Latem 1993 roku pojechałem na kolonie do Mrągowa. Nie był to
specjalnie historyczny wyjazd. Po raz pierwszy zaciągnąłem się na nim
papierosem oraz "samowolnie oddaliłem się od grupy" w skutek czego,
niczym w minionej epoce, musiałem podpisać specjalne "oświadczenie"
wystawione przez opiekunkę grupy o ksywie Kobra. Jedna rzecz została mi jednak
z tego wyjazdu na dłużej. W stolicy polskiego country był bazarek a na nim
stoisko z kasetami. To właśnie tam nabyłem pierwsze, w swojej kolekcji
wydawnictwo T.LOVE. który potem na kilkanaście lat stał się moim ulubionym
polskim zespołem.
Choć wiem, że takie porównania generalnie są bez sensu to
dla mnie płyta King to taka polska The Joshua Tree (a jednocześnie Prymityw to
prawie Achtung Baby). Znajdziemy na niej wiele muzycznego dobra, kawałków
wartych zacytowania, jednak to właśnie Dzikość Serca jest tym, który czaruje
najbardziej. Każdy wers to mistrzowska plama pobudzająca wyobraźnię i malująca
w niej żywy obraz. Pozornie niezwiązane ze sobą zdania tworzą przepiękną
całość.
Jest w tej piosence coś, co sprawia, za każdym
przesłuchaniem do głowy wpada mi myśl, że zrobię jeszcze kiedyś coś
niesamowitego. Nie umiem tego sprecyzować ale zwłaszcza refren to prawdziwe
paliwo, które pozwala się wyrwać z orbity codzienności, sięgnąć chmur i
pomyśleć o rzeczach wielkich.
Mało kto pisze recenzje o polskich zespołach – za to wielki plus. Ja T.LOVE uwielbiałem, teraz już niekoniecznie. Nie wiem czy wyrosłem, czy po prostu zmienił mi się (albo im) styl, ale jakoś teraz ich piosenki bardziej mnie denerwują.
OdpowiedzUsuń