Niewiele brakowało aby ta recenzja zaczynała się od stwierdzenia, że zamiast nowego albumu Arctic Monkeys powinni wypuścić jedynie singiel. Promujące i otwierające AM fenomenalne Do I Wanna Know oraz R U Mine zaostrzyły bowiem apetyt na świetny rockowy krążek, tymczasem słuchając większości ciągu dalszego tej płyty można odnieść wrażenie, że nagrał go ktoś inny. One For The Road, choć niezłe poprzez wysokie rejestry, w których operują główny wokal i chórki bardziej niż z rockowa kapelą przynoszą skojarzenia z czymś pomiędzy Bee Gees a Scissors Sisters. Podobna ekspresja pojawia się także w I Want It All, tu jednak ciekawie współgra w niską, niepokojącą warstwą instrumentalną. Sporo tu pisków i jazgotliwych interwałów, które przypominają klimat końcowych piosenek z płyty Chłopaki Nie Płaczą T.LOVE, choćby Bajer czy Popularny.
W kilku kawałkach udało się wypracować kompromis pomiędzy eksperymentami a starym charakterem zespołu. Najlepszy przykład...
stanowi Arabella, w której po zwrotce rodem z bajek dla dzieci następuje fajny, mocniejszy gitarowy riff stanowiący refren. Super wypada też prowadzone przez fortepian No. 1 Party Anthem. Proste, oparte na dwóch chwytach Mad Sounds brzmi z kolei jak kawałki The Libertines czy Babyshambles, leniwie, przewrotnie i spokojnie. Gdybym chciał użyć tego kawałka do ścieżki dźwiękowej filmu to zobrazowałbym nim niedzielne wspominanie udanej imprezy. Filmowo jest także w Why’d You Always Call Me When You’re High, w którym ciekawy element wprowadza gitarowo-wokalne unisono. Ten sam chwyt zastosowany został w Knee Socks, z nieco gorszym jednak efektem końcowym. Nie rozumiem idei tego ostatniego kawałka, który momentami wydaje się byc wykradziony z repertuaru Justina Timberlake’a. Tak samo jak tego, jaki pomysł poza „siułap siułap” które słychać jako drugi głos w refrenie miał zespół na numer Fireside. Nie najlepiej wypada również Snap It Out, w którym jedynym godnym uwagi fragmentem jest kilkusekundowe gitarowo-wokalne echo pod koniec refrenu.
Przez kilka pierwszych przesłuchań AM nie przemawiało do mnie nic a nic. Po piorunującym początku płyta wydawała mi się zwyczajnie nudna i bezpłciowa. Dziś podczas ostatniej projekcji przed napisaniem tego tekstu dostrzegłem w niej kilka pozytywów i ciekawostek. Znacznie bardziej cieszyłbym się jednak, gdyby AM utrzymane było w klimacie jego pierwszych dwóch kawałków. Droga mrugania oczkiem w kierunku popu w przypadku Arctic Monkeys wydaje mi się być ślepą uliczką.
Zapraszam do słuchania kolejnych jej fragmentów na https://www.facebook.com/pages/Bonomuza-%C5%BBycie-Jest-Muzyk%C4%85/141137872602090?ref=hl
Nie mogłam się doczekać tej płyty! Moim zdaniem nie jest tak dobra jak poprzednia, ale z pewnością warto przesłuchać:)
OdpowiedzUsuńzgadzam się:}
OdpowiedzUsuńSpoko płytka, pierwszy raz mam styczność z tym zespołem, ale już wiem, że sięgnę po wcześniejsze
OdpowiedzUsuńTo bardzo dobry materiał, tylko powinni raczej założyć jakis side-project jak mają zamiar isc w tym kierunku, bo szkoda bardzo tej energii i mocy z wczesniejszych płyt. Moze gdyby wszystko inne nie szło w tym samym kierunku...ale zalewa nas fala SOFT ostatnio. wszystko soft....
OdpowiedzUsuń