sobota, 25 czerwca 2011

HURRICANE FESTIVAL - DZIEŃ 2

Na początek drugiego dnia festiwalu poznałem jedną z gwiazd tegorocznego Off Festiwalu, zespół Warpaint. Styl tej złożonej z czterech dziewczyn grupy przypominał w dużej mierze niektóre nagrania zespołu Myslovitz, najbardziej pełen improwizacji Mickey, którym Rojek i spółka swego czasu kończyli koncerty. Nie słyszałem wcześniej nagrań Warpaint, ale po tym występie zamierzam się im bliżej przysłuchać. Szczególnie fajny efekt dawał wokalny, lekko tajemniczy dwugłos oraz ciekawe brzmienie perkusji, do grania na której używano nie standardowych, drewnianych pałeczek tylko dużo potężniejszych pałek do kotła. Po tym naprawdę dobrym koncercie otwarcia przyszedł czas na nieco gorszy występ British Sea Power, które już w przyszłym tygodniu będzie można zobaczyć na Openerze. Trzy gitary, perkusja i skrzypce, wspomagane czasem trąbką momentami brzmiały bardzo ciekawie, odniosłem wrażenie, że zespół nie miał jednak do końca pomysłu na całą godzinę grania, gdyż w drugiej połowie zrobiło się dość monotonnie. Bardzo zależało mi na usłyszeniu tego dnia debiutantów z The Vaccines. Niestety...
organizatorzy umieścili Anglików na scenie czerwonej, czyli najmniejszym namiocie, który przepełnił się na długo przed planowanym rozpoczęciem koncertu. Co gorsza początkowe ogłoszenie o spóźnieniu przekształciło się ostatecznie w odwołanie koncertu. Już po powrocie przeczytałem, że zespół z powodu odwołanych lotów nie mógł wydostać się z Finlandii. Wielka szkoda, bo debiutancka płyta Szczepionek jest obiecująca. Wobec braku koncertu The Vaccines poszedłem pod inną scenę, pod którą odbywał się występ z serii „przyszła pora na hardkora”. Dziwne wydało mi się umieszczanie Monster Magnet o godzinie 17. Tak ciężka muzyka jakoś nie pasuje mi do tak wczesnej godziny. Panowie dali czadu, wokalista chrypiał nawet mówiąc. Mimo dużej mocy płynącej z głośników odniosłem wrażenie, że twórczość Amerykanów momentami nie wytrzymuje jednak próby czasu.
Na zupełnie innym biegunie mocy i scenicznego stażu znajdują się Friendly Fires, którzy okazali się jednym z większych, pozytywnych zaskoczeń drugiego dnia festiwalu. Na żywo o wiele lepiej słychać było przebojowe melodie, które przytłumiły nieco elektroniczny beat, tworząc w efekcie bardzo fajna muzyczną mieszankę disco, funka i popu. Dobre wrażenie robiły dwuosobowa sekcja dęta oraz energetyczny wokalista. Jeszcze lepiej wypadli Sublime With Rome prezentując fantastyczną mieszankę ska, reggae i punka, idealną na muzyczny festiwal. Energia rosła z każdą piosenką, tłum falował i skakał coraz intensywniej. Do klimatu Jamajki zabrakło jedynie słońca. Rome Ramirez zaprezentował się niczym człowiek-orkiestra, jednoosobowo tworząc cała warstwę melodyczną zespołu. Uwagę przykuwał również basista niczym Slash nie wyjmujący praktycznie papierosa z ust i grający na gitarze z przyczepioną ponad setką guzików.

