niedziela, 25 lipca 2010

JAROCIN FESTIWAL 2010 - RELACJA

...Otwierające bisy One Of Them było miażdżące, podczas Fate obleciały mnie ciarki a przy Schisophrenic Family o mało sam nie zwariowałem. Przez te 10 minut czułem się, jakbym znowu miał 14 lat, słuchał listy przebojów Trójki i grał na gitarze Teksańskiego wkurzając się, że nie mogę złapać chwytów „barowych” i zagrać odpowiednio Zazdrości...

...Najkrócej występ SKA-P opisać można jednym słowem: ekstaza. Szybki, jednostajny rytm sprawił, że zgromadzeni na koncercie ludzie wpadli w amok, jak gdyby byli pod kontrolą jakiegoś szamana. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio tak szalałem na koncercie...

...Kiedy po kilku minutach najprawdopodobniej z małej sceny dobiegły inne gitarowe dźwięki próbującego się młodego, koncertowego zespołu Grabaż postanowił interweniować przez mikrofon słowami: „ej ch*je, wyłączcie to, słyszycie ch*je?”...

Do Jarocina wybierałem się już od kilku lat, zawsze coś jednak stawało na przeszkodzie. W końcu się udało i po raz pierwszy trafiłem do punkowej niegdyś stolicy Polski. Po wjeździe do tego wielkopolskiego miasteczka, ku swojej radości, zobaczłem wiele osób z irokezami. Pierwszy rzut oka wskazywał na to, że będzie tu bardziej jak na Woodstocku niż jak na Openerze. Rozbijaniu namiotów towarzyszyły dźwięki koncertu Pustek i Lao Che słyszane z tyłu sceny. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem już po wejściu na teren festiwalu to kameralność imprezy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem czy to źle czy dobrze. Po dużym i pełnym rozmachu Openerze jarocińska scena wyglądała dość biednie, dziwne, asymetryczne wrażenie robił tylko jeden telebim umieszczoeny po prawej stronie sceny, pod którą podczas występu Lao Che bawiło się mało osób. Wyglądało to trochę jak warszawskie Juwenalia przed zapadnięciem zmroku. Drugą rzeczą, która rzuciła się w oczy to murawa, której nie powstydziłby się żaden stadion, po któej przyjemnie było chodzić i na której wygodnie było usiąść.

Pierwszy zespół, który udało mi się usłyszeć i zobaczyć to Biffy Clyro. Byłem bardzo ciekawy ich występu i szkocka grupa nie zawiodła.
 Na pierwszy rzut oka image zespołu trochę dziwił. Wokalista ubrany w jaskrawe, niebieskie spodnie gitarę miał zawieszoną tak wysoko, że prawie ocierał nosem o gryf. Drugi gitarzysta sprawiał wrażenie wziętego z łapanki gościa, który dopiero wczoraj nauczył się grać. Sekcja rytmiczna wyglądała bardziej rockowo, a perkusista mógłby śmiało występować w konkursie na sobowtóra Wayne’a Rooney’a. Najważniejsza jednak była przecież muzyka, o której można mówić w samych superlatywach. Mimo niekorzystnej pory zespół zaprezentował się świetnie. Czyste brzmienie, selektywny dźwięk, świetne chórki w wykonaniu perkusisty oraz piękne gitarowe zagrywki wokalisty złożyły się na bardzo dobry, godzinny rockowy występ. Nie zabrakło największych hitów z ostatniej płyty ja i ostrzejszych kawałków ze starszych wydawnictw. Szkoda tylko, że grali kiedy było jeszcze widno a pod sceną nie bawiło się zbyt wiele osób. Gdyby ten koncerty odbył się po ciemku, z odpowiednią oprawą byłby jeszcze lepszy i na dłużej pozostał w pamięci festiwalowiczów. Mam wrażenie, że przez wielu został niezauważony i niedoceniony. A był to kawałek naprawdę dobrego grania.



Po Biffy Clyro na scenie pojawił się Hey. Obawiałem się, że szczecinianie pojadą schematem i zagrają stała setlistę, na której początek złoży się 10 utworów z premierowej płyty. Sceniczna scenografia oraz otwarcie tylko moje obawy pogłębiły. Na szczęście po Fazie Delta usłyszeliśmy Mukę i Sic! A koncert rozkręcał się z numeru na numer. Kasia Nosowska, jak na siebie, była wyjątkowo rozgadana. Oprócz standardowych „no dziękujemy bardzo” wokalistka wspominała pierwszy występ Heya w Jarocinie sprzed 18 lat, kiedy zagrali tylko 4 kawałki a spod sceny czuli raczej niechęć niż entuzjazm. 16 lipca 2010 roku w powietrzu unosiło się już tylko to drugie a zespół z każdą kolejną minutą potwierdzał, że jest w niesamowitej formie. Każda jedna piosenka brzmiała z jarocińskiej sceny magicznie, wszystkie zagrane oczywiście w nowych aranżacjach. Jedyne słabsze momenty to Antiba, jeden z moich ulubionych kawałków Heya, który w nowej wersji traci wszystko co w nim najważniejsze i kończący część zasadniczą Teksański. Ten hicior co prawda rozbawił publiczność ale jego infantylność nie pasowała do pięknych i ambitnych pozostałych utworów. Szczególnie strasznie kontrastowała z zagranym chwilę wcześniej Cudownie, które wbija mnie w glebę, za każdym razem, gdy go słyszę.

