piątek, 24 czerwca 2011

HURRICANE FESTIVAL - DZIEŃ 1

Pierwszym koncertem, na który zdążyłem było Irie Revoltes. Krótki, 25-minutowy występ kapeli o stylu podobnym do Vavamuffin tyle, że z wyraźniejszą domieszką ska był mega energaeyczny. Trezch nawijaczy zdecydowanie porwało zgromadzonych pod sceną, rymując na zmianę po niemiecku i po francusku. Sekcja dęta biła za to rekordy przebiegniętych kilometrów i wykonanych figur tanecznych. W pewnym momencie jeden z wokalistów wdał się również w dialog z publicznością. Treść ich rozmowy była prosta acz treściwa, nawijacz krzyczał „nazist”, reszta odpowiadała „fuck off”. To było naprawdę dobre otwarcie Hurricane Festival. Grająca na scenie obok Kaizers Orchestra niestety nie podtrzymała poziomu poprzedników. Miałem wrażenie, że zamiast dopracować swoje kawałki zespół za bardzo skupił się na scenicznym image’u. W efekcie podczas występu tej orkiestry oprócz modnych garniturów i wypasionego kontrabasu nie bardzo było na co zwrócić uwagę. Ze ceny wiało niestety nudą. Pozytywnym zaskoczeniem okazał się za to występ grupy Kashmir. O ile nagrania studyjne wydawały mi się dość monotonne to na żywo wypadły o wiele lepiej. Porównując styl tej określiłbym go czymś pomiędzy Coldplayem a Muse. Ciekawie wyglądały i brzmiały nietypowe zabiegi drugiego gitarzysty, który momentami odkładał „wiosło” koncentruąc się na różnego rodzeju elektronicznych zabawkach. Przez dłuższy czas wyglądał jakby grał na wymaginowanej wiolonczeli. Pierwszym naprawdę oczekiwanym przeze mnie piątkowym zespołem było GLASVEGAS.
Na pierwszy rzut oka uwagę przyciągał głównie wygląd wokalisty, który ubrany na biało i śpiewający do nietypowo długiego mikrofonu mógłby służyć za żywy dowód dla wyznawców teorii „Elvis is not dead”. James Allan wydał się dość zmanierownaym gościem, którego zachowanie określiłbym mieszanką Liama Gallaghera i Maleńczuka. Mimo swojej ekscentryczności wzbudzał on jednak we mnie sympatię wykazując momentami cyniczne poczucie humoru. Przykładem niech będzie reakcja słowami „you know guys, that you’re fuckin’ amazing” na machanie przez publiczność dmuchanymi balonami w kształcie rąk, rozdawanych tu przez jednego ze sponsorów imprezy. Duże wrażenie robiła również perkusistka, która cały koncert zagrała stojąc. Glasvegas rozpoczęło i zakończyło występ swoimi dwoma największymi przebojami, czyli Geraldine i Daddy’s Gone. Pomiędzy nimi zespół zaprezentował także kilka swoich nowych kompozycji. Po pierwszym przesłuchaniu stwierdzam jednak niestety, że w większości są one sporo słabsze od tych z debiutanckiej płyty.
Kolejnym artystą pierwszego dnia Hurricane Festival był Elbow. Sympatyczny wokalista man iewątpliwie talent wokalny i wodzirejski, wykonanie stało na wysokim poziomie ale jego twórczość specjalnie do mnie nie przemówiła. Ze sceny wiało lekką nudą. Szukając większej dawki energii pobiegłem na tzw. scenę białą zbadać jak brzmi na żywo Chase And Status. Muszę przyznać, że dawka drum’n’base w ich wykonaniu była niezwykle nakręcająca, fajnego klimatu dodawały wizuale z wymawiającymi słowa piosenek czaszkami lub hinduską tancerką. Po 15 minutach miałem jednak dość trochę dlatego, że nie jest to do końca mój muzyczny świat a trochę z powodu masakrycznego poziomu decybeli ustawionego w białym namiocie. Nigdy nie słyszałem jeszcze tak głośnego koncertu. W tym samym czasie, na scenie niebieskiej, nieco inny rodzaj energii serwował Jimmy Eat World, typowy, amerykański rockband grający lekkiego, mało odkrywczego ale przebojowego rocka potrafiącego rozruszać ludzi.
