Po świetnym, mimo niekorzystnej, wczesnej pory, występie Biffy Clyro w Jarocinie wiadomość o ich kolejnej wizycie w Polsce przyjąłem z dużą radością. O dziwo niewiele osób podzieliło mój entuzjazm bo Proxima wypełniła się tylko w połowie.
Na pierwszy rzut oka, w porównaniu z lipcem widoczne były dwie zmiany: po pierwsze wokalista zmienił zaczes i kolor włosów na jasny blond, przez co wyglądał jak Wiking, po drugie na scenie zabrakło dodatkowego gitarzysty, który w Jarocinie sprawiał wrażenie zagubionego. Za to próba nagłośnienia wyglądała już identycznie, znowu zobaczyliśmy w akcji basistę w kółko powtarzającego „ciek, ciek, łan, tu, fri, ciek”.
Tak jak się spodziewałem, w małej, ciemnej sali, jako gwiazda wieczoru Biffy Clyro wypadli jeszcze lepiej niż w plenerze.
Cała trójka solidarnie wyskoczyła na scenę bez koszulek, zapowiadając chyba swoim ubiorem, że lekko nie będzie. I już otwierające That Golden Rule potwierdziło te przewidywania.
Mój stosunek do Proximy najkrócej możnaby określić jako love & hate. Z jednej strony lubię to miejsce, bo ma swój dziwny klimat, idealny na małe koncerty, z drugiej strony rzadko który jest tam dobrze nagłośniony. Podczas występu Biffy Clyro też początkowo selektywność dźwięku pozostawiała dużo do życzenia, tym bardziej, że panowie dawali czadu jako numer dwa grając Living Is A Problem Becasue Everything Dies. Na szczęście od czwartego w setliście Bubbles któs odpowiednio ustawił pokrętła i jakość dźwięku poprawiła się. I o ilę ten hit rozkręcił niemal wszystkich to przy Who’s Got A Match skakała już nawet szatniarka.
Każdy kolejny kawałek poprawiał humor publiczności, która bardzo często towarzyszyła wokalnie Simonowi Neilowi. Znowu świetne wrażenie robiły chórki w wykonaniu perkusisty i basisty oraz gitarowe zagryki wokalisty. Piosenki zmieniały się bardzo szybko, a poziom wykonawstwa pozostawał na wysokim poziomie. Nie zabrakło oczywiście singlowych hitów w postaci Mountains, God & Satan, czy przepięknego Machines. A Many Of Horrors po spokojnym, akustycznym początku i napięciu rosnącym z każdą sekundą osiągającym elektryczne apogeum w końcówce po prostu zmiotło Proximę. To właśnie końcowa cześć tej piosenki sprawia, że na żywo kosi ona jeszcze bardziej niż na płycie. Świetnie wypadło też nieco taneczne Born On A Horse z basistą grającym na klawiszach. Szkoda tylko, że podczas bisów zespół zagrał jedynie dwa utwory. Ostatnim był tradycyjnie Capitain.
Podobnie jak kilka dni później podczas koncertu Yeasayer występ Biffy Clyro podniósł mi endorfinę. I jeśli pojawi się kolejna okazja zobaczenia Szkotów na żywo to na 100 procent jej nie przepuszczę.
Bylem, bylem, bylem, bylem, bylem, bylem... Musze sie wziac za pisanie jakichs recenzji...
OdpowiedzUsuń