To będzie bardzo emocjonalna relacja, lista flashboacków
sprzed kilkunastu godzin. Piszę ją wracając samolotem z Amsterdamu i
odtwarzając fantastyczne dwie i pół godziny, które przeżyłem wczorajszego
wieczoru.
Bono pojawia się nietypowo na końcu hali i stamtąd
przechodzi wybiegiem na główną scenę, na której w międzyczasie pojawiają się
pozostali trzej muzycy. Idąc intonuje początek Ballad of Joey Ramone czekając
na identyczną odpowiedź zgromadzonej publiczności. Ta odpowiada średnio głośno,
wokalista jest niezadowolony, kiwa głową ale raczej nie wesoło tylko z miną
mówiącą „słabo, ponuraki”. Kawałek otwierający zarówno najnowszy album jak i
wczorajszy koncert nie wypada najlepiej również ze strony zespołu. Widać, że
próbują załapać flow, nastroić się do występu, każdy na swój sposób, Adam
rozpoczyna swój callanetics z basem, Edge macha gryfem, Bono statywem. Larry,
jak to Larry, po prostu bębni. Brzmi to wszystko jednak średnio, tak jakby
każdy muzyk grał własną sztukę.
To jednak tylko złe
miłego początki, po nim rozpoczyna się petarda czadu. Najpierw Out of Control,
zespół ewidentnie przełamuje pierwotną niemoc, pierwszy singiel w historii
zespołu brzmi już świetnie. A kiedy po nim słyszymy „uno, dos, tres, catorce”
rozpoczynające Vertigo odnosni się wrażenie, że również zgromadzona
publiczność, przez pierwsze 2 kawałki ospała wreszcie obudziła się i jest
gotowa na dalsze muzyczne cuda. Vertigo rozwala system, Ziggo Dome unosi się
kilka metrów nad ziemię. Czadową trójkę dopełnia I Will Follow dorównujące mocą
poprzednim dwóm utworom. Bono przekonuje się ostatecznie, że będzie dobrze,
łapie luz i zaczyna nawijkę. Mówi o tym, że U2 bardzo lubi przebywać w Holandii
i że pomiędzy czterema koncertami, które zagrali w tym tygodniu w Amsterdamie
odwiedzili plażę (Zaandwort), na której razem z Antonem Corbijnem zrobili
mnóstwo zdjęć będących mocnymi kandydatami na artwork do nowej płyty Songs of
Experience. Po tej zapowiedzi przyszedł czas na kilka numerów z Songs of
Innocence. Na początek Iris poprzedzone wspomnieniami Bono o swojej matce,
która zmarła, gdy miał 14 lat. „When she left me, she left me an artist” – mówi
i śpiewa do ogromnego telebimu, a raczej dwóch równolegle umieszczonych
telebimów zwisających wzdłuż całej hali,
na których widać zdjęcie ślubne Iris Hewson oraz scenę, gdy biega dookoła po
łące.
Kolejny kawałek i kolejne wspomnienia – Cedarwood Road, ulica, przy
której wychował się Bono. Z ogromnego telebimu wysuwają się schody, po których
wokalista wchodzi, chowa się między telebimy i od tej pory staje się żywym
elementem wśród scenografii pokazwyanej na ekranach. Widzimy na ich animowaną
Cedarwood Road i „żywego”-prawdziwego Bono spacerującego po niej, spotykającego
kolegów, mijającego drzewa i samochody. Daje to fantastyczny i bardzo ciekawy
efekt. Podczas pierwszych dźwięków Song For Someone na telebimie pojawia się
obraz w mieszkania, w którego sypialni „rysunkowy” wokalista siedzi i gra na
gitarze. To ja w wieku 18 lat – mówi Bono – piszę piosenkę dla Alisson. Piszę
ją do dziś, nadal staram się jej zaimponować.
