Dziwny to był rok, także pod kątem płyt. Z jednej strony
dostaliśmy w nim kilka krążków fenomenalnych (pierwsza szóstka zestawienia), z
drugiej masa zespołów nagrała jakby tylko po połowie albumu. Wielu recenzji
tych połowicznych w tym roku na Bonomuzie nie umieszczałem, dając im szansę na
dotarcie do głębszych pokładów muzycznej podświadomości, w większości
niewykorzystaną. Do dziś podoba mi się z nich 3-4 kawałki a reszta nie stanowi
wiele więcej niż bezbarwne tło. Ale „nie o tym, nie o tym, nie tym dziś będzie
mowa”.
Czas na zestawienie najlepszych dziesięciu płyt roku 2015
według Bonomuzy. Dziś miejsca od dziesiątego do czwartego:
10.
DJANGO DJANGO – Born Under Saturn
Ostatnie miejsce na tej liście drugi album Django Django
wygrał z tegoroczną propozycją Courntey Barnett. Na Born Under Saturn nie jest
może tak dobrze jak na debiutanckim krążku Brytyjczyków ale mimo tego nadal
znajdziemy tu mnóstwo ciekawych, falujących dźwięków, świetnych współbrzmień rodem
z The Beach Boys i sporo pokładów fajnej energii. A promujący album First Light
to jeden z mocniejszych kandydatów na piosenkę roku.
9. PAPA
ROACH – F.E.A.R.
Jak zwykle w przypadku zespołu: bez specjalnych zaskoczeń
za to z potężną dawką czadu. Słucha się tej płyty wyśmienicie, to taka
przenośna porcją kofeiny, którą warto zawsze mieć przy sobie.
8. PLACEBO – Mtv Unplugged
Nareszcie, po niemal 10-letniej przerwie, panowie z
PLACEBO wydali krążek, po który chce się sięgać więcej niż raz. Nowe kawałki zastępują
tu coprawda „tylko” nowe aranżacje, ale w dużej mierze są one fantastyczne, na
czele ze Slave To The Wage.
7. SLAVES – Are You Satisifed?
To moje ostatnie „muzyczne odkrycie”. Punkowo-girme’owy duet z Wielkiej Brytanii
dosłownie rozwala bezpośrednością, prostotą i mocą swojej muzyki. Od pierwszych
sekund ich debiutanckiego krążka ma się poczucie absolutnej szczerości ich
twórczości. PUNK IS NOT DEAD. Ten wyświechtany nieco slogan nadal jest
prawdziwy, czego dowodem chociażby ten album. Jego szczegółowa recenzja na
Bonomuzie już za kilka dni.
6. NOEL GALLAGHER & HIGH FLYING BIRDS – Chasing Yesterday
Można go lubić lub nie znosić ale przyznać trzeba, że gdy
chłop łapie za gitarę I otwiera paszczę to robi sie pięknie. Tak samo w
przypadku jego drugiego dziecka z zespołem High Flying Birds. Którego kawałka
by nie włączyć przejście obok niego obojętnie jest równie prawdopodobne co
trafienie szóstki w totka.
5. BLUR – The Magic Whip
Jedna z najbardziej wyczekiwanych przez mnie tegorocznych
płyt. Z jednej strony brakuje tu nieco „starego, wesołego BLUR”, a z drugiej
pełno tu naprawdę przepięknych, głębokich i niepospolitych kompozycji. Nie
sięgam po tę płytę przesadnie często, ale za każdym razem, gdy to zrobię
odpływam w krainę muzycznej szczęśliwości.
4. THE
LIBERTINES – Anthems For Doomed Youth
Odczuwam dosłownie fizyczny ból, że ten fantastyczny
krążek znajduje się poza tegorocznym podium. Nie wierzyłem, że ta grupa może
wykrzesać jeszcze z siebie tyle muzycznego geniuszu. Każdy umieszczony tu numer
to sól muzycznego piękna, balsam dla uszu i endorfina dla mózgu. Zarówno w
wydaniu szybkim (Barbarians, Fame and Fortune) jak i wolnym (You’re My
Waterloo, Iceman).
Sięgając po nowy krążek Papa Roach nie spodziewałem się
znaleźć na nim nowych brzmień ani przełomowych nut, które przejdą do historii
muzyki. Amerykański kwartet należy raczej do zespołów przewidywalnych i na
każdej swojej płycie konsekwentnie zamieszcza porcję soczystych, mocnych
brzmień okraszonych chwytliwymi melodiami. Nie inaczej jest też w przypadku ich
siódmego studyjnego wydawnictwa. Dotychczasowi fani zespołu nie powinni czuć
się zawiedzeni słuchając dwunastu kawałków umieszczonych na wersji "deluxe"
F.E.AR. Ci, który z Papa Roach spotykają się przy tej okazji po raz pierwszy
również otrzymują dość mocny argument do kontynuacji tej znajomości.
Zdecydowanie najlepsze trio z F.E.A.R. otwiera cytowane w
poprzednim poście Gravity, kawałek, który jeśli chodzi o ekspresję mocno
przypomina mi klimatem Eminema z kawałka Stan, z tymże wzbogaconego
niesamowitym refrenem pełnym emocji i pięknych nut. I chociaż rozumiem, że
niektórym ten kawałek może wydać się nieco infantylny oraz "a little bit
too twardy" to będę upierał się, że właśnie w nim Papa Roach pokazuje, iż
jest grupą ponadprzeciętną. Równie dobrze wypada Broken As Me, numer z serii
"Papa Roach od pierwszej do ostatniej sekundy". Genialny mocny riff
na początek wzbogacony po chwili wokalem Jacoba, jeszcze mocniejszy,
fantastycznie zaaranżowany i zaśpiewany refren. Jeśli macie jakiekolwiek
wątpliwości co do tego numeru to posłuchajcie go głośno "na
słuchawkach". Najlepszą trójce z F.E.A.R. zamyka Hope For The Hopeless
zaczynające się partią basu bardzo podobną do tej z Getting Away For Murder.
Nie ma w tym numerze słabej sekundy, ale jej najjaśniejsza część to
instrumentalny most pomiędzy refrenem a zwrotką.
Cały album naprawdę daje radę, słucha się go bardzo dobrze, kawałek
goni kawałek, w uszy uderza z jednej strony spójność, z drugiej raz po raz
ciekawe rozwiązania sprawiające, iż nie słyszymy zwykłej młócki tylko kawałki
wciągające. Którego kawałka nie wziąć by na warsztat to broni się swoją
autentyczną mocą, czy to w postaci fajnej warstwy elektronicznej przypominająca nieco The Prodigy (Warriors),
zmianą nastrojów (Falling Apart), partią smyczków w pierwszych sekundach War
Over Me, czy istną muzyczną przejażdżką kolejką górską w przypadku Fear Hate
Love zamykającego wersję deluxe płyty. Od całości odstaje właściwie jedynie
lekko bezpłciowe Love Me Till It Hurts.
Jutro najkrótszy dzień w roku, jeśli doskwiera Ci brak
energii spowodowany ciemnością za oknem, gdy wstajesz i gdy wychodzisz z pracy
to F.E.A.R. jest idealną propozycją na rozwiązanie tego problemu. Jeśli
natomiast brak energii jest Ci obcy posłuchaj tej płyty po prostu dlatego, że
świetnie jej się słucha.
Rok 2015 nieuchronnie zmierza do swego końca a kolejka płyt wydanych w nim wydaje się nieskończona. W tym tygodniu część mojego mózgu odpowiedzialna za muzykę została zdecydowanie opanowana przez ten oto kawałek.
I dlatego kolejną recenzją, którą będziecie mogli przeczytać na Bonomuzie będzie F.E.A.R. czyli tegoroczna propozycji Papa Roach.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że nagrywając swój trzeci
studyjny album Mumford&Sons po pierwsze świadomie postanowili „poszerzyć
horyzonty” i uderzyć w komerchę a po drugie mieli pomysł jedynie na pół
longplaya. Ciężko mi zrozumieć tą metamorfozę zespołu, która z zespołu
energetycznego przekształciła go w zwykłych nudziarzy. Pomimo kilku zgrabnych
kompozycji umieszczonych na Wilder Mind słuchając go czuję się oszukany. Tak
jak bym włączył płytę Manu Chao a z głośników usłyszał New Kids On The Block.
Mumfordzi ewidentnie nie hołdują jednak zasadzie „Step By Step” tylko w kwestii
stania się bardziej popularnymi wolą „Tonight”. Moim zdaniem to droga donikąd.
Zmianę zwiastował promujący album Believe. Nie znając
jeszcze całej płyty miałem nadzieje, że jest jej najbardziej sztampowym
fragmentem, co nierzadko zdarza się w przypadku pierwszych singli. Okazuje się,
że wśród otaczającej go dziesiątki stanowi jej najbardziej jasny i rozbudowany
punkt. Nie sposób odmówić niektórym kompozycjom tu umieszczonym piękna. Broad-Shouldered
Beasts ma w sobie coś podniosłego, pobudzającą część mózgu odpowiedzialną za
zamyślenie czy wzruszenie. W podobną nutę uderza Cold Arms, który ma w sobie
jednak coś z bomby z zepsutym zapłonem, brakuje w nim po prostu wybuchu,
obiecujący początek nie spełnia pokładanych w nim nadziei i pozostaje identyczny
od pierwszej do ostatniej sekundy. Brakuje w tym numerze tego, co znajdujemy
choćby w Snake Eyes, który po ładnym starcie zrywa się, podkręca tempo i
cieszy. To zdecydowanie najjaśniejszy punkt tej płyty.
