photo by ZBYCH
Muzyka w głośnikach cichnie, gasną światła. W hali jest ciemno, widzimy tylko lekko podświetlone trzy dziwne słupy przykryte materiałem znajdujące się na scenie. W towarzystwie elektronicznych dźwięków powoli zapalają się w nich pojedyncze świata, słupy okazują się mieszkalnymi wieżowcami. Po niecałej minucie palą się w nich wszystkie światła a po ich schodach chodzą ludzie. Po dwóch minutach rozpoznajemy dźwięki Uprising. Chwilę później intro kończy się, prześcieradła opadają odsłaniając trzy „bloki”. W połowie każdego z nich, na wysokości kilku metrów znajduje się jakby klatka, w której widzimy Mata, Dominica i Chrisa.
Blokową przestrzeń nad i pod nimi stanowią telebimy. Kosmiczne uczucie słuchać zespołu zamkniętego w klatce, w dodatku umieszczonego na takiej wysokości, że trzeba zadzierać głowę. Telebimy pod muzykami, wraz z klatkami, w których stoją co jakiś czas podnoszą się i opadają, także podczas Resistance, czyli koncertowego numeru dwa, w którym instrumentalne, fortepianowo-gitarowe dialogi między zwrotką a refrenem brzmią jeszcze piękniej niż na płycie. Kiedy do naszych uszu dobiega fortepianowy początek New Born klatki z muzykami zjeżdżają na dół na dobre. I po początkowej rozgrzewce zaczyna się jazda. Ten klasyczny już numer MUSE poraża, koncertowe wykonanie wprost kipi emocjami. Tak samo jak kolejne Map Of Problematique. Po wyjściu z klatek zespół po prostu stoi i gra, na górnych telebimach widać zbliżenia twarzy muzyków. Nie ma fajerwerków, tylko to co najważniejsze czyli muzyka. Supermassive Black Hole wprawia publiczność w ekstazę. A ja skaczę, słucham, patrzę i nie mogę się nadziwić maestrii MUSE. Zwłaszcza refren zaśpiewany na spółkę przez Mata i Chrisa oraz solówka tego pierwszego wwiercająca się w najdalsze zakamarki ludzkiej świadomości pobudzac hormon szczęścia.
Potem, jakby dla uspokojenia słyszymy Guiding Light. Trochę żałuje, że zespół tak szybko zwalnia. W dodatku do tego momentu ta piosenka jakoś mnie nie zachwycała. Na żywo początkowo też lekko „usypiam” skupiając się na rytmicznej partii basu. Trafia mnie wraz z rozpoczęciem solówki i końcowej sekwencji utworu. To wtedy po raz pierwszy dostrzegam jego piękno.
Po tej chwili odpoczynku, słyszymy krótkie Interlude podczas którego wszyscy wiedzą, że za chwilę w sali zapanuje Hysteria. Od tej piosenki zaczęła się moja znajomość z MUSE, mam więc do niej wielki sentyment. Abstrahując od tego jest to dzieło genialne, a na koncertach wywołuje amok. To mój drugi koncert Mata i spółki i po raz drugi chcę się rozdwoić aby móc jednocześnie szaleć pod sceną i odejść trochę dalej by rozkoszować się brzmieniem zespołu. Bo żadna inna grupa nie ma takiego nagłośnienia jak MUSE: pełnego czadu, drażniącego ucho przesterem sprawiającym, że drżą nam wszystkie wnętrzności a jednocześnie idealnie selektywnego, czystego jak łza. Przy Hysterii warto odejść trochę dalej, bo to właśnie przy niej najbardziej słychać ideał brzmienia tego brytyjskiego trio.
W porównaniu do poprzedniej trasy koncertowej Mat mniej gra na fortepianie. Jego klawiszowe popisy obserwujemy tylko w United States of Eurasia i Feeling Good. Byłem ciekawy jak zespół poradzi sobie we fragmencie Eurazji stylizowanym lekko na Queen. Bellamy po raz kolejny dowodzi swoich niebywałych możliwości wokalnych, powodując, że zamiast dopatrywać się podobieństwa do głosu Freddiego podziwiamy moc jego głosu.
