Trudno oprzeć się wrażeniu, że nagrywając swój trzeci
studyjny album Mumford&Sons po pierwsze świadomie postanowili „poszerzyć
horyzonty” i uderzyć w komerchę a po drugie mieli pomysł jedynie na pół
longplaya. Ciężko mi zrozumieć tą metamorfozę zespołu, która z zespołu
energetycznego przekształciła go w zwykłych nudziarzy. Pomimo kilku zgrabnych
kompozycji umieszczonych na Wilder Mind słuchając go czuję się oszukany. Tak
jak bym włączył płytę Manu Chao a z głośników usłyszał New Kids On The Block.
Mumfordzi ewidentnie nie hołdują jednak zasadzie „Step By Step” tylko w kwestii
stania się bardziej popularnymi wolą „Tonight”. Moim zdaniem to droga donikąd.
Zmianę zwiastował promujący album Believe. Nie znając
jeszcze całej płyty miałem nadzieje, że jest jej najbardziej sztampowym
fragmentem, co nierzadko zdarza się w przypadku pierwszych singli. Okazuje się,
że wśród otaczającej go dziesiątki stanowi jej najbardziej jasny i rozbudowany
punkt. Nie sposób odmówić niektórym kompozycjom tu umieszczonym piękna. Broad-Shouldered
Beasts ma w sobie coś podniosłego, pobudzającą część mózgu odpowiedzialną za
zamyślenie czy wzruszenie. W podobną nutę uderza Cold Arms, który ma w sobie
jednak coś z bomby z zepsutym zapłonem, brakuje w nim po prostu wybuchu,
obiecujący początek nie spełnia pokładanych w nim nadziei i pozostaje identyczny
od pierwszej do ostatniej sekundy. Brakuje w tym numerze tego, co znajdujemy
choćby w Snake Eyes, który po ładnym starcie zrywa się, podkręca tempo i
cieszy. To zdecydowanie najjaśniejszy punkt tej płyty.
Na Wilder Minds sporo też jednak niestety utworów nijakich.
Takich chociażby jak Ditmas, prowadzony przez banalny rytm, taką samą melodię
nie mający w sobie niczego, o czym warto wspomnieć. Tak samo nudne do bólu Only
Love i zamykające album Hot Gates, które zamiast rozbudzić ochotę na kolejne odtworzenie
całości ściąga raczej na dół powieki. Z kolei The Wolf oraz Just Smoke, chociaż
przypominające "starych Mumfordów", podane są jednak w zbyt łagodnym
sosie, w którym wszystkie ciekawe brzmienia zdominowane są przez klawisze.
Generalnie płyta jest w porządku jeśli rozpatrujemy ją w
kategorii pop bo do tej właśnie trzeba przyporządkować choćby piosenkę
tytułową. Dotychczas ten zespół czarował jednak przede wszystkim pokaźnym
elementem folkowym i szkoda, że tak łatwo Mumfordzi się go wyzbyli. Mam nadzieję,
że to jednorazowy ukłon w stronę muzyki przebojowej, bo bardzo nie chciałbym
aby z zespołu wyrazistego przechylili się na zawsze w stronę „miałkiego
dupowłaza”.
ehhh, serio? Muszę przyznać Mumford & Sons najbardziej lubiłam właśnie za ten element folku... No nic, pozostaje mi przesłuchać płytę i ją ocenić
OdpowiedzUsuń