niedziela, 26 czerwca 2011

HURRICANE FESTIVAL - DZIEŃ 3


Motywem przewodnim trzeciego i ostatniego dnia Hurricane Festival był deszcz. Sytuację idealnie opisuje wspomnienie Forresta Gumpa z Wietnamu, który wymieniał różne rodzaje opadów, które nie ustawały przez kilka miesięcy. W niedzielę 19 czerwca woda z nieba lała się niemal bez przerwy. Zastanawiałem się jak wpłynie to na frekwencję pod sceną i czy w ogóle pierwsze zaplanowane koncerty się odbędą. Z powodu ulewy odpuściłem występ kapeli składającej nazwą hołd naszemu premierowy, czyli Tusq. Ale grającej później Blood Red Shoes opuścić już nie mogłem. Mimo mocno zacinającego deszczu pod sceną zebrało się kilka tysięcy osób, które bawiły się w najlepsze. Peleryny i kalosze nie przeszkodziły w rytmicznym skakaniu i dobrym odbiorze sztuki Krwistoczerwonych Butów. Mimo skrajnie niekorzystnych warunków, sceny w większości przykrytej folią i konieczności wycierania instrumentów po każdej piosence angielski duet dał super koncert, zagrany wprost, z fajnym punkowym wykopem. I WIsh I Was Someone Better, Don’t Ask, This Is Not For You, Light It Up i kilka innych kawałków dosłownie wstrząsnęły wioską Scheessel, tak jakby zespół chciał pokazać, że przy dobrej muzyce pogoda się nie liczy. Dosłownie na ten temat wypowiedział się kilka godzin później...
lider Flogging Molly, przyzwyczajony do opadów na zielonej wyspie spytał wprost „who gives a fuck about the rain”? Irlandczycy zagrali fantastycznie, porywając tańczący w błocie tłum. Mieszanka folku z punkową energią sprawdziła się wyśmienicie, z każdego scenicznego ruchu i każdej zagranej nuty czuć było, że obecność na scenie sprawia członkom FM wielką przyjemność. Energia, która od nich była wydawała się absolutnie naturalna i tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że sobotni koncert Gogol Bordello był delikatnie mówiąc średni. Flogging Molly prezentując w miarę podobny repertuar pobiło ich na głowę i to mimo sporo starszego wieku i gorzej brzmiących nagrań w wersji studyjnej. Podczas występu Irlandczyków czułem się jak na Przystanku Woodstock, na którym elementy muzyki folkowej pojawiają się bardzo często.

Przed gośćmi spod znaku zielonej koniczyny widziałem jednak dwa inne koncerty, a właściwie półtora bo występ Band Of Horses w większości słyszałem stojąc w kolejce do wejścia na The Asteroid Galaxy Tour, które prezentowało się na scenie czerwonej, czyli najmniejszym festiwalowym namiocie. Końska Banda zaprezentowało się przyzwoicie, choć ich spokojna, w dużej mierze akustyczna muzyka nie do końca pasowała do panujących warunków atmosferycznych. Trudno wczuwać się w subtelny klimat, gdy na twarz wylewa się człowiekowi wiadro wody. O wiele fajnie wypadli goście z Danii wyglądający komplecie niczym połączenie YMCA i Venga Boys. W skład The Asteroid Galaxy Tour wchodzi bowiem Azjata, gość w białym kapeluszu, człowiek w czapce policjanta i ubrany w błyszczące ciuchy wokalistka obdarzona słodkim, cukierkowym głosem. Przynajmniej tak zaprezentowali się na Hurricane Festiwal. Już w przyszłym tygodniu pojawi się okazja do zweryfikowania czy jest to stały sceniczny image czy jednorazowy żart. Zweryfikować to zdecydowanie warto bo muzycznie grupa wypadła naprawdę dobrze. Czasem, dzięki dźwiękom klawiszy, słychać było w ich muzyce echa The Doors, innym razem miało się wrażenie słuchania podkładu z dziecinnych bajek. Podczas tego koncertu często miałem też wrażenie, że znajduję się w knajpie na odludziu w środku jakiegoś fabularnego filmu. Dziwny był ten koncert ale bardzo fajny, nie przegapcie The Asteroids Galaxy Tour na Openerze.
  
