Taki dzień zdarza się raz na cztery lata. Postanowiłem dziś sprawdzić, kto z muzycznego świata starzeje się czterokrotnie wolniej niż pozostali obchodząc urodziny dwa lub maksymalnie trzy razy na dekadę. Powiedzmy sobie szczerze: żaden z dzisiejszych jubilatów nie jest z mojej muzycznej bajki. Znaleźli się na niej bowiem:
1) Ja Rule - najbardziej chyba znany z trójki
2) Steve Hart - z totalnie zapomnianego boysbandu Worlds Apart
3) Mark Foster z zespołu Foster The People - czyli one hit wonder ze świstem, o tym:
Za kilka godzin rozpocznie się oscarowa gala. Jak co roku nagroda przyznana zostanie również w kategorii "najlepsza piosenka". Muszę przyznać, że w tym roku wypada ona wyjątkowo blado. Żadna z pięciu propozycji szału nie robi, powiedziałbym nawet, że oprócz utworu Manta Ray reszta znalazła się w tym zestawieniu mocno na wyrost. Piosenka do filmów z Jamesem Bondem dawno nie była tak bezpłciowa jak w przypadku Spectre, Lady Gaga dziwnie zwolniła i jej oscarowa propozycja przekonuje i rusza o wiele słabiej niż Bad Romance czy Poker Face. Opery nie toleruję, więc na temat piosenki z Młodości wolę się nie wypowiadać a kawałek z 50 Twarzy Greya jest tylko niewiele lepszy niż obraz, który promuje. Obstawiam, że statuetka trafi właśnie do The Weeknd, choć mam nadzieję, że wygra pierwszy z poniższych utworów.
Latem 1993 roku pojechałem na kolonie do Mrągowa. Nie był to
specjalnie historyczny wyjazd. Po raz pierwszy zaciągnąłem się na nim
papierosem oraz "samowolnie oddaliłem się od grupy" w skutek czego,
niczym w minionej epoce, musiałem podpisać specjalne "oświadczenie"
wystawione przez opiekunkę grupy o ksywie Kobra. Jedna rzecz została mi jednak
z tego wyjazdu na dłużej. W stolicy polskiego country był bazarek a na nim
stoisko z kasetami. To właśnie tam nabyłem pierwsze, w swojej kolekcji
wydawnictwo T.LOVE. który potem na kilkanaście lat stał się moim ulubionym
polskim zespołem.
Choć wiem, że takie porównania generalnie są bez sensu to
dla mnie płyta King to taka polska The Joshua Tree (a jednocześnie Prymityw to
prawie Achtung Baby). Znajdziemy na niej wiele muzycznego dobra, kawałków
wartych zacytowania, jednak to właśnie Dzikość Serca jest tym, który czaruje
najbardziej. Każdy wers to mistrzowska plama pobudzająca wyobraźnię i malująca
w niej żywy obraz. Pozornie niezwiązane ze sobą zdania tworzą przepiękną
całość.
Jest w tej piosence coś, co sprawia, za każdym
przesłuchaniem do głowy wpada mi myśl, że zrobię jeszcze kiedyś coś
niesamowitego. Nie umiem tego sprecyzować ale zwłaszcza refren to prawdziwe
paliwo, które pozwala się wyrwać z orbity codzienności, sięgnąć chmur i
pomyśleć o rzeczach wielkich.
Kilka godzin temu Filip skończył 4 lata. Przez ostatni rok
do jego świadomości dotarły 4 nowe zespoły. Przede wszystkim The Libertines. "Tato,
a jaki zespół kiedyś nie istniał?" - spytał mnie któregoś dnia podczas
podróży samochodem. "A co się kłócili" - dopytywał, gdy wymieniłem
nazwę kapeli założonej przez Pete'a i Carla. "O sławę i pieniądze" -
odpowiedziałem. Kilka tygodni później światło dzienne ujrzał pierwszy od 11 lat
studyjny album The Libertines. Żeby było śmiesznej to najlepsza piosenka, która
się na nim znajduje nosi tytuł Fame and Fortune. To właśnie przy niej mój syn
po raz pierwszy pogował. Biorąc oczywiście poprawkę, że było to pogo 3-latka, czyli
bezkontaktowe skakanie do góry. Dzieje się tak zresztą za każdym razem, gdy z
głośników wybrzmią pierwsze dźwięki tej fantastycznej piosenki.
