Ostatnie wspomnienie z Sycylii dotyczy jej najbardziej
znanego miejsca, czyli Etny, a dokładnie drodze powrotnej z wulkanu, kiedy muzyka,
która akurat dopłynęła do moich uszu stworzyła komentarz najcelniejszy z
możliwych.Te najbardziej znane miesjca, tak zwane atrakcje turystyczne często
okazują się festynem. Na szczęście Etna zadaje kłam tej teorii.
Riffugio Sapienza – najwyżej (1920 m.n.p.m.) położone
miejsce, w którem w drodze na Etnę można dojechać własnym autem. Podróż kolejką
linową na wysokość 2400 , a następnie wjazd terenówką na 2900 m.n.p.m.
Kosmiczne widoki, wszechobecna szarość, szalejący wiatr i dymiący krater na
wyciągnięcie ręki. Właśnie tak wyobrażam sobie księżyc.
Chwilę po powrocie do Riffugio, z olbrzymią radością w
sercu, że ów księżycowy krajobraz mógł zobaczyć również nasz 3,5-letni synek
startujemy w drogę powrotną do Taorminy. Pierwszy kawałek, jaki słyszymy w
radio to:
Michaelu Stipe i reszto ekipy -wracajcie na scenę!
Zapraszam na projekcję nowego, świeżutkiego niczym bagietka o poranku teledysku The Libertines. który światło dzienne ujrzał kilka godzin temu.
Recenzja ich trzeciego studyjnego albumu już za kilka dni, dziś powiem tylko, że jest rewelacyjny. Pod koniec stycznia zespół rusza w krótką trasę po Wielkiej Brytanii, będzie okazja obejrzeć Pete'a i spółkę w domu a takie koncerty są zawsze wyjątkowe. Oficjalna otwarta sprzedaż biletów startuje w najbliższy piątek o godzinie 10 polskiego czasu. Już teraz można jednak kupować bilety za pośrednictwem tego oto LINKA. Ja już swój mam, do londyńskiego koncertu pozostało 129 dni.
Castelmola – uboższa sąsiadka położonej poniżej Taorminy
obfitująca w fantastyczne widoki na niemal połowę wschodniego wybrzeża Sycylii
– to właśnie tu spędziliśmy ostatni dzień objadowej części naszej wycieczki.
Oprócz wąskich uliczek pełnych małych, kamiennych świątyń, jedną z lokalnych
atrakcji jest Bar Turrisi słynący z niezliczonej ilości męskich końcówek. Tak, qtongi
występują w tej knajpie w postaciach wszelakich: jako klamka, oparcie krzesła,
pioski do szachów, kran, karta menu i wiele innych. Zainteresowanym polecam
galerię baru.
A wszystkich zapraszam do czterech numerów z dickiem w refrenie.
1) Bloodhound
Gang – Ballad of Chasey Lane
Na początek "miłosna" ballada z happy endem w wykonaniu niepodrabialnego Bloodhound Gang. Ten kawałek zawsze będzie kojarzył mi się z jednym z amerykańskich kolegów zą pracy, który słysząc jego refren w radio w porze lunchu z miną, jak gdyby zobaczył Yeti pytał "jak to możliwe, że grają to u was przed 22?"
2) E-Rotic –
Help Me Dr. Dick
Czas na powiew oldschoolu. "Dy-dy-dy-dy-dy-dy-diper" i wszytsko jasne ;-) Być może nie jest to powód do chwały ale w mojej liczącej ponad 500 sztuk kolekcji płyt znajduje się również singiel z opowieścią o owym sławnym doktorze. I do dziś uważam, że kawałek ma "swój klimat".
3) Body Count
– Evil Dick
Dicki bywają złe i o takim właśnie opowiada Ice-T w równie oldschoolowym i jeszcze starszym niż numer 2 kawałku.
4) Rammstein - Pussy
Na kogo, jak na kogo ale na Rammsteina w temacie "końcówek" można liczyć niemal zawsze. Tu pojawiają się w odsłonach zarówno damskiej jak i męskiej. 5 lat temu, gdy piosenka dopiero, co ujrzała światło dzienne na Bonomuzie tworzyliśmy polskie tłumaczenia refrenu. Efekty były zdumiewające i możecie je sobie przypomnieć klikając TU.
To będzie bardzo emocjonalna relacja, lista flashboacków
sprzed kilkunastu godzin. Piszę ją wracając samolotem z Amsterdamu i
odtwarzając fantastyczne dwie i pół godziny, które przeżyłem wczorajszego
wieczoru.