W Gdyni pojawia się również The Wombats, których podobnie jak Band Of Horses obserwowałem z pewnej odległości, czekając na występ The Kills, będących obok zamykających festiwal Foo Fighters priorytetem tego dnia. Wombats zaprezentowali się pozytywnie, masowo pobudzając publiczność do zabawy i dobrze mieszając kawałki ze swoich dwóch płyt. Jedyny zarzut, jaki mam to zbyt duża wierność do wersji płytowych, będąca praktycznie ich stuprocentowym odwzorowaniem pozbawionym jakichkolwiek improwizacji.
Mam problem z jednoznaczną oceną koncertu The Kills. Z jednej strony piosenki zagrane przez Alisson i Jamiego były fantastyczne, z drugiej strony czegoś mi w tym występie zabrakło. Szkoda, że zespół nie zdecydował się na dodatkowego muzyka koncertowego, który mógłby grać na perkusji lub instrumentach klawiszowych. The Kills występuje jednak tylko we dwójkę, sekcję rytmiczną i elektroniczną pozostawiając komputerowi. Dla mnie jest to lekki zgrzyt, a to, że można tego uniknąć pokazuje choćby przykład The White Stripes. Był też lekki problem z nagłośnieniem, dźwiękowiec uznał, że „głośniej” jest ważniejsze niż „dobrze” w efekcie czego przy bardziej jazgotliwych utworach pojawiał się problem z usłyszeniem głosu wokalistki. Alisson swoim scenicznym zachowaniem przypominała mi trochę Mię z Pulp Fiction. Jej wzrok i kocie ruchy idealnie pasowały do pokręconej muzyki The Kills ale jednocześnie sugerowały, że pani Mosshart do abstynentów nie należy. Większość zaprezentowanego repertuaru pochodziło z ostatniej płyty Blood Pressures, na czele z fenomenalnym Satelite i Heart Is A Beating Drum. Magiczny był też moment odśpiewania jedynie przy dźwiękach fortepianu piosenki Last Godbye. Bardzo chciałbym usłyszeć The Kills jeszcze raz ale na dobrze nagłośnionym, pełnowymiarowym klubowym koncercie.  
Na scenie niebieską po The Wombats wkroczyli The Subways i jak zwykle dali czadu. Pełna energii wskakującego na perkusję Billego i szalejąca na bosaka Charlotte Cooper wykonana z uśmiechem dawka punkrocka to znak charakterystyczny tego zespołu. Innym tradycyjnym elektem koncertów tego zespołu jest skok Billego w publiczność podczas Rock’n’Roll Queen, którego tym razem wykonany był już w połowie koncertu. Skoku niestety zabrakło. Wokalista twierdził, że zapomniał, obstawiam jednak, że bardziej dostosował się do wymogów organizatorów, którzy crown surfingu na tej imprezie zakazują. Podczas koncertu w warszawskie Stodole w zeszłym roku po każdym kawałku Billy mówił „dziękuję” a Charlotte chwilę później dopowiadał „dzięki”. Zabawnie było zobaczyć ten sam schemat tutaj, kiedy po „vielen Dank” wokalisty basistka dodawała swoje „danke”. Publiczność oszalała kiedy grupa zaprezentowała jedną z nowych piosenek wykonaną w całości po niemiecku (Wir brauchen kein Geld sich zu feiern). Poza tym usłyszeliśmy jeszcze jeden nowy kawałek i wszystkie starsze, których nie powinno zabraknąć.
Naładowany pozytywną energią ruszyłem na główną, zieloną scenę przekonać się czy foch, którego Arctic Monkeys strzelili na Openerze po awarii prądu był jednostkowym wybrykiem czy coś jest z tą grupą nie w porządku. I po obejrzeniu ich „występu” na Hurricane mam nadzieję, że ta kapela przestanie wkrótce istnieć. To naprawdę niesamowite, że tak młodzi luzie są tak zmelanżowani i znudzeni na scenie, że z ich twarzy zamiast radości grania widać cierpienie. Na Openerze przynajmniej do awarii Małpy grały bardzo fajnie. Tu wypadło to tragicznie, nudno, smętnie i bezpłciowo. Myślę, że każda inna grupa, która pokazała się na tej imprezie wkłada więcej zaangażowania w próby niż Arctic Monkeys w ten koncert. Ludzie masowo odchodzili spod sceny, a kiedy po pewnym czasie sam lekko oddaliłem się udając się po Wurst stojący w kolejce pytali się „czy też mi się nie podoba”. W ciągu 5 minut poznałem kilkanaście osób, które były zdegustowane. Co najlepsze pod koniec koncertu wokalista zapewniał, że „ma nadzieję, ze wszystkim się podobało, bo jemu bardzo”. Aż strach pomyśleć jak to wygląda, gdy mu się nie podoba. Nudno było też podczas koncertu Eels, który w jednym obiecującym kawałku brzmiało jak Beatlesi, w kolejnych kilku niestety plumkając bez wyraźniejszej idei. Jeszcze gorzej wypadł zamykający niebieską scenę koncert Clueso. Nie znałem wcześniej tego wykonawcy i po kilkunastu minutach, które usłyszałem na pewno nie chcę go poznawać. Do dziś nie mogę uwierzyć, że na tak fajnym festiwalu pełnym światowych gwiazd na koniec znalazło się miejsce dla takiej miernoty prezentującej ni to pop, ni to hip-hop, generalnie taka dużo gorsza wersja Feela.
Trzy koncerty poprzedzające finałowy koncert Foo Fighters nie nastroiły mnie optymistycznie. W dodatku z tyłu głowy siedział jeszcze żal, że równo z Dave Grohlem na innej scenie startuje Klaxons. Postawiłem jednak na Foo dlatego, że w przeciwieństwie do Klaksonów nigdy ich nie widziałem a także z powodu ich genialnej ostatniej płyty. Zaczęło się od dwóch kawałków ją otwierających, po których nastąpiły trzy wielkie hity w postaci Pretender, My Hero i Learn To Fly. Następnie mogliśmy usłyszeć najmocniejszy dosłownie fragment płyty Wasting Light czyli White Limo oraz najlepszą z niej Arlandrię. Ostatnim kawałkiem z nowej płyty było zagrane niedługo później Walk, po którym nastąpił ciąg mocniejszych numerów.
Nie spodziewałem się, że występ Foo Fighters będzie tak mocny. Wiele kawałków zabrzmiało sporo mocniej niż na płycie, pełno w nich było ciekawych solówek i improwizacji, co świadczy o kunszcie zespołu. Dave Grohl ma prawdziwe sceniczne ADHD, naprawdę dawno nie widziałem tak energetycznego gościa. Wyglądało to tak, jakby do dziś cieszył się, że nie siedzi już za perkusją albo jakby rozpierała go energia, którą wcześniej musiał włożyć w łomotanie w gary na koncertach Nirvany. Dave przez cały koncert biegał od wybiegu do wybiegu naprzeciwległych końcach sceny, co chwila zagadywał publiczność. Szacun tym większy, że był to trzeci dzień z rzędu, kiedy Foo Fighters grało koncert. Szkoda, że Dave Grohl i spółka nie grali pierwszego dnia festiwalu, bo w przeciwieństwie do zespołu trzydniowy maraton odebrał siły wielu osobom pod sceną. Mimo fantastycznych wykonań i znajomości piosenek zespołu masa ludzi zamiast zdzierać gardło nuciła raczej pod nosem, mimo wielokrotnych zachęt wokalisty. Ten nie marudził na nienajlepszy odzew śpiewających tylko mobilizował ją w sposób, który powinno naśladować wielu innych twórców. Ze zdań wypowiadanych przez niego biło ogromne poczucie humoru i dystans do tego co robi.