Po wyjściu zespołu na bis Kasia zapowiedziała, że chcieliby podczas bisu cofnąć się myślami o 18 lat i zagrać 3 z 4 utworów, które zaprezentowali podczas swojego pierwszego występu w Jarocinie. I to było zdecydowanie najpiękniejsze 10 minut Heya, jakie kiedykolwiek miałem okazję słyszeć, a widziałem kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt ich koncertów. Otwierające bisy One Of Them było miażdżące, podczas Fate obleciały mnie ciarki a przy Schisophrenic Family o mało sam nie zwariowałem. Nie umiem opisać słowami jak wspaniale było znowu usłyszeć te utwory na żywo, zagrane w dodatku jeden po drugim. Przez te 10 minut czułem się, jakbym znowu miał 14 lat, słuchał listy przebojów Trójki i grał na gitarze Teksańskiego wkurzając się, że nie mogę złapać chwytów „barowych” i zagrać odpowiednio Zazdrości. Morze wspomnień pięknego, beztroskiego czasu ostatniej klasy podstawówki. Dzięki tym bisom był to bezapelacyjnie najlepszy koncert Heya, jaki widziałem.



A tu w ramach ciekawostki nagranie z 1992 roku, o którym mówiła Kaśka.



Kolejny jarociński występ był tym, na który czekałem najbardziej. Hiszpańskie ska to idealny podkład do zabawy, nie spodziewałem się jednak, że ze sceny popłynie aż taki ogień. Najkrócej występ SKA-P opisać można jednym słowem: ekstaza. Szybki, jednostajny rytm sprawił, że zgromadzeni na koncercie ludzie wpadli w amok, jak gdyby byli pod kontrolą jakiegoś szamana. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio tak szalałem na koncercie. Podczas tych kilkudziesięciu minut wybawiłem się lepiej niż na wszystkich 6 openerach razem wziętych. Przynajmniej jeśli chodzi o intensywność tej zabawy. Do podobnej fazy doprowadził mnie kiedyś na Openerze Manu Chao. Te 2 koncerty były bardzo porównywalne, z tymże SKA-P sprawiało wrażenie, jakby co piosenkę ktoś wymieniał im baterię, nakręcali się z każdą kolejną chwilą swojego występu. Mimo nieznajomości hiszpańskiego przez 99 procent zgromadzonych kontakt z publiką był bardzo dobry. Na scenie panowało istne wariactwo, oprócz fantastycznej muzyki zaobserwować można było elementy wręcz cyrkowe, łącznie z pokazaniem tyłka przez grubszego gościa w szkockiej spódniczce. Miałem wrażenie, że każda kolejna sekunda występu Ska-P jest wielką niewiadomą, spontanem na maksa, zespół co chwilę grał fragmenty piosenek różnych innych zespołów m.in. Guns n' Roses czy ACDC. Innym przykładem niech będzie choćby ostatnie performance, kiedy grupa miała już schodzić po bisach. Nagle wszyscy się zatrzymali i wykonali przedziwny taniec, znów podrywając do skakania całą jarocińską publiczność. Nawet jeśli było to wcześniej zaplanowane to wypadło brawurowo. Jedno jest pewne: nie przepuszczę żadnego występu Hiszpanów w okolicy.



Pierwszy dzień festiwalu zakończył Dezerter, jedyny przedstawiciel prawdziwego punka w Jarocinie. Nie rozumiem decyzji organizatorów o zepchnięciu korzennej dla tego festiwalu muzyki na ubocze, uważam, że każdego dnia na scenie powinien pojawić się przedstawiciel stricte punkowego brzmienia. Dezerter zaprezentował bardzo ciekawą oprawę oraz kawał porządnej, surowej muzy. Podczas Ku Przyszłości, Pierwszego Razu czy Milicjanta w powietrzu uniósł się duch prawdziwego, punkowego święta. Ku mojemu zaskoczeniu ludzie pod sceną przesadnie nie szaleli. Nie wiem czy to efekt zmęczenia po SKA-P czy późnej pory, bo nie chce mi się wierzyć, że fani Dezertera są już w większości tylko „obserwatorami”. Zresztą nawet ci nie mogli być zawiedzeni, zespół każdy utwór urozmaicał bardzo ciekawymi projekcjami z wielkiego telewizora z tyłu sceny, będącego głównym elementem koncertowej scenografii Dezertera.