Kolejny zespół, który zobaczyłem tego dnia był lekko pojechany. W The Sounds najbardziej w oczy rzucała się wokalistka, zachowująca się jak bardziej lajtowa wersja pani z Die Antwoord. Maja Ivarsson co prawda nie ściągała gaci i nie krzyczała „kurwaaaaa” ale repertuar jej scenicznych gestów był również dość kontrowersyjny. Przy większości kawałków prezentowała układy karate, podczas namawiania do śpiewania refrenu przez panów udawała, że mikrofon to jej przyrodzenie. Kiedy na scenę poleciał stanik wokalistka po krótkiej „przymiarce” stwierdziła „I don’t have such a big boobs”. Przy jeszcze innym numerze podeszła do maszyny produkującej dym, tak aby ten podwiał jej sukienkę, niemal przez cały czas prezentując swoje wdzięki z miną mówiącą „patrzcie, jestem najłądniejsza laską na świecie”. Wszysko to w połączeniu z mało subtelnym namawianiu do kupna nowej płyty i dość monotonną muza na jedno kopyto początkowo sprawiało dość denerwujące wrażenie. Muszę jednak przynzać, że z kazdym kawałkiem The Sounds rozkręcali się coraz bardziej, z kawałka na kawałek coraz bardziej przekonując do siebie. W efekcie końcowym uważam, że był to naprawde fajny, energetcyzny i pojechany koncert.
  
Niestety nie można tego napisać o Gogol Bordello. Niby na scenie faktycznie panowało bordello, niby muzycy biegali, krzyczeli i skakali prezentując różne instrumenty a jednak koncert pozbawiony był magii i powera. Miałem wrażenie, że Eugen Hutz i spółka nie mieli najlepszego dnia i to wszystko było jakby trochę na siłę. Zwłaszcza w porównaniu z piątkowym występem Arcade Fire, ktore również pojawiło się w 8-osobowym składzie i które mimo dużo spokojniejszej muzyki dało czadu o wiele bardziej. Najjaśniejszymi punktami koncertu Gogol Bordello było When Universes Collide oraz Pala Tute. Przy tych dwóch numerach pod sceną zapanował prawdziwy ogień. To jednak za mało aby uznać ten koncert za dobry. Być może taki odbiór tej sztuki wynika też z jej zbyt cichego nagłośnienia ale mimo dużych oczekiwań Gogol Bordello zdecydowanie szału nie zrobili. Jeszcze gorzej wypadli Two Door Cinema Club, choć może nie jestem w tym temacie obiektzwny, bo pomimo iż panowie z Irlandii są bardzo symaptyczni to ich muzyka jest wybitnie bezpłciowa i kompletnie nie rozumiem jak mogła porwać dość licznie zgromadzoną publiczność. A muszę przyznać, że porwała. Niedługo później na głównej scenie pojawili się My Chemical Romance, z wokalista o włosach niczym Majkel „powiedz, powiedz czemu” Wiśniewski i krzykliwą ekspresją sceniczną a’la Jared Leto. I ta druga sprawa była najbardziej drażniąca podczas koncertu MCR. Jedną z bardziej kwaśnych rzeczy jakie można zobaczyć czy usłyszeć na koncercie jest, gdy zespół na siłę chce pokazać, że jest bardziej „krejzi” niż w rzeczywistości. Mistrzem świata w tej dziedzinie jest wspomniany już obciachowy lider 30 Seconds To Mars. Gerard Way też ma zadatki do „szalonych” pytań „ar ju fakin krejzi” na szczęście częściej koncentrował się na śpiewaniu a koncert wypadł nieźle. Zaczął się od największego hitu z ostatnie płyty czyli Na Na Na, po którym nastąpił ciąg znanych z radia kawałków, m.in.: Sing, Planetary Go, Teenagers czy Welcome To The Black Parade. Nie marzę o ponownym usłyszeniu MCR na żywo ale na Hurricane Festiwal dali radę.