Bono pojawia się nietypowo na końcu hali i stamtąd
przechodzi wybiegiem na główną scenę, na której w międzyczasie pojawiają się
pozostali trzej muzycy. Idąc intonuje początek Ballad of Joey Ramone czekając
na identyczną odpowiedź zgromadzonej publiczności. Ta odpowiada średnio głośno,
wokalista jest niezadowolony, kiwa głową ale raczej nie wesoło tylko z miną
mówiącą „słabo, ponuraki”. Kawałek otwierający zarówno najnowszy album jak i
wczorajszy koncert nie wypada najlepiej również ze strony zespołu. Widać, że
próbują załapać flow, nastroić się do występu, każdy na swój sposób, Adam
rozpoczyna swój callanetics z basem, Edge macha gryfem, Bono statywem. Larry,
jak to Larry, po prostu bębni. Brzmi to wszystko jednak średnio, tak jakby
każdy muzyk grał własną sztukę.
To jednak tylko złe
miłego początki, po nim rozpoczyna się petarda czadu. Najpierw Out of Control,
zespół ewidentnie przełamuje pierwotną niemoc, pierwszy singiel w historii
zespołu brzmi już świetnie. A kiedy po nim słyszymy „uno, dos, tres, catorce”
rozpoczynające Vertigo odnosni się wrażenie, że również zgromadzona
publiczność, przez pierwsze 2 kawałki ospała wreszcie obudziła się i jest
gotowa na dalsze muzyczne cuda. Vertigo rozwala system, Ziggo Dome unosi się
kilka metrów nad ziemię. Czadową trójkę dopełnia I Will Follow dorównujące mocą
poprzednim dwóm utworom. Bono przekonuje się ostatecznie, że będzie dobrze,
łapie luz i zaczyna nawijkę. Mówi o tym, że U2 bardzo lubi przebywać w Holandii
i że pomiędzy czterema koncertami, które zagrali w tym tygodniu w Amsterdamie
odwiedzili plażę (Zaandwort), na której razem z Antonem Corbijnem zrobili
mnóstwo zdjęć będących mocnymi kandydatami na artwork do nowej płyty Songs of
Experience. Po tej zapowiedzi przyszedł czas na kilka numerów z Songs of
Innocence. Na początek Iris poprzedzone wspomnieniami Bono o swojej matce,
która zmarła, gdy miał 14 lat. „When she left me, she left me an artist” – mówi
i śpiewa do ogromnego telebimu, a raczej dwóch równolegle umieszczonych
telebimów zwisających wzdłuż całej hali,
na których widać zdjęcie ślubne Iris Hewson oraz scenę, gdy biega dookoła po
łące.
Kolejny kawałek i kolejne wspomnienia – Cedarwood Road, ulica, przy
której wychował się Bono. Z ogromnego telebimu wysuwają się schody, po których
wokalista wchodzi, chowa się między telebimy i od tej pory staje się żywym
elementem wśród scenografii pokazwyanej na ekranach. Widzimy na ich animowaną
Cedarwood Road i „żywego”-prawdziwego Bono spacerującego po niej, spotykającego
kolegów, mijającego drzewa i samochody. Daje to fantastyczny i bardzo ciekawy
efekt. Podczas pierwszych dźwięków Song For Someone na telebimie pojawia się
obraz w mieszkania, w którego sypialni „rysunkowy” wokalista siedzi i gra na
gitarze. To ja w wieku 18 lat – mówi Bono – piszę piosenkę dla Alisson. Piszę
ją do dziś, nadal staram się jej zaimponować.
Po wspominkach przyjemnych nadchodzi czas na przypomnienie
wydarzeń tragicznych. Larry wstaje od perkusji, zakłada na szyję werbel,
zaczyna wybijąc rytm wolnym krokiem maszeruje wzdłuż wybiegu. Dołączają do
niego Edge i Adam, zaczynają grać Sunday Bloody Sunday w zwolnionej, jakby
pogrzebowej, niesamowitej wersji utworu. Przechodzą mnie ciarki, ta piosenka
nigdy nie brzmiała tak dosadnie, nawet w wersji z Red Rocks z 1983 roku,
wolniejsze tempo pozwala bardziej skupić się na przerażającej historii, o
której opowiada. Zwłaszcza, że na ekranie na tle rysunkowych domów pojawiają
się twarze osób, które zginęły w tamtym bombowym zamachu. Bono płaczliwym
głosem wykrzykuje imiona i nazwiska każdego z nich. Gdy utwór wybrzmiewa do
końca na środku wybiegu pozostaje tylko Larry, kilka razy uderza w werbel, po
czym telebim oraz głośniki „wybuchają”. Raised by Wolves to nowa piosenka U2 o
podobnej tematyce. Słyszymy ją zaraz po Krwawej Niedzieli, świetnie wypada początek
z Bono „oddychającym” do mikrofonu, to mój ulubiony kawałek z nowej płyty ale
mi w głowie ciągle siedzi jeszcze Sunday Bloody Sunday.