Na Wilder Minds sporo też jednak niestety utworów nijakich.
Takich chociażby jak Ditmas, prowadzony przez banalny rytm, taką samą melodię
nie mający w sobie niczego, o czym warto wspomnieć. Tak samo nudne do bólu Only
Love i zamykające album Hot Gates, które zamiast rozbudzić ochotę na kolejne odtworzenie
całości ściąga raczej na dół powieki. Z kolei The Wolf oraz Just Smoke, chociaż
przypominające "starych Mumfordów", podane są jednak w zbyt łagodnym
sosie, w którym wszystkie ciekawe brzmienia zdominowane są przez klawisze.
Generalnie płyta jest w porządku jeśli rozpatrujemy ją w
kategorii pop bo do tej właśnie trzeba przyporządkować choćby piosenkę
tytułową. Dotychczas ten zespół czarował jednak przede wszystkim pokaźnym
elementem folkowym i szkoda, że tak łatwo Mumfordzi się go wyzbyli. Mam nadzieję,
że to jednorazowy ukłon w stronę muzyki przebojowej, bo bardzo nie chciałbym
aby z zespołu wyrazistego przechylili się na zawsze w stronę „miałkiego
dupowłaza”.
Niespełna 2 godziny temu Editorsi odwołali dzisiejszy koncert w Warszawie i jutrzejszy w Poznaniu. Dowiedziałem się o tym przez przypadek zaglądając po 16 na stornie Progresji. Jeśli znacie kogoś kto wybierał się dziś do Fortu Wola przekażcie mu tą informację.
Oficjalny komunikat zespołu mówi o złym samopoczuciu wokalisty. Możecie przeczytać go TUTAJ. Odwoływać koncert na 5 godzin przed jego rozpoczęciem? Dziwne to. Informacja mówi, że koncertu nie będzie mimo ogromnych starań organizatorów. Czyli impreza była zagrożona już wcześniej? Zespół jest w Polsce? Pozostaje mieć nadzieję, że Tomowi nie stało się nic poważnego i że grupa wróci do Polski w najbliższych tygodniach.
Kiedy jakiś czas temu usłyszałem, że PLACEBO nagra płytę
Unplugged zelektryzowałem się niczym wełniany sweterek przy otarciu.
Pomyślałem, że nareszcie brytyjskie trio wyda album niesamowity, co nie udało
im się od czasu płyty Meds, czyli niemal 10 lat. Pierwsze przesłuchanie
wprawiło mnie w stan traumy, oczekiwania przerosły niestety rzeczywistość
a zarejestrowany koncert wydawał mi się
przeciętny. Z każdym kolejnym spotkaniem z tym krążkiem moje nastawienie do
niego zmienia się jednak skokowo. „Dobre płyty nie podchodzą za pierwszym
razem” – ten frazes pasuje do Placebo Unplugged jak ulał. Na szczęście bardzo niewiele piosenek na tej płycie jest po
prostu „odśpiewanych bez prądu” bez dodatkowego pomysłu, smaczku, czegoś co
sprawiłoby iż nagranie w nowej wersji stanie się niezapomniane. Do tej
kategorii zaliczam For What It's Worth oraz Song To Say Goodbye, które nie
wnoszą w akustycznych wersjach niczego nowego. Lepiej pod tym względem, mimo
niewielkiej zmiany polegającej na dodaniu partii smyczków, wypada Too Many
Friends, któremu brzmienie skrzypiec dodaje dodatkowej płynności. Z korzystną
metamorfozą mamy też do czynienia w przypadku36 Degreesoraz Because I Want
You. Ten pierwszym zwolniony nieco, brzmi szlachetniej niż dość surowy
oryginał, drugi niczym brzydkie kaczątko staje się za to inną, o wiele
piękniejszą wersją młodszej siebie. Podobnie w przypadku Loud Like Love,
którego wersji studyjnej nie trawię, jego nowa, akustyczna aranżacja smakuje o
wiele lepiej. Z totalnie irytującego, miałkiego i krzykliwego „byle czego”
przekształciła się tu w utwór wyjątkowy, na którego pierwszy plan, dzięki braku
jazgotu udającego czad, może wyjść przepiękna melodia śpiewana przez Briana,
niezauważalna w wersji pierwotnej.
Kilka eksperymentów zaliczyć trzeba niestety do średnio
udanych. Protect Me From What irytuje nieco zbytnią kombinacją, nie do końca
udanym dwugłosem i fatalną partią harmonijki. Z genialnego w wersji z prądem
Where Is My Mind na Unplugged powstał koszmarek rodem ze zlotu fanów piosenki
biesiadnej. Na miejscu Pixies wniósłbym oficjalny protest a będąc członkiem
Placebo zrezygnowałbym z umieszczenia tej infantylnej wersji na płycie. Mam
również mieszane uczucia w stosunku do nowej odsłony Without You I'm Nothing, w
którym pogrzebowa, bogatsza aranżacja odwraca jakby uwagę od śpiewanego tekstu,
zdecydowanie wolę studyjną, surową wersję tego utworu. Post Bluei Meds to
utwory na tyle fantastyczne, że brzmią dobrze w każdej odsłonie. Tutaj ten
pierwszy nabiera nieco orientalnego i tajemniczego charakteru a jedyne co w nim
przeszkadza to fałsze Briana w drugiej zwrotce. Ten drugi, zagrany niemal w
całości na fortepianie tylko uwydatnia jeszcze geniusz swej kompozycji a
końcowa partia smyczków sprawia, że po wybrzmieniu ostatniej nuty nie pozostaje
nic innego, jak głęboko odetchnąć i
błyskotliwie powiedzieć "wow".
Fenomenalnie wypada też Every You and Every Me, które nie ma
może mocy elektrycznej ale dzięki zwolnionemu na pierwszy plan wychodzi siła
tekstu tego utworu.
Absolutny numer jeden z PLACEBO Unplugged to jednak Slave To
The Wage. Zaśpiewana przez Briana jedynie w towarzystwie basowego dźwięku
podobnego do kobzy oraz pojedynczych nut smyczków i fortepianu dosłownie rzuca na
glebę. Kompletnie inna i cudownie przepiękna. To właśnie dla takich chwil warto
sięgać po wydawnictwa "bez prądu". To właśnie one decydują czy dany
zespół zdaje niełatwy egzamin w postaci koncertu akustycznego. PLACEBO przeszło
ten test pozytywnie.
Kilka godzin temu, półtora tygodnia później niż pierwotnie planowano, w Paryżu zamiast Dublina zakończyła się tegoroczna trasa koncertowa U2. Według początkowego kalendarza trasy dzisiejszy koncert miał się odbyć 15 listopada. Z wiadomych powodów wydarzyć się wtedy nie mógł, przeniesiono go więc "na koniec kolejki". Ostatnim akcentem Innocence/Experience Tour 2015 był kawałek Patti Smith, który w wersji oryginalnej otwierał wszystkie występy w ramach tej trasy. Wczoraj, podobnie jak w Londynie, Bono i spółka zagrali ten numer wraz z jego autorką. Dziś na scenie pojawili się ci, których koncert dwa dni wcześniej, niecały miesiąc temu został przerwany przez terrorystów. Piękny gest, świetna puenta.
Myślałem, że "Editorsi skończyli się na Kill'em
All". Po fascynacji pierwszymi dwoma albumami oraz późniejszym klipem do
Papillon znajomość z kolejnymi nagraniami ograniczałem raczej do singli.
Cytując klasyka: "dałbym sobie rękę uciąć, iż ten zespół już niczym mnie
nie zaskoczy. I bym q... nie miał ręki".
In Dream to
płyta fenomenalna. Otwierające ją No Harm chwyta za chabety i nie
wypuszcza przez kolejne 50 minut. Początek piątego studyjnego albumu Editors
przypomina mi najlepsze nagrania Archive sprzed 10 lat. Genialny kontrast
wokalnych rejestrów basową zwrotką i sopranowym refrenem w towarzystwie
hipnotycznej elektroniki dosłownie porażają. W porównaniu do piorunującego
początku nieco blado wypada kolejne, nieco infantylne Ocean of Night, ale
każdemu numerowi byłoby ciężko udźwignąć presję takiego poprzednika. W oceanie
najprzyjemniej robi się w czwartej minucie, a kiedy wpływamy z niego w trzeci
na krążku Forgiveness automatycznie przenosimy się w krainę odlotu. Trudno
opisać słowami to, co dzieję się w tym kawałku. Pulsujący bas przechodzący w
fortepian, pijane brzmienie gitary wymieszane z zawodzącym wokalem wyciągającym
słowo America plus wiele innych genialnych elementów składających się na
hipnotyzującą całość.