Porażką okazał się za to niestety występ Kasabian. Zestaw piosenek był podobny do zeszłorocznego koncertu na Openerze, tragiczne było jednak nagłośnienie. Nie rozumiem jak tak dobry zespół może pozwolić aby za dźwięk na koncercie odpowiadał człowiek, który sprawił, że w żadnym miejscu w okolicy sceny prawie nie było słychać gitary. Jakkolwiek członkowie Kasabian by się nie starali przy takiej słyszalności byli skazani na porażkę. Ja poddałem sie w połowie, podczas której najlepiej wypadł zaspiewany przez Sergio Pizzorno Take Aim. Do nielicznych plusów tego koncertu można zaliczyć też nowy kawałek zwiastujący nadchodzącą płyte. Wokalista kilkakrotnie mówił „thank you Hamburg”, tak jakby ostatnim miejscem, które zarejestrował było lotnisko oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od miejsca festiwalu.
Sobotnim headlinerem był amerykański Incubus. I to właśnie ten zespół dał absolutnie najlepszy koncert festiwalu. Słuchając go miałem podobne wrażenie jak podczas zeszłorocznego występu Pearl Jam na Openerze. Panowie po prostu wyszli na scenę i udowodnili, że są z zupełnie innej ligi niż większość prezentujących się tutaj kapel. Bez zbędnych fajerwerków, bez niepotrzebnego darcia mordy i podlizywania się publiczności członkowie Incubusa swoją wykonawczą perfekcją pokazali czym rózni się zespół wybitny od średniego. Każdy czyściutko i emocjonalnie wyśpiewany wers Brandona Boyda, każde gitarowe uderzenie Mike’a Einzigera czy skrecz Chrisa Kilmore’a powodowały mój coraz niższy zjazd szczęki. Wydawało się, że poruszenie zgromadzonej pod sceną masy ludzi przychodzi im z wielką łatwością. Szybsze i mocniejsze kawałki brzmiały potężnie i skutecznie zachęcały do pogo, ballady chwytały za gardło. Najpiękniejsza w obcowaniu z muzyką jest możliwość kontaktu z obezwładniającym ciało i wszystkie zmysły pięknem. I tak właśnie czułem się w ten sobotni wieczór, choćby podczas Warmth, Drive czy Love Hurts. Przy tym ostatnim pod sceną odpalono dwie czerwone race ale na mnie największe wrażenie zrobił drugi z wymienionych kawałków. Te absolutnie fantastyczne kilka minut zostanie w mojej pamięci na zawsze. To było naprawdę przepiękne półtorej godziny zakończone czadowym Megalomaniac.
Ostatnia kapelą, którą udało mi się usłyszeć w sobotę było Kaiser Chiefs. Widziałem ich kiedyś wcześniej, tuz po wydaniu debiutanckiej płyty w roli supportu przed U2 w Berlinie. Kilka lat później naprawdę miło było popatrzeć jak duży postęp zrobili od tego czasu. Wtedy dość skutecznie próbowali zarażać swoją energią i chwytliwymi kawałkami, dziś są gwiazdą, która zyskała kilka kolejnych przebojów a nie straciła nic z pokładów szaleństwa. Repertuar Kaiser Chiefs jest dość prosty ale idealnie nadaje się właśnie na muzyczne festiwale, Mimo późnej pory nie było pod scena choćby jednej osoby, która by nie skakała, gibała się czy rytmicznie kiwała głową. Koncert stał na dobrym, wysokim poziomie a największą euforię wywołał oczywiście wspólnie odśpiewany Ruby. Do mnie najbardziej trafiły I Predict a Riot i kończące część zasadniczą Angry Mob. Miło jest widzieć jak granie na  żywo sprawia zespołowi przyjemność. I tak było w przypadku tętniących energią i humorem Kaiser Chiefs. Kilka godzin wcześniej, podczas występu Kasabian Tom Meighan zadedykował jedna z piosenek właśnie Kaiserom sugerując im, że albo od nich ściągnęli albo że nigdy nie osiągną takiego muzycznego poziomu. W odpowiedzi na tę dedykację Ricky Wilson podczas zaczynającego się mrocznymi dźwiękami i syczeniem jednego z kawałków odgryzł się słowami „it must be Kasabian”. Ostatnią piosenką, jaką usłyszałem tego dnia było Oh My God. Wracając na pole namiotowe nadal byłem jednak oczarowany i oszołomiony występem Incubusa... C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D