Przez chwilę nie mogę
się otrząsnąć. Ostatecznie dochodzę do siebie słysząc pierwsze dźwięki Until
The End of The World. Ten kawałek zawsze brzmi fantastycznie, zawsze myślę, że
jego riff był zalążkiem płyty Achtung Baby co słychać na jam sessions z tego
okresu. Zespół ten numer po prostu uwielbia i czuć to na scenie. Tradycyjny
„pojedynek” wokalisty z gitarzystą pod jego koniec tym razem zastępuję
wypluwanie wody przez wielką twarz Bono widoczną na ekranie na Edga, który gra
na wybiegu. Po Untilu z sufitu zjeżdża kilka żółtych płacht, ekran zabarwia się
na zółto, zespół znika ze sceny a z głośników słyszymy remix The Fly. Na
telebimie co chwilę zmieniają się napisy znane z trasy Zoo TV, „Everything You
Know Is Wrong”, „Watch More TV”, itd.
Zespół ponownie pojawia się w środku telebimu, zwrócony w
cztery strony świata gra Invisible. I znowu ten nowy początek jest słabszy,
gdyż marna jest po prostu ta piosenka. To tylko chwila bo Even Better Than The
Real Thing wynagradza z nawiązką poprzednie słabsze 4 minuty. Na podzielonym na
cztery równe części ekranie widzimy muzyków kręcących się jak w teledysku lub
ich rozpływające się twarze. Następnie zespół przechodzi na małą, okrągłą scenę na końcu sali, Bono wyciąga z tłumu
dziewczynę w koszulce Ramones, zespół nie gra jednak żadnego
„tango-przytulango” tylko Mysterius Ways, podczas którego szczęśliwa fanka
skacze jak szalona, tańczy wokół całej czwórki. To duży kontrast w porównaniu z
poprzednimi tańcami Bono z dziewczynami, ten jest o wiele ciekawszy i bardziej dynamiczny.
Po piosence Bono rozmawia przez dłuższą chwilę z wybrańczynią, ma na imię
Nicole, jest z Amsterdamu i czuła, że koszulka Ramones pomoże się jej znaleźć
na scenie. Wokalista prosi ją aby stała się operatorem przy następnej piosence,
przekazywanej na żywo przez webcast. Jest to debiut na tej trasie koncertowej i
niestety dla mnie jest to Magnificent, którego zdecydowanie nie darzę uczuciem
pozytywnym. „Teraz czas na kolejny eksperyment” – mówi Bono, a Edge w tym samym
czasie chwyta za akustyczną gitarę i zaczyna grać The Sweetest Thing. W
powietrzu czuć spontan, choć również ten kawałek nie należy do moich ulubionych
to widać, słychać i czuć ze U2 jest w fanastycznej formie i wspólne granie
sprawia im autentyczną przyjemność.
Ja natomiast kompletnie odlatuję przy kolejnym utworze
dedykowanym zmarłemu kilkanaście miesięcy temu członkowi rodziny królewskiej. Wierzyłem, że U2 będzie
grało na tej trasie Every Breaking Wave właśnie w wersji akustycznej. Nie
potrafię opisać jak piękne kilkaset sekund to było, rewelacyjny, porażający
wokal, delikatny fortepianowy akompaniament Edga, telefon w mojej dłoni
transmitujący ten magiczny utwór do Polski i ogromne wzruszenie. A po nim
kolejny rarytas, czyli rzadko grywany w ostatnich latach October.