Salvation zaskakuje natomiast zmieniającym co kilka sekund
poziomem głośności w zwrotce brzmiącej tak jakby realizator co kilka sekund
przysypiał i nosem przesuwał guzik na konsolecie. No i ten refren wybuchający
nagle, stawiający do pionu swoimi dźwiękami i udowadniający jak szczęśliwym
można być tylko z powodu posiadania zmysłu słuchu.
Najbardziej znany singiel z albumu In Dream, czyli Life Is A
Fear, doskonale oddaje charakter całej płyty. Basowy motyw rozsadzający
głośniki, niebanalna fanastyczna melodia oraz takie same tekst i kolaż
elektroniki i rocka. Brzmi to trochę tak, jakby Ian Curtis dorwał się do
niezliczonej, dostępnej obecnie ilości instrumentów elektronicznych.
The Law to jakby młodszy brat No Harm. Najbardziej
kosmicznym kawałkiem na tym albumie jest jednak jego następca, zatytułowany Our
Love. To właśnie je w kółko słuchać powinni przywoływani w poprzednim poście
muzycy Coldplaya, bo właśnie ten numer jest genialnym dowodem na to, że można
stworzyć absolutnie przebojowy kawałek, z dyskotekowym beatem, piskliwym
wokalem, klawiszem rodem z "gra i trąbi zespół Kombi", a jednocześnie
będącym alternatywą przed duże "A".
Moim numerem jeden z In Dream jest jednak All The Kings,
jeden z najmocniejszych kandydatów na piosenkę roku 2015. To jak ten utwór rośnie
od prostego elektronicznego motywu, przez wokalną synkopę w słowach "but
the beat of your heart", niesamowity refren przechodzący w jeszcze
bardziej rozbudowaną drugą zwrotkę jest najlepszym dowodem dowód na geniusz
zespołu Editors.
Jestem absolutnie oszołomiony tym krążkiem i polecam go
absolutnie każdemu. Tym bardziej, że jego dwóch najlepszych kawałków w wersji studyjnej nie ma na YT, Tu wersja akustyczna All The Kings.
Coldplay to nigdy nie była moja muzyczna bajka. Oprócz nielicznych wyjątków ich muzyka zawsze wydawała mi się miałka i bez wyrazu. Jednym z tych kawałków, do których nie można zastosować tego określenia jawił mi się Princess of China, czyli "piosenka z Rijaną na fiuczuringu". Wtedy wydawało się, że to ciekawy eksperyment zespołu, od kilku lat widać jednak, że to raczej nowa droga Zimnej Gry. Dziś, kiedy słyszę singiel promujący nowy album zespołu, który ukaże się za tydzień mam wrażenie, że jeśli ta grupa utrzyma tempo zmian swojej twórczości na obecnym poziomie to na kolejnym krążku usłyszymy tekst w stylu:
Who is that girl,
can anyone tell me?
I can not restrain,
HONEY, RASPBERRY
Na TĘ nutę oczywiście. Natomiast Polscy fani zgromadzeni na koncercie Coldplaya, chcąc zachęcić zespół do wyjście na scenę będą krzyczeć "ZIMNA GRA, TRALALA".
Poprzednia płyta MUSE, The 2nd Law, przekraczyła granicę, która wnosiła wartość dodaną do pięknej, dotychczasowej drogi zespołu. Brytyjscy muzycy chyba również zdali sobie z
tego sprawę i tegoroczną płytę zapowiadali jako powrót do korzeni. Z wielką
radością stwierdzam, iż jest to come back w wielkim stylu. Drones to krążek
genialny!
Otwierające album Dead Inside to jeden z najmocniejszych
kandydatów na piosenkę roku. Ten numer, z najbardziej chwytliwym rytmem od
czasów Starlight, łączy w sobie przebojowość, fajne brzmienie romasujące
delikatnie z elektroniką, wwiercającą się w głowę solówkę i niebanalną melodię.
Najpiękniejsze jednak dzieje się w drugiej jego części. Sposób w jaki emocje w
głosie Matthew rosną z każdą sekundą można nazwać jedynie epickimi, przytyka
mnie za każdym razem, gdy je słyszę. Ostatnie 2 minuty tej piosenki płyną
niczym rozpędzający się okręt, którego żagle stopniowo łapią coraz mocniejszy
wiatr. I o ile przy Dead Inside był to powiew przyjemny to w Psycho przemienia
się w prawdziwy sztorm. Pierwszy singiel z tej płyty dosłownie zmiata z
powierzchni Ziemi. Moc jego każdego elementu miażdży, jest jak rozpędzony
taran, którego nic nie może powsrzymać. MUSE rozpoczynało nim letnie koncerty
podczas tegorocznej trasy koncertowej i na żywo jest to jeszcze większa
petarda.
Zresztą na Drones znajdujemy jeszcze wiele równie mocnych
pozycji, utrzymanych zarówno w szybkim jak i wolnym tempie. Reapers to
przedstawiciel tych pierwszych, pełen fantastycznych zmian aranżacyjnych, w
zwrotce brzmiący jak chart spuszczony ze smyczy, w łączniku jak wprawki
początkującego gitarzysty a w refrenie jak trzyosobowa orkeistra symfonicza.
Cóż tam się nie dzieje w tym fragmencie i jak fantastycznie to brzmi! Mało która
kapela potrafi wyczarować tak wiele z kilkunastu sekund muzyki. Z kolei Handler to, zwłaszcza w pierwszej
części, utwór stosunkowo wolny ale nie ma nic wspólnego z rzewną balladą tylko
także stawia człowieka „pod ścianą”, sprawia, że nie sposób nie być przy nim
napiętym i rytmicznie nie kiwać głową. Wszystko dzięki soczystemu, niezwykle
dosanemu riffowi, oraz wokalnemu mistrzostwu świata, które Matthew Bellamy osiąga w refrenie tego
kawałka udowadniając, że jego głos to czwarty instrument tego brytyjskiego
trio. W bardzo podobnym klimacie utrzymany jest Defector niesiony przez genialny riff, jeszcze lepszą
gitarową solówkę, skwierczący bas i dostaojne bębny. Aftermath to z kolei najspokojniejsza
pozycja z całego albumu, kojąca i niosąca uspokojenie ale w pięknym stylu, nie
w sposób „ewryfing gona bi ołrajt”. Dwa utwory zamykające siódmy krążek MUSE są
wyjątkowe, każdy na swój sposób. The Globalist to najdłuższa kompozycja w
historii zespołu, trwająca ponad 10 minut i czterokrotnie zmieniająca klimat.
Ostatni tytułowy kawałek brzmi niczym kościelna pieśń, zaśpiewana a capella w
trójgłosie i kończąca się niczym smashing hit Hoziera słowem „ejmen”.
Drones to fantastyczny, niemal pozbawiony słabych punktów koncept
album o walce człowieka ze zniewoleniem. Przypomina trochę The Wall Pink Floydów, z tymże
w XXI wieku rolę złego pełnią szpiegujące i kontrolujące wszytsko drony.
Przekaz jednak i co ważniejsze jakość muzyki pozostają te same.
Od zamachów w Paryżu minął tydzień. 14 listopada, czyli dzień po zamachac w stolicy Francji swój trzeci, po występach 10 i 11 listopada, koncert miało zagrać U2. Show miał być transmitowany w HBO i wydany później na DVD. Z wiadomych przyczyn koncert się nie odbył. Wczoraj i w środę Bono i spółka grali jednak w Belfaście. W pierwszych koncertach zagranych po tragicznych wydarzeniach paryskich zespół nawiązał do nich m.in. podczas City Of Blinding Lights. Film oraz więcej zdjęć możecie zobaczyć na https://twitter.com/hashtag/strongerthanfear
Tegoroczna trasa zespołu jest naprawdę wyjątkowa. Podczas koncertów obok irlandzkich muzykó pojawili się już Penelope Cruz, dwóch Polaków, Noel Gallagher, Patti Smith i wielu innych. Wczoraj z kolei podczas wykonywania Angel Of Harlem, przy którym gościnnie występują z zespołem również fani wybrani przez Bono spośród widowni, na scenę zawitało dziecko. Trudno o większy i piękniejszy kontrast do tego co wydarzyło się tydzień temu.
Wszystkim spragnionym dobrych, rockowych dźwięków na żywo polecam koncerty grupy Cinemon. Listę miejsc, w których panowie zagrają jeszcze w tym roku znajdziecie TU. A spodziewać możecie takich oto dźwięków:
Kiedy kilka tygodni temu słuchałem tych piosenek na żywo wydawało się, że dotyczą wyłącznie przeszłości. Niestety tylko się wydawało. Nadal wierzę, że kiedyś przestaną być aktualne.
Dzisiejszy dzień przyniósł ogłoszenie nowego składu rządu. I chociaż Bonomuza w kwestii polityki ma identyczne zdanie jak Indios Bravos w piosence Tak To Takto dziś czas na muzyczne przedstawienie trzech nowych ministrów.
1)
2)
3)
Można by powiedzieć "wyszło szydło z worka". A może lepiej "tiki tiki polityki".