Po wspominkach przyjemnych nadchodzi czas na przypomnienie
wydarzeń tragicznych. Larry wstaje od perkusji, zakłada na szyję werbel,
zaczyna wybijąc rytm wolnym krokiem maszeruje wzdłuż wybiegu. Dołączają do
niego Edge i Adam, zaczynają grać Sunday Bloody Sunday w zwolnionej, jakby
pogrzebowej, niesamowitej wersji utworu. Przechodzą mnie ciarki, ta piosenka
nigdy nie brzmiała tak dosadnie, nawet w wersji z Red Rocks z 1983 roku,
wolniejsze tempo pozwala bardziej skupić się na przerażającej historii, o
której opowiada. Zwłaszcza, że na ekranie na tle rysunkowych domów pojawiają
się twarze osób, które zginęły w tamtym bombowym zamachu. Bono płaczliwym
głosem wykrzykuje imiona i nazwiska każdego z nich. Gdy utwór wybrzmiewa do
końca na środku wybiegu pozostaje tylko Larry, kilka razy uderza w werbel, po
czym telebim oraz głośniki „wybuchają”. Raised by Wolves to nowa piosenka U2 o
podobnej tematyce. Słyszymy ją zaraz po Krwawej Niedzieli, świetnie wypada początek
z Bono „oddychającym” do mikrofonu, to mój ulubiony kawałek z nowej płyty ale
mi w głowie ciągle siedzi jeszcze Sunday Bloody Sunday.
Przez chwilę nie mogę
się otrząsnąć. Ostatecznie dochodzę do siebie słysząc pierwsze dźwięki Until
The End of The World. Ten kawałek zawsze brzmi fantastycznie, zawsze myślę, że
jego riff był zalążkiem płyty Achtung Baby co słychać na jam sessions z tego
okresu. Zespół ten numer po prostu uwielbia i czuć to na scenie. Tradycyjny
„pojedynek” wokalisty z gitarzystą pod jego koniec tym razem zastępuję
wypluwanie wody przez wielką twarz Bono widoczną na ekranie na Edga, który gra
na wybiegu. Po Untilu z sufitu zjeżdża kilka żółtych płacht, ekran zabarwia się
na zółto, zespół znika ze sceny a z głośników słyszymy remix The Fly. Na
telebimie co chwilę zmieniają się napisy znane z trasy Zoo TV, „Everything You
Know Is Wrong”, „Watch More TV”, itd.
Zespół ponownie pojawia się w środku telebimu, zwrócony w
cztery strony świata gra Invisible. I znowu ten nowy początek jest słabszy,
gdyż marna jest po prostu ta piosenka. To tylko chwila bo Even Better Than The
Real Thing wynagradza z nawiązką poprzednie słabsze 4 minuty. Na podzielonym na
cztery równe części ekranie widzimy muzyków kręcących się jak w teledysku lub
ich rozpływające się twarze. Następnie zespół przechodzi na małą, okrągłą scenę na końcu sali, Bono wyciąga z tłumu
dziewczynę w koszulce Ramones, zespół nie gra jednak żadnego
„tango-przytulango” tylko Mysterius Ways, podczas którego szczęśliwa fanka
skacze jak szalona, tańczy wokół całej czwórki. To duży kontrast w porównaniu z
poprzednimi tańcami Bono z dziewczynami, ten jest o wiele ciekawszy i bardziej dynamiczny.
Po piosence Bono rozmawia przez dłuższą chwilę z wybrańczynią, ma na imię
Nicole, jest z Amsterdamu i czuła, że koszulka Ramones pomoże się jej znaleźć
na scenie. Wokalista prosi ją aby stała się operatorem przy następnej piosence,
przekazywanej na żywo przez webcast. Jest to debiut na tej trasie koncertowej i
niestety dla mnie jest to Magnificent, którego zdecydowanie nie darzę uczuciem
pozytywnym. „Teraz czas na kolejny eksperyment” – mówi Bono, a Edge w tym samym
czasie chwyta za akustyczną gitarę i zaczyna grać The Sweetest Thing. W
powietrzu czuć spontan, choć również ten kawałek nie należy do moich ulubionych
to widać, słychać i czuć ze U2 jest w fanastycznej formie i wspólne granie
sprawia im autentyczną przyjemność.
Ja natomiast kompletnie odlatuję przy kolejnym utworze
dedykowanym zmarłemu kilkanaście miesięcy temu członkowi rodziny królewskiej. Wierzyłem, że U2 będzie
grało na tej trasie Every Breaking Wave właśnie w wersji akustycznej. Nie
potrafię opisać jak piękne kilkaset sekund to było, rewelacyjny, porażający
wokal, delikatny fortepianowy akompaniament Edga, telefon w mojej dłoni
transmitujący ten magiczny utwór do Polski i ogromne wzruszenie. A po nim
kolejny rarytas, czyli rzadko grywany w ostatnich latach October.