Po spokojniejszej części koncertu następuje uderzenie Bullet
The Blue Sky. Słyszałem lepsze wykonania tego numeru ale nigdy nie słyszałem na
żywo następującej po nim Zooropy. Cieszę się przy niej jak dziecko. A zagrane
po niej Where The Streets Have No Name i Pride brzmią tak, jakby zostały
napisane kilkanaście dni a nie lat temu. Nie pamiętam tak dynamicznych i
świetnych wykonań tych dwóch kawałków. Na wcześniejszych koncertach U2, mimo
ogromnego sentymentu, przywodziły raczej do głowy myśl, że może nie powinny być
więcej grane, gdyż nie mają w sobie tego pokładu emocjonalnego i energetycznego
co kiedyś. Wczoraj miały gigantyczną dawkę mocy i piękna. Podobnie jak Shine
Like Stars kończące With Or Without You oraz zasadniczą część koncertu. Dwie
godziny minęły jak dwie minuty. Na szczęście to jeszcze nie był koniec.
Bisy rozpoczyna City Of Blinding Lights z przesłaniem
Amnesty International #Refugees Welcome. Po piosence Bono mówi ponad 2
minuty o sytuacji z uchodźcami, przestrzegał przed nazywaniem jej kryzysem,
cieszy się z marszów poparcia, które odbyły się w sobotę w Europie i namawia do pomocy. Z tego tematu wokalista przechodzi płynnie do tematu dzieci chorych
na HIV, mówiąc, że za 5 lat znany już będzie sposób aby dzieci chorych rodziców
rodziły się zdrowe. Następnie U2 wykonuje krótki cover jednej z piosenek Paula
Simona oraz pięknie puentujący dzisiejszy koncert Beautiful Day. To nie jest jednak pożegnanie. Ku mojej wielkiej radości z głośników rozległy się
bowiem pierwsze dźwięki Bad. W trakcie jego trwania Bono bierze od jednego z
fanów flagę Irlandii i rozkłada ją na scenie. W końcowej fazie piosenki
mówi: "my mamy już pokój w naszym kraju ponieważ kilka osób miało odwagę
osiągnąć kompromis" i sugeruje walkę o pokój na całym świecie, gdyż w
Irlandii jeszcze kilkanaście lat temu osiągnięcie takiego stanu wydawało się
niemożliwe.
I wtedy właśnie dzieją się kolejne dwa magiczne momenty
podczas tego koncertu, oba pokazujące, że zespół stać nadal na zaskakujące
ruchy, że nie gra tylko „od do” i reaguje na wydarzenia na bieżąco. Kiedy w
końcowej partii utworu śpiewanej przez publiczność słowa „let it go” także w
potencjalnie ostatnim kółku, które normalnie skończyło by utwór, nadal mają wysoki poziom decybeli Bono pokazuje reszcie zespołu „gramy dalej”. Po chwili w
dźwięki Bad wplątuje snippet 40. „How long we’ll sing this song”. Trwa to
ponad minutę i kończy się chóralnym śpiewem publiki. Przy piątej czy szóstej
powtórce Edge zaczyna coś brzdąkać na gitarze a po kilku sekundach zespół po
prostu gra całą „czterdziestkę”. Nawet jeśli było to zaplanowane wcześniej
to wyglądało na mega spontaniczne i było po prostu przepiękne. Zloty U2 w
Polsce kończyły się zawsze grupowym odśpiewaniem tej właśnie piosenki, teraz po
raz pierwszy skończył się nią „mój” koncert U2, zdecydowanie najpiękniejszy i
najlepszy z dziesięciu na których byłem. Pod koniec piosenki Bono kilkakrotnie
rozświetla trybuny i płytę reflektorem, członkowie zespołu po kolei schodzą ze sceny wyjściem na końcu sali, tym samym, którym Bono pojawił się na
hali dwie i pół godziny wcześniej. To było jedne z najpiękniejszych 150 minut w
moim życiu.
Za kilka godzin rozpocznie się dziesiąty koncert U2, na którym będę. Bono i spółka zagrają w Amsterdamie po raz czwarty w tym tygodniu. Wczoraj podjąłem skazaną na niepowodzenie próbę zdobycia biletu również na trzeci amsterdamski show. Sprrzedających nie było, chętnych na kupno kilkunastu, zobaczyłem natomiast z bliska arenę, na którą za chwilę ruszam oraz 21 ciężarówek, którymi jeździ scena i pozostały koncertowy sprzęt zespołu.
Nie mam pojęcia co Panowie zagrają, udało mi się nie poznać żadnej setlisty z dotychczasowej trasy, nie widziałem choćby ułamka sekundy z tegorocznych koncertów, zajarka jest więc ogromna. Mam cztery marzenia na swój jubileuszowy koncert zespołu mojego życia, dwie realne, dwie nie za bardzo. Numery, które mam nadzieję dziś usłyszeć to:
1) Please
Nigdy nie zapomnę wersji koncertowej z trasy POP Mart, zwłaszcza jej miażdżącej końcówki. Ten kawałek to moje dzisiejsze marzenie numer 1.