Magiczny był też moment, gdy w drugiej części koncertu na scenie pozostał sam Grohl i grając na gitarze zaśpiewał Wheels i Times Like These, pod koniec którego dołączył do niego zespół. Te kilka minut było po prostu piękne. Wyglądało i brzmiało to trochę jakby ktoś przyszedł z gitarą na ognisko i zagrał dwie piękne piosenki. Ale właśnie po ponad godzinie czadu takie wyciszenie doceniało się jeszcze bardziej. A Wheels w akustycznej wersji  chodzi mi po głowie do dziś. I choć jest to może mało reprezentatywny fragment Foo Fighters to właśnie jego wklejam tu dla zobrazowania tego co działo się za zakończenie Hurricane Festiwal 2011.
O ile podczas koncertu i na krótko po nim wydawało mi się, że Foo Fighters wypadli najsłabiej z trzech headlinerów to po dokładniejszym wspomnieniu tamtych chwil teraz stawiam ich koncert na równi z tym Incubusa. Gorsze pierwsze wrażenie mogę tylko zrzucić na zmęczenie trzydniowym maratonem, niemal całodniowy deszcz i gorączkę. Nie mogę się doczekać aż znowu pojawi się szansa zobaczenia Dave’a Grobla z kolegami w akcji. Byli niesamowici!
Następnego dnia czekało nas 1000 kilometrów drogi powrotnej. Plan był taki aby się wcześniej choć trochę wyspać. Nie było jednak na to szans ponieważ nasi niemieccy sąsiedzi do bladego świtu robili zawody w konkurencji kto nagłośniej krzyknie „biiiiiiiiir”. Przez całą noc chodziła mi więc po głowie piosenka Smar SW z tekstem „nie ma piwa, nie ma piwa, nie ma piwa, qfa mać”.

O Hurricane Festiwalu 2011 mógłbym jeszcze pisać i pisać. Myślę, że jeszcze nie raz będę go wspominał na łamach tego bloga. Było przezarąbiście!

2 komentarze:

  1. Fajnie... czuje sie, jakbym tam byl. A o tym, ze Irlandczycy nie lubia juz Bonasa, to nie napiszesz?

    OdpowiedzUsuń
  2. Toć przecie na Glasto mnie nie było! ;D
    A wiesz jak to jest z newsami "z drugiej ręki". Cytując Myslovitz "i nie wiesz chyba, że telewizja kłamie..." ;-)

    OdpowiedzUsuń

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D