Idę o zakład, że każdy z Was słyszał ten kawałek
przynajmniej kilka razy. Od pewnego czasu First to stały gość wielu rozgłośni
radiowych. Od ponad dwóch tygodni w sklepach muzycznych dostępny jest już piąty
studyjny album Amerykanów. Dziś spotkałem się z nim po raz pierwszy i z
całkowitą pewnością mogę stwierdzić, że nasza znajomość będzie trwać. Choćby z powodu tak fantastycznych numerów
jak ten poniżej.
Recenzja całego albumu już wkrótce na Bonomuzie. Wkrótce - czyli nim spadnie ostatni żółty, jesienny lyść.
Podczas pierwszego przesłuchania Anthems For Doomed Youth przecierałem uszy ze zdumienia. Pierwszy od 11 lat studyjny album The
Libertines to, dla mnie jak na razie, najbardziej pozytywne muzyczne zaskoczeniem tego roku. Po pierwsze dlatego, że się ukazał, po drugie
ponieważ po promującym go Gunga Din spodziewałem się raczej krążka wydanego na
siłę. Tymczasem wspomniany pierwszy singiel jest jednym z jej trzech
najsałbszych ogniw tej fantastycznej płyty.
Bardzo często obcując z Hymnami Dla Otępiałej Młodzieży mam
wrażenie, że w odtwarzaczu znalazła się nowa nieznana wcześniej płyta The
Clash. Otwierające całość Barbarians, które zwłaszcza w refrenie brzmi jak
młodszy brat Rudie Can’t Fail, zachwyca energią, zmiennością rytmu i przebojowością
w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dalej jest jeszcze lepiej. Nie potrafię opisać euforii,
która ogarnia mnie za każdym razem, gdy słyszę Fame and Fortune. To właśnie w
tej piosence The Libertines udowadnia, że nadal jest zespołem fenomenalnym,
kwartetem, którego żadnej cześci nie da się zastąpić, który brzmieniem
akustycznej gitary potrafi zmusić do skakania pod sufit a piękne, niebanalne
melodie gra w tak niewymuszony sposób, iż ma się wrażenie, że zostały one
zarejestrowane na spotkaniu przyjaciół przy ognisku. Jeszcze bardziej ogniskowo brzmi Iceman, którego środkowy
fragment zaczynający się od słów „Those winter nights they walked around the
river” stanowi dla mnie esencję muzyki, ta prosta harmonia za każdym razem
sprawia, iż ogarnia mnie fala przyjemnego ciepła. You’re My Waterloo to z kolei początkowo niemal solowy popis
Pete’a Doherty’ego, śpiewającego w towarzystwie fortepianu jeden z najpiękniejszych
słodko-gorzkich utworów, jakie słyszałem w życiu. Pozostali muzycy dołączają dopiero
mniej więcej w połowie piosenki, natomiast gitarowa solówka zagrana przez Carla
w towarzystwie „gościnnej partii wiolonczeli” dosłownie rozdziera serce.
Każda z dwunastu propozycji na Anthems For Doomed Youth
warta jest poświęcenia jej kilka minut Nawet jeśli cześć z nich pozornie wydaje
się być przeciętnymi kawałkami to w pewnym momencie „zabijają one ćwieka”, po którym
pozostaje tylko zadać sobie pytanie w
jaki sposób oni z prostych rozwiązań tworzą rzeczy tak niebanalne i chwytające
za gardło.
Gorąco polecam ten album, nawet
jeśli nazwę The Libertines usłyszeliście właśnie po raz pierwszy.
Po zwycięstwie 2:1 nad Irladią Polska awansowała do Mistrzostw Europy w piłće nożnej i zagra w tej imprezie po raz trzeci z rzędu. Wczorajszy wieczór spędziłem na Stadionie Narodowym, na którym z racji na okoliczności wszystko wydawało się fajne, aż do momentu, gdy wodzirej, didżej, czy kimkolwiek ów ktoś był utracił kontakt z bazą i postanowił zarzucić "piosenkę tematyczną", mówiąc coś w stylu: "Drodzy Państwo, a teraz czas na wspólne wykonanie jeszcze jednego utworu, na pwno go znacie ale dla ułatwienia jej tekst będzie wyświetlany na telebimie". Po czym z głośników zaczęły płynąc pierwsze dźwięki największego przeboju Kobranocki, czyli Kocham Cię Jak Irlandię. Piosenka super, ale do teraz zastanawiam się WTF, co ów prowadzaćy didżej-pajac miał na myśli, czy jego zwoje mózgówe powiedziały coś w stylu "dobra, pokonaliśmy Irlandię, to puszcze kawałek z Irlandią w tytule"? To już lepiej było puścić Ajrisz T.LOVE'u, przynajmniej opowiada częściowo o meczu. Myślę o co chodzi i myślę ale do konstruktywnych wniosków dojść mi się nie udaje. A ludziom ewidentnie się podobało, bo przynajmniej połowa widzów została i wpatrzona w telebim wzobrażała sobie na pewno, że jest Beatą. A mnie z każdym kolejnym dźwiękiem kawałka, któy lubię ogarniał coraz większy "żal". Czy Wy rozumiecie ten przekaz didżeja?
Inna sprawa, że ludzie byli w takim stanie euforii i, w dużej mierze upojenia, że zaśpiewali by wczoraj wszystko, a najchętniej pewnie Miód Malina. Dziś, walcząc w pracy z tupotem białych mew wizualizowałem sobie wczorajsze zgormadzenie na Stadionie Narodowym śpiewające refren tego oto kawałka, bezapelacyjnego zwycięzcy Kaszana Festiwal 2015.
Ona jest przy mnie blisko
na balet przyszedł czas
tańczymy w rytmie disko
super imprezka, lans ;-D
Zabija mnie przyczynowo-skutkowa wymowa tego numeru ;-)
Ostatnie wspomnienie z Sycylii dotyczy jej najbardziej
znanego miejsca, czyli Etny, a dokładnie drodze powrotnej z wulkanu, kiedy muzyka,
która akurat dopłynęła do moich uszu stworzyła komentarz najcelniejszy z
możliwych.Te najbardziej znane miesjca, tak zwane atrakcje turystyczne często
okazują się festynem. Na szczęście Etna zadaje kłam tej teorii.
Riffugio Sapienza – najwyżej (1920 m.n.p.m.) położone
miejsce, w którem w drodze na Etnę można dojechać własnym autem. Podróż kolejką
linową na wysokość 2400 , a następnie wjazd terenówką na 2900 m.n.p.m.
Kosmiczne widoki, wszechobecna szarość, szalejący wiatr i dymiący krater na
wyciągnięcie ręki. Właśnie tak wyobrażam sobie księżyc.
Chwilę po powrocie do Riffugio, z olbrzymią radością w
sercu, że ów księżycowy krajobraz mógł zobaczyć również nasz 3,5-letni synek
startujemy w drogę powrotną do Taorminy. Pierwszy kawałek, jaki słyszymy w
radio to:
Michaelu Stipe i reszto ekipy -wracajcie na scenę!
Zapraszam na projekcję nowego, świeżutkiego niczym bagietka o poranku teledysku The Libertines. który światło dzienne ujrzał kilka godzin temu.
Recenzja ich trzeciego studyjnego albumu już za kilka dni, dziś powiem tylko, że jest rewelacyjny. Pod koniec stycznia zespół rusza w krótką trasę po Wielkiej Brytanii, będzie okazja obejrzeć Pete'a i spółkę w domu a takie koncerty są zawsze wyjątkowe. Oficjalna otwarta sprzedaż biletów startuje w najbliższy piątek o godzinie 10 polskiego czasu. Już teraz można jednak kupować bilety za pośrednictwem tego oto LINKA. Ja już swój mam, do londyńskiego koncertu pozostało 129 dni.
Castelmola – uboższa sąsiadka położonej poniżej Taorminy
obfitująca w fantastyczne widoki na niemal połowę wschodniego wybrzeża Sycylii
– to właśnie tu spędziliśmy ostatni dzień objadowej części naszej wycieczki.
Oprócz wąskich uliczek pełnych małych, kamiennych świątyń, jedną z lokalnych
atrakcji jest Bar Turrisi słynący z niezliczonej ilości męskich końcówek. Tak, qtongi
występują w tej knajpie w postaciach wszelakich: jako klamka, oparcie krzesła,
pioski do szachów, kran, karta menu i wiele innych. Zainteresowanym polecam
galerię baru.
A wszystkich zapraszam do czterech numerów z dickiem w refrenie.
1) Bloodhound
Gang – Ballad of Chasey Lane
Na początek "miłosna" ballada z happy endem w wykonaniu niepodrabialnego Bloodhound Gang. Ten kawałek zawsze będzie kojarzył mi się z jednym z amerykańskich kolegów zą pracy, który słysząc jego refren w radio w porze lunchu z miną, jak gdyby zobaczył Yeti pytał "jak to możliwe, że grają to u was przed 22?"
2) E-Rotic –
Help Me Dr. Dick
Czas na powiew oldschoolu. "Dy-dy-dy-dy-dy-dy-diper" i wszytsko jasne ;-) Być może nie jest to powód do chwały ale w mojej liczącej ponad 500 sztuk kolekcji płyt znajduje się również singiel z opowieścią o owym sławnym doktorze. I do dziś uważam, że kawałek ma "swój klimat".
3) Body Count
– Evil Dick
Dicki bywają złe i o takim właśnie opowiada Ice-T w równie oldschoolowym i jeszcze starszym niż numer 2 kawałku.