2) Acrobat
Tak naprawdę kawałkiem, który najbardziej chciałbym usłyszeć na kocercie U2 jest oczywiście. Jako jednak, że jego wykonanie na żywo nie zdarzyło się chyba jeszcze nigdy od 24 lat, czyli od czasu powstania tej piosenki, wiara w jego usłyszenie akurat dziś jest jednak znikoma. No chyba, że zaczęli grać Acrobata w tym roku. Odlecę wtedy kosmos!
3) Red Hill Mining Town
Ta piękna część The Joshua Tree to też raczej pewnie marzenie ściętej głowy, nie sądzę bowiem, żeby Bono mógł sobie jeszcze pozwolić na narażanie głosu śpiewaniem refrenu tego utworu. Choć z drugiej strony 5 lat temu nie wierzyłem, że usłyszę kiedykolwiek na koncercie MOthers of Dissappeared a stało się tak w Istambule.
4) Kite
Jedna z najpiękniejszych piosenek U2, niedoceniana, podobnie jak cały album All That You Can't Leave Behind. Podczas koncertu w Wiedniuu w 2001 roku stojąc w trzecim rzędzie w serduszku w środku sceny wydzielonym dla kilkuste osób miałem wrażenie, że Bono śpiewa mi te fanastyczne słowa prosto w twarz,
Who's to say where the wind will take you?
Who's to say what it is will break you?
I don't know, which way the wind will blow
Nie wiem, w którą stronę zawieje wiatr podczas dzisiejszego koncertu ale czuję, że będzie pięknie.
Podczas przemieszczania się po wyspie towarzyszą nam na
zmianę dwie tutejsze rozgłośnie: Radio KISS KISS albo Radio Virgin. To pierwsze
nadaje muzykę przeróżną, to drugie zdecydowanie rockową. Po kilku dniach
słuchania z radością mogę stwierdzić, że obie stacje nie mają chyba sztywnej
playlisty. Na KISS KISS jedyną często powtarzającą się piosenką jest El Perdon,
czyli nowy hit Enrique Pleksiglassa, a na Virgin najczęściej granym kawałkiem
jest Coming For You Offspringa. Brak setlisty skutkuje takimi miłymi dla ucha
niespodziankami, jak dawno niesłyszane w polskim eterze starsze kawałki w
wykonaniu U2, jak choćby Staring At The Sun czy Everlasting Love. Przydało by
się przysłać tu na odsłuch kilku dyrektorów programowych polskich rozgłośni.
Słuchając tutejszego radio obudziła się we mnie tęskonta za kształtem i
brzmieniem polskich stacji z pierwszej połowy lat 90-tych, kiedy każdy kolejny
song był niespodzianką, instrumentalne intro oraz słowa prowadzącego audycję
nie musiały trwać maksymanie 10 sekund,
a radio było naprawdę „żywe”. Do tamtych radiowych czasów moja „love”
jest prawdziwie „everlasting”.
Po 24 godzinach w przeskomicznym, średniowiecznym miasteczku
Erice i odwiedzeniu rezerwatu Zingaro udaliśmy się na zasłużony plażing do
Mondello. Prawie bezpośrednio, gdyż po drodze postanowiliśmy wrócić na chwilę
do Trapani zamienić wypożyczony samochód, gdyż nasz Citroen C3 miał może i
fajny panoramiczny dach ale w bonusie także zatarty swego czasu silnik, co
powodowało, że pod górę ledwo co wspinał się na „jedynce”.
Tak, czy owak to właśnie w Mondello Filip zadebiutował w
roli gościa hostelu i, ku naszej radości, bardzo mu się to spodobało. Ostro
pojechana właścicielka poleciła nam na następny dzień odwiedzenie plaży L’ombelico
del mondo. Tak naprawdę był to bar niedaleko plaży, odwiedziliśmy, było super.