Pierwsze dźwięki, jakie usłyszałem drugiego dnia festiwalu to próba nagłośnienia Pidżamy Porno około 8.30 rano. O ile nie mam nic do muzyki Grabaża i spółki to zachowanie sceniczne, zwłaszcza różne, dziwne teksty lidera grupy są często porażką. Niestety to samo było podczas porannej próby. Kiedy po kilku minutach najprawdopodobniej z małej sceny dobiegły inne gitarowe dźwięki próbującego się młodego, konkursowego zespołu Grabaż postanowił interweniować przez mikrofon słowami: „ej chuje, wyłączcie to, słyszycie chuje?”. Słyszałem to tylko zza sceny, nie widziałem jak to dokładnie wyglądało jednak dla mnie było to buractwo, nie mające zbyt wiele wspólnego z klimatem rockowo-punkowego festiwalu.
Sam koncert Pidżamy był niezły. Bez fajerwerków, głównie z nowszymi piosenkami, widać było jednak, że brakuje tej grupy na polskiej scenie. Stęskniona za pidżamowymi kawałkami publiczność nie zwracała uwagi na drobne błędy, nieuniknione po kilkuletniej przerwie tylko bawiła się wyśmienicie.  Schodząc ze sceny Grabaż na pożegnanie stwierdził „do zobaczenia, kiedyś” także można przypuszczać iż nie był to ostatni koncert tego zespołu. Miejmy nadzieje, że kiedy Pidżama reaktywuje się na stałe na koncertach sięgnie również do swoich najstarszych kawałków.



Wcześniej drugiego dnia festiwalu zaprezentowała się Coma. Niestety był to chyba jedyny źle nagłośniony koncert w Jarocinie. Zespół dawał z siebie dużo ale ich wysiłki niweczył jednak słaby dźwięk. W oczy rzuciło mi się nietypowe zachowanie, jakby nieco onieśmielonego Piotra Roguckiego, który skupił się na śpiewaniu i darował sobie żarciki, które najczęściej są najsłabszymi fragmentami świetnych koncertów łodzian. Podczas kończącej występ Cisza i Ogień wokalista rzucił się w tłum, ćwicząc przez około minutę crowd surfing.



Jeszcze wcześniej widziałem w sobotę Hurt, który zaprezentował standardowy rozkład jazdy ze skocznymi, przebojowymi kawałkami oraz Tygrysem w roli biskupa i dokrzykiwacza. Wrocławska grupa bardzo zyskuje na żywo dzięki energii, którą kipi wręcz lider i wokalista grupy, Maciek. Za każdym razem, gdy widzę Hurt na żywo wydaje mi się, że zespół autentycznie cieszy się każdą chwilą, którą może spędzić na scenie. Szkoda tylko, że wszystkie elektroniczne dźwięki są puszczane z playbacku a nie grane na żywo przez klawiszowca.



Niestety trzeciego dnia trwania festiwalu musiałem wracać do domu. Szczególnie żałuję, że ominął mnie koncert Kory. Z relacji znajomych koncert Gossip był słabszy od tego na Openerze, a ponieważ tez openerowy specjalnie mnie nie porwał to nie mam chyba czego żałować. T.LOVE z kolei to najczęściej widziany przeze mnie na żywo zespół, którego koncerty znam niemal na pamięć.

Podsumowując jarociński festiwal bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Dzięki swojej kameralności stwarza lepszą możliwość do zabawy niż większe festiwale, między innymi dlatego, że wśród publiczności procentowo jest chyba więcej ludzi skłonnych do pogo. Tym bardziej, że występujący w Jarocinie to w większości zespoły bardzo dobrze znane, dzięki czemu idzie się na nie „bardziej poskakać niż posłuchać”, bo wiadomo, że Polacy najbardziej lubią te piosenki, które już kiedyś słyszeli.

2 komentarze:

  1. Fajna relacja, milo ja bylo przeczytac!

    OdpowiedzUsuń
  2. Najwięcej ognia w niedzielę dali Flogging Molly. Irlandzki folk n roll. Chyba z dwie zgrzewki Guinnessa poleciały ze sceny; masa fajnych komentarzy wokalisty i smieszne teksty piosenek

    OdpowiedzUsuń

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D