4) Rammstein - Pussy
Na kogo, jak na kogo ale na Rammsteina w temacie "końcówek" można liczyć niemal zawsze. Tu pojawiają się w odsłonach zarówno damskiej jak i męskiej. 5 lat temu, gdy piosenka dopiero, co ujrzała światło dzienne na Bonomuzie tworzyliśmy polskie tłumaczenia refrenu. Efekty były zdumiewające i możecie je sobie przypomnieć klikając TU.
To będzie bardzo emocjonalna relacja, lista flashboacków
sprzed kilkunastu godzin. Piszę ją wracając samolotem z Amsterdamu i
odtwarzając fantastyczne dwie i pół godziny, które przeżyłem wczorajszego
wieczoru.
Bono pojawia się nietypowo na końcu hali i stamtąd
przechodzi wybiegiem na główną scenę, na której w międzyczasie pojawiają się
pozostali trzej muzycy. Idąc intonuje początek Ballad of Joey Ramone czekając
na identyczną odpowiedź zgromadzonej publiczności. Ta odpowiada średnio głośno,
wokalista jest niezadowolony, kiwa głową ale raczej nie wesoło tylko z miną
mówiącą „słabo, ponuraki”. Kawałek otwierający zarówno najnowszy album jak i
wczorajszy koncert nie wypada najlepiej również ze strony zespołu. Widać, że
próbują załapać flow, nastroić się do występu, każdy na swój sposób, Adam
rozpoczyna swój callanetics z basem, Edge macha gryfem, Bono statywem. Larry,
jak to Larry, po prostu bębni. Brzmi to wszystko jednak średnio, tak jakby
każdy muzyk grał własną sztukę.
To jednak tylko złe
miłego początki, po nim rozpoczyna się petarda czadu. Najpierw Out of Control,
zespół ewidentnie przełamuje pierwotną niemoc, pierwszy singiel w historii
zespołu brzmi już świetnie. A kiedy po nim słyszymy „uno, dos, tres, catorce”
rozpoczynające Vertigo odnosni się wrażenie, że również zgromadzona
publiczność, przez pierwsze 2 kawałki ospała wreszcie obudziła się i jest
gotowa na dalsze muzyczne cuda. Vertigo rozwala system, Ziggo Dome unosi się
kilka metrów nad ziemię. Czadową trójkę dopełnia I Will Follow dorównujące mocą
poprzednim dwóm utworom. Bono przekonuje się ostatecznie, że będzie dobrze,
łapie luz i zaczyna nawijkę. Mówi o tym, że U2 bardzo lubi przebywać w Holandii
i że pomiędzy czterema koncertami, które zagrali w tym tygodniu w Amsterdamie
odwiedzili plażę (Zaandwort), na której razem z Antonem Corbijnem zrobili
mnóstwo zdjęć będących mocnymi kandydatami na artwork do nowej płyty Songs of
Experience. Po tej zapowiedzi przyszedł czas na kilka numerów z Songs of
Innocence. Na początek Iris poprzedzone wspomnieniami Bono o swojej matce,
która zmarła, gdy miał 14 lat. „When she left me, she left me an artist” – mówi
i śpiewa do ogromnego telebimu, a raczej dwóch równolegle umieszczonych
telebimów zwisających wzdłuż całej hali,
na których widać zdjęcie ślubne Iris Hewson oraz scenę, gdy biega dookoła po
łące.
Kolejny kawałek i kolejne wspomnienia – Cedarwood Road, ulica, przy
której wychował się Bono. Z ogromnego telebimu wysuwają się schody, po których
wokalista wchodzi, chowa się między telebimy i od tej pory staje się żywym
elementem wśród scenografii pokazwyanej na ekranach. Widzimy na ich animowaną
Cedarwood Road i „żywego”-prawdziwego Bono spacerującego po niej, spotykającego
kolegów, mijającego drzewa i samochody. Daje to fantastyczny i bardzo ciekawy
efekt. Podczas pierwszych dźwięków Song For Someone na telebimie pojawia się
obraz w mieszkania, w którego sypialni „rysunkowy” wokalista siedzi i gra na
gitarze. To ja w wieku 18 lat – mówi Bono – piszę piosenkę dla Alisson. Piszę
ją do dziś, nadal staram się jej zaimponować.
Po wspominkach przyjemnych nadchodzi czas na przypomnienie
wydarzeń tragicznych. Larry wstaje od perkusji, zakłada na szyję werbel,
zaczyna wybijąc rytm wolnym krokiem maszeruje wzdłuż wybiegu. Dołączają do
niego Edge i Adam, zaczynają grać Sunday Bloody Sunday w zwolnionej, jakby
pogrzebowej, niesamowitej wersji utworu. Przechodzą mnie ciarki, ta piosenka
nigdy nie brzmiała tak dosadnie, nawet w wersji z Red Rocks z 1983 roku,
wolniejsze tempo pozwala bardziej skupić się na przerażającej historii, o
której opowiada. Zwłaszcza, że na ekranie na tle rysunkowych domów pojawiają
się twarze osób, które zginęły w tamtym bombowym zamachu. Bono płaczliwym
głosem wykrzykuje imiona i nazwiska każdego z nich. Gdy utwór wybrzmiewa do
końca na środku wybiegu pozostaje tylko Larry, kilka razy uderza w werbel, po
czym telebim oraz głośniki „wybuchają”. Raised by Wolves to nowa piosenka U2 o
podobnej tematyce. Słyszymy ją zaraz po Krwawej Niedzieli, świetnie wypada początek
z Bono „oddychającym” do mikrofonu, to mój ulubiony kawałek z nowej płyty ale
mi w głowie ciągle siedzi jeszcze Sunday Bloody Sunday.
Przez chwilę nie mogę
się otrząsnąć. Ostatecznie dochodzę do siebie słysząc pierwsze dźwięki Until
The End of The World. Ten kawałek zawsze brzmi fantastycznie, zawsze myślę, że
jego riff był zalążkiem płyty Achtung Baby co słychać na jam sessions z tego
okresu. Zespół ten numer po prostu uwielbia i czuć to na scenie. Tradycyjny
„pojedynek” wokalisty z gitarzystą pod jego koniec tym razem zastępuję
wypluwanie wody przez wielką twarz Bono widoczną na ekranie na Edga, który gra
na wybiegu. Po Untilu z sufitu zjeżdża kilka żółtych płacht, ekran zabarwia się
na zółto, zespół znika ze sceny a z głośników słyszymy remix The Fly. Na
telebimie co chwilę zmieniają się napisy znane z trasy Zoo TV, „Everything You
Know Is Wrong”, „Watch More TV”, itd.
Zespół ponownie pojawia się w środku telebimu, zwrócony w
cztery strony świata gra Invisible. I znowu ten nowy początek jest słabszy,
gdyż marna jest po prostu ta piosenka. To tylko chwila bo Even Better Than The
Real Thing wynagradza z nawiązką poprzednie słabsze 4 minuty. Na podzielonym na
cztery równe części ekranie widzimy muzyków kręcących się jak w teledysku lub
ich rozpływające się twarze. Następnie zespół przechodzi na małą, okrągłą scenę na końcu sali, Bono wyciąga z tłumu
dziewczynę w koszulce Ramones, zespół nie gra jednak żadnego
„tango-przytulango” tylko Mysterius Ways, podczas którego szczęśliwa fanka
skacze jak szalona, tańczy wokół całej czwórki. To duży kontrast w porównaniu z
poprzednimi tańcami Bono z dziewczynami, ten jest o wiele ciekawszy i bardziej dynamiczny.
Po piosence Bono rozmawia przez dłuższą chwilę z wybrańczynią, ma na imię
Nicole, jest z Amsterdamu i czuła, że koszulka Ramones pomoże się jej znaleźć
na scenie. Wokalista prosi ją aby stała się operatorem przy następnej piosence,
przekazywanej na żywo przez webcast. Jest to debiut na tej trasie koncertowej i
niestety dla mnie jest to Magnificent, którego zdecydowanie nie darzę uczuciem
pozytywnym. „Teraz czas na kolejny eksperyment” – mówi Bono, a Edge w tym samym
czasie chwyta za akustyczną gitarę i zaczyna grać The Sweetest Thing. W
powietrzu czuć spontan, choć również ten kawałek nie należy do moich ulubionych
to widać, słychać i czuć ze U2 jest w fanastycznej formie i wspólne granie
sprawia im autentyczną przyjemność.
Ja natomiast kompletnie odlatuję przy kolejnym utworze
dedykowanym zmarłemu kilkanaście miesięcy temu członkowi rodziny królewskiej. Wierzyłem, że U2 będzie
grało na tej trasie Every Breaking Wave właśnie w wersji akustycznej. Nie
potrafię opisać jak piękne kilkaset sekund to było, rewelacyjny, porażający
wokal, delikatny fortepianowy akompaniament Edga, telefon w mojej dłoni
transmitujący ten magiczny utwór do Polski i ogromne wzruszenie. A po nim
kolejny rarytas, czyli rzadko grywany w ostatnich latach October.
Po spokojniejszej części koncertu następuje uderzenie Bullet
The Blue Sky. Słyszałem lepsze wykonania tego numeru ale nigdy nie słyszałem na
żywo następującej po nim Zooropy. Cieszę się przy niej jak dziecko. A zagrane
po niej Where The Streets Have No Name i Pride brzmią tak, jakby zostały
napisane kilkanaście dni a nie lat temu. Nie pamiętam tak dynamicznych i
świetnych wykonań tych dwóch kawałków. Na wcześniejszych koncertach U2, mimo
ogromnego sentymentu, przywodziły raczej do głowy myśl, że może nie powinny być
więcej grane, gdyż nie mają w sobie tego pokładu emocjonalnego i energetycznego
co kiedyś. Wczoraj miały gigantyczną dawkę mocy i piękna. Podobnie jak Shine
Like Stars kończące With Or Without You oraz zasadniczą część koncertu. Dwie
godziny minęły jak dwie minuty. Na szczęście to jeszcze nie był koniec.
Bisy rozpoczyna City Of Blinding Lights z przesłaniem
Amnesty International #Refugees Welcome. Po piosence Bono mówi ponad 2
minuty o sytuacji z uchodźcami, przestrzegał przed nazywaniem jej kryzysem,
cieszy się z marszów poparcia, które odbyły się w sobotę w Europie i namawia do pomocy. Z tego tematu wokalista przechodzi płynnie do tematu dzieci chorych
na HIV, mówiąc, że za 5 lat znany już będzie sposób aby dzieci chorych rodziców
rodziły się zdrowe. Następnie U2 wykonuje krótki cover jednej z piosenek Paula
Simona oraz pięknie puentujący dzisiejszy koncert Beautiful Day. To nie jest jednak pożegnanie. Ku mojej wielkiej radości z głośników rozległy się
bowiem pierwsze dźwięki Bad. W trakcie jego trwania Bono bierze od jednego z
fanów flagę Irlandii i rozkłada ją na scenie. W końcowej fazie piosenki
mówi: "my mamy już pokój w naszym kraju ponieważ kilka osób miało odwagę
osiągnąć kompromis" i sugeruje walkę o pokój na całym świecie, gdyż w
Irlandii jeszcze kilkanaście lat temu osiągnięcie takiego stanu wydawało się
niemożliwe.
I wtedy właśnie dzieją się kolejne dwa magiczne momenty
podczas tego koncertu, oba pokazujące, że zespół stać nadal na zaskakujące
ruchy, że nie gra tylko „od do” i reaguje na wydarzenia na bieżąco. Kiedy w
końcowej partii utworu śpiewanej przez publiczność słowa „let it go” także w
potencjalnie ostatnim kółku, które normalnie skończyło by utwór, nadal mają wysoki poziom decybeli Bono pokazuje reszcie zespołu „gramy dalej”. Po chwili w
dźwięki Bad wplątuje snippet 40. „How long we’ll sing this song”. Trwa to
ponad minutę i kończy się chóralnym śpiewem publiki. Przy piątej czy szóstej
powtórce Edge zaczyna coś brzdąkać na gitarze a po kilku sekundach zespół po
prostu gra całą „czterdziestkę”. Nawet jeśli było to zaplanowane wcześniej
to wyglądało na mega spontaniczne i było po prostu przepiękne. Zloty U2 w
Polsce kończyły się zawsze grupowym odśpiewaniem tej właśnie piosenki, teraz po
raz pierwszy skończył się nią „mój” koncert U2, zdecydowanie najpiękniejszy i
najlepszy z dziesięciu na których byłem. Pod koniec piosenki Bono kilkakrotnie
rozświetla trybuny i płytę reflektorem, członkowie zespołu po kolei schodzą ze sceny wyjściem na końcu sali, tym samym, którym Bono pojawił się na
hali dwie i pół godziny wcześniej. To było jedne z najpiękniejszych 150 minut w
moim życiu.
Za kilka godzin rozpocznie się dziesiąty koncert U2, na którym będę. Bono i spółka zagrają w Amsterdamie po raz czwarty w tym tygodniu. Wczoraj podjąłem skazaną na niepowodzenie próbę zdobycia biletu również na trzeci amsterdamski show. Sprrzedających nie było, chętnych na kupno kilkunastu, zobaczyłem natomiast z bliska arenę, na którą za chwilę ruszam oraz 21 ciężarówek, którymi jeździ scena i pozostały koncertowy sprzęt zespołu.
Nie mam pojęcia co Panowie zagrają, udało mi się nie poznać żadnej setlisty z dotychczasowej trasy, nie widziałem choćby ułamka sekundy z tegorocznych koncertów, zajarka jest więc ogromna. Mam cztery marzenia na swój jubileuszowy koncert zespołu mojego życia, dwie realne, dwie nie za bardzo. Numery, które mam nadzieję dziś usłyszeć to:
1) Please
Nigdy nie zapomnę wersji koncertowej z trasy POP Mart, zwłaszcza jej miażdżącej końcówki. Ten kawałek to moje dzisiejsze marzenie numer 1.
2) Acrobat
Tak naprawdę kawałkiem, który najbardziej chciałbym usłyszeć na kocercie U2 jest oczywiście. Jako jednak, że jego wykonanie na żywo nie zdarzyło się chyba jeszcze nigdy od 24 lat, czyli od czasu powstania tej piosenki, wiara w jego usłyszenie akurat dziś jest jednak znikoma. No chyba, że zaczęli grać Acrobata w tym roku. Odlecę wtedy kosmos!
3) Red Hill Mining Town
Ta piękna część The Joshua Tree to też raczej pewnie marzenie ściętej głowy, nie sądzę bowiem, żeby Bono mógł sobie jeszcze pozwolić na narażanie głosu śpiewaniem refrenu tego utworu. Choć z drugiej strony 5 lat temu nie wierzyłem, że usłyszę kiedykolwiek na koncercie MOthers of Dissappeared a stało się tak w Istambule.
4) Kite
Jedna z najpiękniejszych piosenek U2, niedoceniana, podobnie jak cały album All That You Can't Leave Behind. Podczas koncertu w Wiedniuu w 2001 roku stojąc w trzecim rzędzie w serduszku w środku sceny wydzielonym dla kilkuste osób miałem wrażenie, że Bono śpiewa mi te fanastyczne słowa prosto w twarz,
Who's to say where the wind will take you?
Who's to say what it is will break you?
I don't know, which way the wind will blow
Nie wiem, w którą stronę zawieje wiatr podczas dzisiejszego koncertu ale czuję, że będzie pięknie.
Podczas przemieszczania się po wyspie towarzyszą nam na
zmianę dwie tutejsze rozgłośnie: Radio KISS KISS albo Radio Virgin. To pierwsze
nadaje muzykę przeróżną, to drugie zdecydowanie rockową. Po kilku dniach
słuchania z radością mogę stwierdzić, że obie stacje nie mają chyba sztywnej
playlisty. Na KISS KISS jedyną często powtarzającą się piosenką jest El Perdon,
czyli nowy hit Enrique Pleksiglassa, a na Virgin najczęściej granym kawałkiem
jest Coming For You Offspringa. Brak setlisty skutkuje takimi miłymi dla ucha
niespodziankami, jak dawno niesłyszane w polskim eterze starsze kawałki w
wykonaniu U2, jak choćby Staring At The Sun czy Everlasting Love. Przydało by
się przysłać tu na odsłuch kilku dyrektorów programowych polskich rozgłośni.
Słuchając tutejszego radio obudziła się we mnie tęskonta za kształtem i
brzmieniem polskich stacji z pierwszej połowy lat 90-tych, kiedy każdy kolejny
song był niespodzianką, instrumentalne intro oraz słowa prowadzącego audycję
nie musiały trwać maksymanie 10 sekund,
a radio było naprawdę „żywe”. Do tamtych radiowych czasów moja „love”
jest prawdziwie „everlasting”.
Po 24 godzinach w przeskomicznym, średniowiecznym miasteczku
Erice i odwiedzeniu rezerwatu Zingaro udaliśmy się na zasłużony plażing do
Mondello. Prawie bezpośrednio, gdyż po drodze postanowiliśmy wrócić na chwilę
do Trapani zamienić wypożyczony samochód, gdyż nasz Citroen C3 miał może i
fajny panoramiczny dach ale w bonusie także zatarty swego czasu silnik, co
powodowało, że pod górę ledwo co wspinał się na „jedynce”.
Tak, czy owak to właśnie w Mondello Filip zadebiutował w
roli gościa hostelu i, ku naszej radości, bardzo mu się to spodobało. Ostro
pojechana właścicielka poleciła nam na następny dzień odwiedzenie plaży L’ombelico
del mondo. Tak naprawdę był to bar niedaleko plaży, odwiedziliśmy, było super.
Od tej chwili z głowy nie może wyjść mi kawałek o tytule tożsamym z nazwą
knajpy:
Chwilę po zejściu z plaży przekonałem się, a jeszcze bardziej
nasz wypożyczony Fiat Punto, że Sycylijczycy zdecydowanie mają odrębnego stajla
jeśli chodzi o prowadzenie auta, zwłaszcza ustępowanie pieszym na pasach,
włączanie się do ruchu i parkowanie. Byłem już w kilku miejscach słynących z hardkorowego stylu jazdy miejscowych ale Sycylia zdecydowanie zwycięża w tej klasyfikacji. Tego, że aby przejść przez ulicę trzeba
po prostu na nią wtargnąć, nie zważając na złorzeczenia kierowców, dođwiadcztłem już wcześniej. Tym razem spotkałem straszego wąsa, który dobitnie udowdnił
mi, że parkowanie kopert bez obtarcia sąsiada prakktycznie nie jest możliwe.
Nasz srebrny, wypożyczony Punto zyskał na tylnym zderzaku nową czarno-szarą
„ozdobę”. Trzymam się jednak maksymy Laski: „Nie bądź takim materialistą,
trzeba się wyluzowac” ;-D
Najbardziej znana plaża Trapani nazywa się Lido Paradiso. Wstęp
płatny ale w ramach biletu bogata infrastruktura dziecięca, plac zabaw, mały
basen i dużo sprzętu wodnego. Przez dłuższą chwilę miałem wrażenie, że kolejną
atrakcją tego miejsca jest pytanie się nawzajem o orientację seksualną. Już
przy płatności za bilet miła kasjerka wspomniała coś o „pedalo”. Myślałem, że
się przesłyszałem ale kiedy kilka minut wcześniej podszedł do mnie ratownik i
spytał: „pedalo?” zrobiło mi się dziwnie. Już miałem pytać czy chce mnie
obrazić, kiedy ten podobnym pytanie obdarzył mojego 3-letniego syna. „Pedalo”?
Fafancullo, stronzo, cornutto – zastanawiałem się, od którego słowa zacząć
dalszą dyskusję z ratownikiem, gdyż więcej obelg po włosku nie znam. I kiedy
miałem wypowiedzieć to pierwsze do ratownika podbiegł inny facet drąc się: „pedalo”?!?.
To jakiś flash mob czy inny performance? – pomyślałem. A ratownik z uśmiechem
do tego zioma: „si, si , pedalo”. Po czym wskazał na taki oto stojący w wodzie
przedmiot:
;-))))
Pierwszy dzień na Sycylii upłynąl więc pod znakiem
orientacji seksualnej. A skoro mowa o tej odmiennej, czas na kultowe w tym
kręgu Irejża.
Nie przypuszczałem, że pierwszy obrazek, jaki zapamiętam z
wyjazdu na Sycylię będzie miał tło lotniska w Modlinie. Kiedy boarding wkroczył
w fazę ostatniego wezwania wychodząc z terminalu na pas startowy (jeśli ktoś
nie był to właśnie tak to się odbywa w tym miejscu, pasażerowie czekają na
wejście do samolotu na zewnątrz, obserwując m.in. jak maszyna jest tankowana)
moją uwagę zwrócił róż. Róż walizki, która utknęła w banerze służącym do
sprawdzania dopuszczalnej wielkości bagażu podręcznego i z którą bezskutecznie
siłował się około 50-letni Włoch do złudzenia przypominiający Gigi d’Agostino.
Szarpał, sapał i charczał w asyście ochorniarza z Modlina. Stojąca obok
małżonka Gigi, prawdopodobnie właścicielka owego różowego cudeńka na przemian
załamywała ręcę, jodłowała i krzyczała „fafankullo”. Jak się domyślacie cała
historia zaczęła się od pomysłu stewardessy sprawdzającej karty pokładowe, iż
ów różowe ten teges jest troszeczku za duże i należało by je zmierzyć aby
sprawdzić, czy rozmiar walizki nie uprawnia do pobrania dodatkowej opłaty. No i
w sumie czujna pracownica lotniska miała rację, walizka była za dużo, głównym
problemem stał się jednak nie fakt potencjalnej dopałaty tylko pytanie czy ów
róż uda się wnieść na podkład, a raczej wyjąć z baneru do mierzenia. Udało się
po 10 minutach, w fazę końcową operacji zaangażowane były 4 osoby. Kiedy waliza
z powrotem trafiła w ręce właścicielki Italiano skierował w stronę obsługi
naziemnej kilkakrotnie powtórzone „stronzo” po czym... został poproszony o
okazanie karty pokładowej. Prośba w normalnych okolicznościach byłaby
standardowa. W tym przypadku Gigi wyszedł z siebie i odezwał się w ten deseń:
’’
A tak w ogóle to zarówno oryginalny Gigi jak I ten z
powyższej historii wyglądaja tak:
Jak co roku 1 sierpnia w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego słuchamy kolejnych utworów z albumu Lao Che. W tym roku czas na Przebicie do Śródmieścia. Wstrząsające.
Już za dwie i pół godziny na scenę Stadionu Narodowego wyjdą członkowie AC piorun DC zamykając europejską część trasy koncertowej Rock or Bust. Wyglądam przez okno i widzę, że nad Saską Kępą pojawi się dziś znacznie więcej niż jeden piorun. Jeszcze 2 lata temu nie było mi po drodze z tą australijską
kapelą, sama muza superowo ale wokal delikatnie mnie „przerastał”. Kilkanaście
miesięcy temu owa niechęć minęła i dziś nie mogę się doczekać aż usłyszę na
żywo Angusa i spółkę. Kto wie, czy nie jest to ostatnia szansa. Zapraszam na
cztery moje ulubione numery ACDC.
1. You Shook Me All Night Long
Myślę, że trudno wymyślić jest bardziej rockowy kawałek, kocham każdą jego nutę ukazującą piękno gitarowej muzyki.
2. Rock'n'Roll Train
W kawału o rockendrollowym pociągu Angus Young po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem jeśli chodzi o tworzenie gitarowych riffów łączących czad z przebojowością.
3. Thunderstruck
Ten kawałek kosił mnie nawet w czasach niechęci do tego zespołu. Kojarzą mi się z nim czasy późnej podstawówki spędzanej "za blokiem", kiedy na melodię początku kawałka śpiewaliśmy "maa aa aa aaa aa KA RON" - gdy tylko w pobliżu pojawiły się nielubiana sąsiadka o nazwisku Makarewicz.
4. Highway To Hell
Wybór tego kawałka do najlepszej czwórki jest może dość oczywisty i banalny ale kto z Was nie uczył się gry na gitarze właśnie na nim? No i pamiętne wykonanie z Idola: "ja jadę drogą do piekła".
Z okazji czterdziestych urodzin Jacka White'a Cztery Numery poświęcimy dziś jego ostatnim trzem projektom. Sto lat panie Biały, dużo muzycznej radości i weny oraz reaktywacji The White Stripes ;-)
1) I Just Don't Know What To Do With Myself
Na początek mój ulubiony kawałek z ulubionej grupy Jacka. Ta piosenka doskonale pokazuje to, co w twóczości Białego najpiękniejsze. Prostota, genialna ekspresja wokalna, zmienność nastroju, czad! Gdy słyszę ten utwór też często nie wiem co ze sobą zrobić. Nigdy nie zapomnę gdyńskiego koncertu Białych Pasków, kosmicznych technicznych oraz dzisiejszego jubilata mówiącego po polsku i biegającego od jednego do drugiego instrumentami.
W tym roku na Openerze pojawiłem się tylko drugiego dnia. Line
up tegorocznego festiwalu choć ciekawy miał dla mnie braki na pozycji
headlinerów, bo ani Mumford & Sons, po dziwnej zmianie stylistycznej, ani tym bardziej Drake w moim odczuciu
na takie miano nie zasługują. Główną gwiazdą czwartkowego wieczoru był zespół
The Libertines, najważniejszy powód, dla którego wybrałem się do Gdyni. Tego
dnia na trzech festiwalowych scenach działo się jednak dużo więcej dobra.
Wchodząc na teren lotniska w Babich Dołach słyszałem z
oddali ostatnie dźwięki wydawane przez Toma Odella. Chwilę później pod namiotem
instalował się Fisz, ponieważ jednak rybę jadłem wcześniej w drodze do
Trójmiasta czas jego występu poświęciłem na zwiedzanie festiwalowego terenu. W
zeszłym roku nie pojechałem na Openera pierwszy raz od roku 2005 chciałem więc
zobaczyć co zmieniło się przez ten czas. Pierwszą zmianą, in minus, była zmiana
ceny kuponu, a co za tym idzie piwa. Na szczęście pozostałe organizacyjne
nowinki były już pozytywne: tradycyjne „budy” czy „namioty z żarciem” zostały w
dużej mierze zastąpione przez modne teraz food trucki, dzięki czemu repertuar
dostępnego na terenie festiwalu jedzenia
uległ znacznemu urozmaiceniu. Wreszcie też dostępne są różne rodzaje piwa, w
tym także Paulaner czy różne rodzaje Żywca, super pomysł. Przejdźmy jednak
do muzyki.