Od tej chwili z głowy nie może wyjść mi kawałek o tytule tożsamym z nazwą
knajpy:
Chwilę po zejściu z plaży przekonałem się, a jeszcze bardziej
nasz wypożyczony Fiat Punto, że Sycylijczycy zdecydowanie mają odrębnego stajla
jeśli chodzi o prowadzenie auta, zwłaszcza ustępowanie pieszym na pasach,
włączanie się do ruchu i parkowanie. Byłem już w kilku miejscach słynących z hardkorowego stylu jazdy miejscowych ale Sycylia zdecydowanie zwycięża w tej klasyfikacji. Tego, że aby przejść przez ulicę trzeba
po prostu na nią wtargnąć, nie zważając na złorzeczenia kierowców, dođwiadcztłem już wcześniej. Tym razem spotkałem straszego wąsa, który dobitnie udowdnił
mi, że parkowanie kopert bez obtarcia sąsiada prakktycznie nie jest możliwe.
Nasz srebrny, wypożyczony Punto zyskał na tylnym zderzaku nową czarno-szarą
„ozdobę”. Trzymam się jednak maksymy Laski: „Nie bądź takim materialistą,
trzeba się wyluzowac” ;-D
Najbardziej znana plaża Trapani nazywa się Lido Paradiso. Wstęp
płatny ale w ramach biletu bogata infrastruktura dziecięca, plac zabaw, mały
basen i dużo sprzętu wodnego. Przez dłuższą chwilę miałem wrażenie, że kolejną
atrakcją tego miejsca jest pytanie się nawzajem o orientację seksualną. Już
przy płatności za bilet miła kasjerka wspomniała coś o „pedalo”. Myślałem, że
się przesłyszałem ale kiedy kilka minut wcześniej podszedł do mnie ratownik i
spytał: „pedalo?” zrobiło mi się dziwnie. Już miałem pytać czy chce mnie
obrazić, kiedy ten podobnym pytanie obdarzył mojego 3-letniego syna. „Pedalo”?
Fafancullo, stronzo, cornutto – zastanawiałem się, od którego słowa zacząć
dalszą dyskusję z ratownikiem, gdyż więcej obelg po włosku nie znam. I kiedy
miałem wypowiedzieć to pierwsze do ratownika podbiegł inny facet drąc się: „pedalo”?!?.
To jakiś flash mob czy inny performance? – pomyślałem. A ratownik z uśmiechem
do tego zioma: „si, si , pedalo”. Po czym wskazał na taki oto stojący w wodzie
przedmiot:
;-))))
Pierwszy dzień na Sycylii upłynąl więc pod znakiem
orientacji seksualnej. A skoro mowa o tej odmiennej, czas na kultowe w tym
kręgu Irejża.
Nie przypuszczałem, że pierwszy obrazek, jaki zapamiętam z
wyjazdu na Sycylię będzie miał tło lotniska w Modlinie. Kiedy boarding wkroczył
w fazę ostatniego wezwania wychodząc z terminalu na pas startowy (jeśli ktoś
nie był to właśnie tak to się odbywa w tym miejscu, pasażerowie czekają na
wejście do samolotu na zewnątrz, obserwując m.in. jak maszyna jest tankowana)
moją uwagę zwrócił róż. Róż walizki, która utknęła w banerze służącym do
sprawdzania dopuszczalnej wielkości bagażu podręcznego i z którą bezskutecznie
siłował się około 50-letni Włoch do złudzenia przypominiający Gigi d’Agostino.
Szarpał, sapał i charczał w asyście ochorniarza z Modlina. Stojąca obok
małżonka Gigi, prawdopodobnie właścicielka owego różowego cudeńka na przemian
załamywała ręcę, jodłowała i krzyczała „fafankullo”. Jak się domyślacie cała
historia zaczęła się od pomysłu stewardessy sprawdzającej karty pokładowe, iż
ów różowe ten teges jest troszeczku za duże i należało by je zmierzyć aby
sprawdzić, czy rozmiar walizki nie uprawnia do pobrania dodatkowej opłaty. No i
w sumie czujna pracownica lotniska miała rację, walizka była za dużo, głównym
problemem stał się jednak nie fakt potencjalnej dopałaty tylko pytanie czy ów
róż uda się wnieść na podkład, a raczej wyjąć z baneru do mierzenia. Udało się
po 10 minutach, w fazę końcową operacji zaangażowane były 4 osoby. Kiedy waliza
z powrotem trafiła w ręce właścicielki Italiano skierował w stronę obsługi
naziemnej kilkakrotnie powtórzone „stronzo” po czym... został poproszony o
okazanie karty pokładowej. Prośba w normalnych okolicznościach byłaby
standardowa. W tym przypadku Gigi wyszedł z siebie i odezwał się w ten deseń:
’’
A tak w ogóle to zarówno oryginalny Gigi jak I ten z
powyższej historii wyglądaja tak: