czwartek, 27 stycznia 2011

HURTS - HAPPINESS

Ostatni tydzień w Polsce należał zdecydowanie do grupy Hurts. Najpierw ogłoszono ich występ na tegorocznym Openerze a potem odbyły się 3 w pełni wyprzedane koncertu „zranionych” panów. Nie da się ukryć, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy na ten zespół zaponowała  w naszym pięknym kraju swoista „jazda”. Córka Stinga może czuć się zagrożona, o Hurts mówi się, równie często jak o niej. Trzeba przyznać, że chwytliwe melodie dwóch panów wpadają w ucho. I o ile rozumiem, że podobają się one masom to tego, co ten zespół robi na antenie rockowych rozgłośni już kompletnie nie. Przez większą część płyty mam bowiem wrażenie, że jest to zwykły boysband, którego ckliwe piosenki niewiele różnią się od twórczośći New Kids On The Block czy Take That. Katowane obecnie przez większość rozgłośni Stay emocjonalnym ładunkiem i klimatem przypomina „bejb, ajm hir egejn”. Pamiętacie?
Ja pamiętam, że Babe codziennie przez bite 12 tygodni wygrywało na MTV telefoniczne głosowanie publiczności, po czym zostało zdjęte przez stację, która po 3 miesiącach uznała, że hit Take That jest nie do pokonania. Z muzyką Hurts jest podobnie, trudno w niej znaleźć coś oryginalnego czemu warto by poświęcić większą ilość czasu ale łatwo ją zanucić. Szkoda, że zespół nie zdecydował się na wzbogacenie swoich przebojów czymś, co nadało by im nutki niepowtrzalności. Tym bardziej, że otwierające płytę Silver Lining daje nadzieję na poznanie ciekawych następców takich wykonawców jak Pet Shop Boys, OMD czy nawet Depeche Mode z początkowych lat działalności. Kolejny, singlowy i przebojowy Wonderful Life jeszze ten apetyt zaostrza. Potem, z małymi wyjątkami, jest już niestety dużo gorzej. Kawałki Blood, Tears & Gold, Evelyn, czy Unspoken to nieco bezpłciowe klony Stay, brzmiące jak wypełniacze, których istnienie na płycie trudno obronić. Natomiast w Sunday, oprócz elektronicznych smyków, pojawia się beat, którego nie powstydziłby się sam Dj Bobas. Jednym słowem, „umpa-umpa”.
Na szczęście kilkakrotnie na Happiness pojawiają się pozycje wyrywające z lekkiego odrętwienia. Ciekawie brzmi Better Than Love, którego brzmienie przyciąga ucho a tempo zakręca głową. Z kolei Devotion zaczyna się niczym kawałek Depeche Mode, niestety po 30 sekundach aura tajemniczości ustępuje jednak słodkości oraz nieco bajkowemu głosowi gościnnie występującej Kylie Minogue. Zaproszenie tej wokalistki chyba najlepiej pokazuje dla jakiego grona przeznaczona jest ta płyta. Można jej posłuchać, nie męczy, czasem nawet cieszy ucho ale niestety nie niesie ze sobą specjalnych wrażeń dla będących w wieku ponad gimnazjalnym.


1 komentarz:

  1. Mam podobne wrażenia odnośnie tego albumu Nie zachwyca ale jako lekki pop jest do posłuchania Mój ulubiony moment - Silver Lining

    OdpowiedzUsuń

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D