Pierwszy zespół, który usłyszałem na tegorocznym Openerze to
Enter Shikari. Elegancki strój wokalisty nijak miał się do szaleństw, które
prezentował na scenie. Brytyjczycy zaprezentowali kawał świetnej muzyki, szkoda
tylko, że nie grali po zmroku, wtedy szaleństwo pod sceną byłoby pewnie jeszcze
większe i liczniejsze. Końcówkę koncertu musiałem odpuścić nie chcąc się
spóźnić na Eagles of Death Metal grających na przeciwległym końcu, czyli w
namiocie. To, co prezentuje na scenie pan Wąsacz z kolegami nie jest do końca
moją bajką, nadal nie wiem czy te wąsy, szelki i przepocony olschoolowy
podkoszulek to na poważnie czy dla jaj ale trzeba przyznać, że Orły absolutnie
zawładnęły tłumem zgromadzonym pod Tent Stage. Porcja surowego, fajnego, mocno
gitarowego grania, świetny kontakt wokalisty z publiką sprawiły, iż od wielu
osób słyszałem iż był to najlepszy koncert z całego dnia.
W jego drugiej
połowie przeniosłem się jednak na Alter Stage, posłuchać znajdującego się na
zupełnie przeciwległym muzycznym biegunie Fismolla. Delikatne, akustyczne
granie, wokalista wchodzący często w rejestry dostępne raczej dla kobiet i
piękna, delikatna muzyka słuchana w wielkim skupieniu – tak można opisać ten
koncert jednym zdaniem.
Wraz z jego końcem nastąpił początek tego, na który
czekałem najbardziej. Miałem poważne obawy czy ten koncert w ogóle się
odbędzie: najpierw tuż po jego ogłoszeniu, wiadomo bowiem jak hardkorowo lubią
bawić się jego członkowie, obawiałem się więc, że z trasy koncertowej mogą
szybko zostać skierowani na kolejny odwyk. Potem moja schiza narastał z dnia na
dzień, ponieważ o gdyńskim koncercie nie było ani słowa zarówno na oficjalnej
stronie zespołu, jak i ich profilach na Facebooku czy Twitterze. Na szczęście
dojechali na czas i w komplecie.
Niestety pod sceną było dość pusto Szczerze
nie pamiętam, żeby na żadnej edycji jakikolwiek headliner zgromadził tak
nieliczną publiczność. Dziwne to było dla mnie ogromnie, The Libertines nigdy w
Polsce nie grali, ich powrót na scenę, jakby nie patrzeć jest sporym muzycznym
wydarzeniem, a przede wszystkim to zespół, który w swoim repertuarze ma
niezliczoną ilość fenomenalnych utworów. Z drugiej strony publiczność festiwalu
odmładza się, za czym idzie również zmiana muzycznych gustów i tego co jest
cool. W zeszłym tygodniu wjeżdżając windą do pracy odbyłem z koleżanką
krótką rozmowę, która najlepiej obrazuje to, o czym piszę:
- Cześć, jedziesz na
Openera? – pytam.
- Chyba tylko na sobotę, będzie Discolsure! A ty?
- Ja tylko na czwartek.
-A co gra?
- The Libertines.
- A co to jest?
Patrząc na frekwencję pod główną sceną widać, że owo pytanie
zadawało sobie sporo innych uczestników festiwalu. I wielu z nich nie chciało
się przyjść i sprawdzić na nie odpowiedzi. Na szczęście nie przeszkodziło to
zespołowi zagrać fenomenalnego setu pełnego muzycznego piękna. Przed koncertem
zastanawiałem się czy stanąć na wysokości wieży dźwiękowców zapewniając sobie
najlepsze możliwe audio czy „uderzyć w zabawę” i pchać się pod przednie barierki.
Ostatecznie postawiłem na to drugie i choć jakość dźwięku jak to zwykle pod
samą sceną była średnia, wiadomo, jeśli chce się nagłośnić tak wielki teren z
przodu dźwięk nie może być selektywny, to wyskakałem się jak kangur na
australijskiej autostradzie. The Libertines nie używają przesterowanych gitar,
ich muzyka wydaję się być dość spokojna jednak momentami na ich koncercie jazda
była jak na punkowym koncercie. Świetnie było się „poobijać” przy tak pięknych
dźwiękach, żałuję tylko, że nie mogę tego samego koncertu przeżyć jeszcze raz i
po prostu go posłuchać. Cieszę się, że mogłem usłyszeć Music When The Lights Go
Out, czy
zobaczyć typowe dla tej grupy śpiewanie przez Carla i Pete’a twarzą w twarz do jednego mikrofonu oraz gromadzenie się przy perkusji tyłem do widzów
przez rozpoczęciem kolejnego kawałka.
Ciekawym widokiem był też sposób zmiany
gitary przez tego drugiego. Zarówno pod koniec głównej części koncertu i jak i
bisów Doherty zdejmując instrument ciskał nim na kilkanaście metrów w kierunku
technicznego, który za każdym razem chwytał ją ze sprawnością bejsbolowego
łapacza. Zjawiskowe to i dość ryzykowne. Na scenie widać było podział między
dwiema gwiazdami zespołu i sekcją rytmiczną, w tym sensie, że show robili Pete
i Carl, grający na basie John stał niemal zawsze mocno z boku, skoncentrowany
tylko na graniu. Obiektywnie trzeba stwierdzić, że dla kogoś niezaangażowanego
nie był to pewnie wielki koncert, nie było w nim fajerwerków w postaci efektów
specjalnych, nietypowych świateł czy nawet scenografii, na którą składała się
jedynie wielka płachta przedstawiająca debiutancki album zespołu. Dla mnie było
to jednak coś wspaniałego i cieszę się, że braku tych dodatkowych elementów, bo
przy tak genialnej muzyce były po prostu niepotrzebne. Zespół zaprezentował również nowy kawałek, który mam
nadzieje jest zwiastunem nowej płyty. Oby, powtórka koncertu w przyszłym roku
mile widziana.
Drugim zespołem, na zobaczeniu którego zależało mi w ten
czwartek najbardziej było Django Django. Niestety ich występ w ponad połowie
pokrywał się z The Libertines, a dodając do tego czas potrzebny do przejście
spod jednej pod drugą przeciwległą scenę załapałem się jedynie na trzy ostatnie
utwory. Szału niestety nie było, jakoś blado to wypadało w porównaniu do wydarzeń sprzed chwili.
Największym pozytywnym zaskoczeniem okazali się Major Lazer,
którzy byli dla mnie przed koncertem wielką niewiadomą, słyszałem pojedyncze
rzeczy i raczej nie wybrałbym się na ich indywidualny koncert. Po tym, co
zobaczyłem na Openerze to stwierdzenie przestało być aktualne. Na żywo ich
taneczno-elektroniczne kawałki wypadły dużo ciekawiej i mocniej, powodując, że
australijski kangur w mojej naturze uruchomił się tego dnia po raz kolejny. I o
ile do tego momentu wydawało mi się, że z frekwencją jest nie najlepiej to pod
główną sceną na Major Lazer było naprawdę tłoczno.
Było na tyle fajnie, że aż
szkoda mi było oddalać się przed końcem ich występu, o pierwszej pod namiotem
zaczynali jednak Curly Heads, autorzy genialnego albumu, numeru dwa w moim
zeszłorocznym zestawieniu płyt roku, których nie widziałem jeszcze na żywo. Po
tym koncercie tylko upewniłem się, że dawno na polskiej muzycznej scenie nie
pojawiła się tak świetna grupa. Zagrane na początek Synthlove powaliło mnie na
kolana, niesamowity klimat kawałka, porażający ekspresją głos Dawida wykonany w
sposób, którego nie powstydziłby się żaden zespół na świecie. Kolejne kawałki potwierdzały
tylko wielki potencjał koncertowy zespołu. Około połowy przeniosłem się na tył
namiotu, gdyż z przodu dźwięk opierał się bardziej na mocy niż jakości. Z tej
perspektywy było widać jeszcze lepiej jak świetną muzyczną maszyną są Curly
Heads.
Zamknięciem festiwalowego dnia było wracające po przerwie
Faithless. Widziałem już tą grupę na pierwszym swoim Openerze w 2005 roku a
jako, że nie jestem mega fanem muzyki elektronicznej
emocji wielkich ten come back we mnie nie wzbudzał. Koncert był jednak bardzo
dobrym zwieńczeniem świetnego festiwalowego dnia, dobrze wykonany, skutecznie
bujający ludzi do tańca, profesjonalny. Teren Babich Dołów opuszczałem wraz ze
wschodem słońca. Szczęśliwy.
Bohaterem pierwszego odcinka Czterech Numerów jest zespół, którego koncert widziałem w czwartkowy wieczór, i który od tego czasu absolutnie nie chce mi wyjść z głowy. Mam nadzieję, że panowie ogarnęli się z nałogów na dobre i wkrótce doczekamy się nowego albumu The Libertines. Na razie zapraszam na krótką podróż po ich dotychczasowych muzycznych delicjach.
1)When The Lights Go Out
To obecnie mój numer jeden w kategorii najpiękniejsze piosenki świata. Genialna melodia, dobry tekst i zmiana tempa w refrenie. Prawdziwe, muzyczne cudo.
2) Boys In The Band
Fenomenalny przykład z debiutanckiego albumu jak czadowo może brzmieć gitara bez przesteru.
3) What a Waster
Niezmiennie rozwala mnie w tym kawałku końcowy dialog dwóch gitar będący prawdziwą wiśnią na muzycznym torcie.
4) Last Post on the Bugle
Druga piosenka z drugiej, fenomenalnej płyty zatytułowanej po prostu The Libertines.