Kolejne dwa występy zapowiadały sie już jednak na znacznie bardziej wymagająco. Patrząc na line-up dziwiłem się, że Portishead, grające nieco „zejściowa” muzykę nie będzie grało jako ostatnie, już po zapadnięciu całkowitego mroku. Do koncertu Brytyjczyków podchodziłem bardziej z ciekawością niż wielkim entuzjazmem. I na szczęście zespół Beth Gibbons zmienił to już po kilku minutach od wyjścia na scenę. Już jako numer 2 usłyszeliśmy Mysterons, a jako numer 4 Sour Time. Dosłownie chwilę później Huraganem wstrząsnęło Glory Box oraz niesamowite Machine Gun z fantastyczną wizualizacją wschodzącego słońca. Koncert Portishead był muzyczną, smutno-relaksująco-klimatyczną ucztą. Z każdym kolejnym kawałkiem czułem sie jakbym wsiąkał coraz głębiej w tajemniczy portisheadowy świat. Jedynym co lekko przeszkadzało w odbiorze tego świetnego koncertu byli gadająca dookoła ludzie, nawet ci w pierwszych rzędach. Przemieszczałem się kilkakrotnie ale nie znalazłem całkowicie skupionego na muzyce miejsca. A szkoda, bo naprawdę było się na czym skupiać. Niestety chcąc zobaczyć koncert Crystal Fighters musiałem zrezygnować z finałowych kilkunastu minut występu Portishead. „Niestety” okazało się tym większe, że zespół z niewiadomych powodów (ale wyglądało to tak jakby techniczni i dźwiękowcy nie mogli czegoś na niej ustawić) spóźnił się z wyjściem na scenę conajmniej pół godziny, w efekcie czego nie usłyszałem go nawet sekundy, musząc wracać na danie główne pierwszego dnia festiwalu.
Tym finałowym akcentem piątku był koncert Arcade Fire. Ta ośmioosobowa grupa zrobiła naprawdę dużo, aby nikt ze zgromadzonej publiki nie poczuł się zawiedziony. Podczas wystepu na telebimie wyświetlano różnego rodzaju filmy czasem odnoszące się do granej akurat piosenki a czasem po prostu śmiesznie. Na scenie prócz gitar i klawiszy pojawiły się skrzypce, akordeon, pozytywki i dodatkowe instrumenty perkusyjne. W dodatku członkowie Arcade Fire płynnie się między tymi instrumentami zmieniali udowadniając, że przynajmniej połowa z nich to multiinstrumentaliści. Również wokalni, bo momentami jednocześnie śpiewało nawet 5 osób, a w poszczególnych kawałkach główny wokal należał do kogo innego. Słuchając płyt Kanadyjczyków może się wydawać, że to spokojna i raczej stonowana grupa. Ich szaleństwo i skłonność do zabawy na scenie zdecydowanie tej teorii przeczą. Nawet skrzypaczki grały skacząc z przytupem. Na bis usłyszeliśmy Wake Up przy którym członkowie U2 wychodzili na scenę podczas trasy promującej How To Dismantle An Atomic Bomb oraz zamykające ostatnią płytę Sprawl II. Mam nadzieję, że w tej chwili jesteście właśnie na koncercie Arcade Fire na warszawskim Torwarze. Zdecydowanie warto przeżyć to na żywo.

Pierwszy dzień Hurricane Festiwal dostarczył wielu wspaniałych, muzycznych emocji. Jak się później okazało był to dopiero początek…C.D.N.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D