Kiedy po dwóch piosenkach fortepian znika ze sceny do naszych uszu dobiega dźwięk podobny do tego z rozpoczynającego koncert intro. Trudno rozpoznać o co to za piosenka ale kiedy ona naprawdę startuje nikt już nie ma wątpliwości. Undisclosed Desires w bardzo ascetycznej wersji, słychać głównie wokal i wspomniane już dźwięki wygrywane przez Mata na dziwnym instrumencie, gitarze z klawiszami typowej bardziej dla zespołów disco niż rock.
Starlight rozpoczyna się piękną wokalizą a ja czuję, że do twarzy przykleił mi się najszerszy uśmiech świata. Szczęście bije ode mnie na odległość, przeżywam właśnie jedną z piękniejszych godzin w życiu.
Po dwóch spokojniejszych kawałkach przychodzi czas na finalny czad. Refren Plug In Baby śpiewa cała hala skacząc niemal do sufitu, przy okazji podbijając wypuszczone spod sceny wielkie balony. Kiedy utwór się kończy Mat brzdąka coś na gitarze, sugerując jakby, że za chwilę usłyszmy balladę. Podejrzenia te weryfikuje Chris rozpoczynając mój ulubiony numer MUSE czyli Time Is Running Out. Brak słów żeby opisać co wtedy dzieje się w O2 Arena. Na telebimach obserwujemy za to topiącego się, walczącego o życie człowieka. Kiedy już myślimy, że utonął on znowu, jakby z nową porcją sił zaczyna machać rękoma i nogami.
Nigdy nie oglądam setlist przed koncertem. Nie wiedząc jakie utwory gra w tej trasie MUSE obstawiałem, że koncert rozpocznie się od Unnatural Selection, który wydaje mi się idealnym kandydatem na rozbujanie publiczności. Kiedy w Berlinie słyszę go po Time is Running Out nie mam jednak wątpliwości, że to ostatni kawałek głównej części koncertu. Nienaturalna Selekcja jako podsumowanie koncertu pozostawia po sobie wielki niedosyt. W pozytywnym tego słowa znaczeniu oczywiście. Brzmi tak fenomenalnie, że aż nie chce się uwierzyć, że za moment będzie już po wszystkim.
Bisy zaczynają się od Exogenesis Part 1. Nie przypuszczałem, że jakakolwiek część symfonii będzie wykonywana na żywo. Ale bardzo się cieszę, że tak się dzieje. Jednak absolutnym topem bisów i w ogóle całego koncertu jest Stockholm Syndrome. Zagrany z niesamowitą wręcz pasją wciąga mnie do innego świata. Zwłaszcza podczas refrenu mam wrażenie, że wsysa mnie jakaś niewidzialna siła, czuję się jakbym był częścią muzyki MUSE, odlatuję kompletnie.
Koncert zamyka Kinghts Of Cydonia ale po Sztokholmie nie robi już na mnie wrażenia. W głowie pulsują mi cały czas słowa „this is the last time I’ll abandon you and this I the last time I’ll forget you”. Wielka szkoda, że koncert nie skończył się tym właśnie kawałkiem. Nie zapomnę go do końca życia.
Wychodzimy z O2 Arena i jesteśmy pod mega wrażeniem. Super było zobaczyć MUSE pod dachem. Ten koncert był jeszcze lepszy niż moje pierwsze spotkanie z Brytyjczykami na Openerze. Perfekcyjny dźwiękowo, fantastyczny wizualnie. Widać było, że trasa koncertowa dopiero co się zaczęła, panowie maja mnóstwo energii i cieszą się każdym zagranym dźwiękiem. Koncert miał świetną setlistę, gdybym bardzo chciał pomarudzić to zabrakło Unintended lub Invincible. No i mogliby pograć dłużej niż 100 minut. Jednak marudzić nie chcę bo obok U2 w Wiedniu w 2001 roku był to jeden z dwóch najpiękniejszych koncertów w moim życiu. Po tym wieczorze w Berlinie nie mam najmniejszych wątpliwości: MUSE to najlepszy koncertowy zespół na świecie !
A tu jeszcze kilka zdjęć z koncertu autorstwa ZBYCHA:
Zajebiste foty :) A poważnie mówiąc, piękna recenzja, dodam tylko od siebie że tak żywo reagującej publiki w Niemczech jeszcze nie widziałem. Stojąc w pierwszym rzędzie pare razy spotkałem się mocno skompresowany z barierką :) MEGA CZAD jeden z najlepszy koncertów życia! Szkoda że na Coke raczej nie dam rady :(
OdpowiedzUsuń