koncert marzeń, jako wielki fan Pink Floyd, niestety wisienka na torcie miała robala :(

    OdpowiedzUsuń

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D