Po spokojniejszej części koncertu następuje uderzenie Bullet
The Blue Sky. Słyszałem lepsze wykonania tego numeru ale nigdy nie słyszałem na
żywo następującej po nim Zooropy. Cieszę się przy niej jak dziecko. A zagrane
po niej Where The Streets Have No Name i Pride brzmią tak, jakby zostały
napisane kilkanaście dni a nie lat temu. Nie pamiętam tak dynamicznych i
świetnych wykonań tych dwóch kawałków. Na wcześniejszych koncertach U2, mimo
ogromnego sentymentu, przywodziły raczej do głowy myśl, że może nie powinny być
więcej grane, gdyż nie mają w sobie tego pokładu emocjonalnego i energetycznego
co kiedyś. Wczoraj miały gigantyczną dawkę mocy i piękna. Podobnie jak Shine
Like Stars kończące With Or Without You oraz zasadniczą część koncertu. Dwie
godziny minęły jak dwie minuty. Na szczęście to jeszcze nie był koniec.
Bisy rozpoczyna City Of Blinding Lights z przesłaniem
Amnesty International #Refugees Welcome. Po piosence Bono mówi ponad 2
minuty o sytuacji z uchodźcami, przestrzegał przed nazywaniem jej kryzysem,
cieszy się z marszów poparcia, które odbyły się w sobotę w Europie i namawia do pomocy. Z tego tematu wokalista przechodzi płynnie do tematu dzieci chorych
na HIV, mówiąc, że za 5 lat znany już będzie sposób aby dzieci chorych rodziców
rodziły się zdrowe. Następnie U2 wykonuje krótki cover jednej z piosenek Paula
Simona oraz pięknie puentujący dzisiejszy koncert Beautiful Day. To nie jest jednak pożegnanie. Ku mojej wielkiej radości z głośników rozległy się
bowiem pierwsze dźwięki Bad. W trakcie jego trwania Bono bierze od jednego z
fanów flagę Irlandii i rozkłada ją na scenie. W końcowej fazie piosenki
mówi: "my mamy już pokój w naszym kraju ponieważ kilka osób miało odwagę
osiągnąć kompromis" i sugeruje walkę o pokój na całym świecie, gdyż w
Irlandii jeszcze kilkanaście lat temu osiągnięcie takiego stanu wydawało się
niemożliwe.
I wtedy właśnie dzieją się kolejne dwa magiczne momenty
podczas tego koncertu, oba pokazujące, że zespół stać nadal na zaskakujące
ruchy, że nie gra tylko „od do” i reaguje na wydarzenia na bieżąco. Kiedy w
końcowej partii utworu śpiewanej przez publiczność słowa „let it go” także w
potencjalnie ostatnim kółku, które normalnie skończyło by utwór, nadal mają wysoki poziom decybeli Bono pokazuje reszcie zespołu „gramy dalej”. Po chwili w
dźwięki Bad wplątuje snippet 40. „How long we’ll sing this song”. Trwa to
ponad minutę i kończy się chóralnym śpiewem publiki. Przy piątej czy szóstej
powtórce Edge zaczyna coś brzdąkać na gitarze a po kilku sekundach zespół po
prostu gra całą „czterdziestkę”. Nawet jeśli było to zaplanowane wcześniej
to wyglądało na mega spontaniczne i było po prostu przepiękne. Zloty U2 w
Polsce kończyły się zawsze grupowym odśpiewaniem tej właśnie piosenki, teraz po
raz pierwszy skończył się nią „mój” koncert U2, zdecydowanie najpiękniejszy i
najlepszy z dziesięciu na których byłem. Pod koniec piosenki Bono kilkakrotnie
rozświetla trybuny i płytę reflektorem, członkowie zespołu po kolei schodzą ze sceny wyjściem na końcu sali, tym samym, którym Bono pojawił się na
hali dwie i pół godziny wcześniej. To było jedne z najpiękniejszych 150 minut w
moim życiu.
Szkoda, że mnie nie było:<
OdpowiedzUsuń