Innym razem spytał mnie jakich zespołów nie lubię. Coldplaya
- mówię - bo to smutasy. "A jakiego jesce nie lubis?" - to pytanie
było trudniejsze niż może się wydawać, z reguły bowiem myślę o kapelach, które
lubię a nie odwrotnie. "Megadeath" - wypaliłem kompletnie od czapy,
nie spodziewając się jakie konsekwencje przyniesie ta krótka, nieprzemyślana
wypowiedź. Otóż junior zapamiętał tą nazwę po jednym razie i do dziś dopytuje
dlaczego, czy ktoś w ogóle ten zespół lubi i stwierdza że w sumie to on też nie
znosi Megadeath.
Uwielbia za to Editors, które rozpoznaje po pierwszych
dźwiękach No Harm otwierającego ostatni album Brytyjczyków.
Jednym z jego ulubionych bajkowych bohaterów jest Elvis ze
Strażaka Sama, który śpiewa i gra na gitarze, Fil śpiewa razem z nim, bez
względu na okoliczności. Jedno z bardziej zjawiskowych wykonań "Rock w Pontypandy"
odbyło się w styczniu, kiedy pracując z domu uczestniczyłem właśnie w
telekonferencji. Cóż, Fil ma już pierwszych fanów w kilku krajach Europy.
Kiedy na początku 1995 roku usłyszałem po raz pierwszy Self
Esteem dosłownie raziło mnie piorunem. Mało który kawałek zrobił w życiu na
mnie takie wrażenie jak ten i do dziś należy on do mojego prywatnego "top
5". Przez długi czas słuchałem go nagranego z radia na kasetę. Czytelnikom
mających mniej niż 25 lat przypominam, choć dziś naprawdę trudno w to uwierzyć,
że 21 lat temu:
a) z Internetem łączyło się przez telefon stacjonarny
b) nie było youtube'a
c) rozgłośnie radiowe nie miały playlist więc grały to, co
prowadzący audycję sobie wymyślił
d) 95% czasu antenowego na MTV
zajmowały teledyski
Byłem wtedy w pierwszej klasie liceum, kiedy światło dzienne
ujrzała trzecia płyta niespecjalnie znanego wówczas zespołu The Offspring. W mojej
muzycznej kolekcji znajdowały się głównie kasety, w dużej mierze pirackie, a płyty
reprezentowane były w zawrotnej ilości sztuk trzech. Oprócz wspominanego w
zeszłym tygodniu Use Your Illusion II były to Get A Grip Aerosmith i Nevermind
Nirvany. Powód przewagi nośników, które mogły ulec wciągnięciu był prozaiczny i
oczywisty: kasety kosztowały 10 złotych a płyty od pięciu do sześciu razy
drożej. Przy miesięcznym kieszonkowym w wysokości 100 PLN ta różnica była
kolosalna. Dla porównania piwo Królewskie (pyszne, warzone kilka kilometrów
obok na ulicy Grzybowskiej) w Norze kosztowało wtedy 3,90, a Nora była wtedy
miejscem obowiązkowym podczas weekendu, pomimo mega niemiłej, pogarszającej się
z roku na rok obsługi i niepełnoletności (nikt wtedy o dowód nie pytał).
Czemu o tym wszystkim piszę? Otóż płyta S.M.A.S.H. z
niewiadomych powodów nie ukazała się w Polsce na kasecie. Na płytę CD zbierałem
więc kilka miesięcy, a kiedy już udało mi się ją kupić kilka tygodni później
ktoś mi ją zakosił z domu. Drugi egzemplarz zajechałem do upadłego, tak, że
odtwarzacz płyt nawet nie reagował na jego obecność, a trzeci spotkał ten sam
los co pierwszy. Tym samym spośród ponad 11 milionów sprzedanych krążków S.M.A.S.H.,
sam przyłożyłem się do czterech.
Self Esteem to jeden z najlepszych dowodów, że cztery proste
akordy mogą stworzyć dzieło epokowe, że muzyka może być jednocześnie czadowa i
fantastycznie przebojowa, że dobre rzeczy się na starzeją i mimo upływu czasu
nadal brzmią genialnie.
Z okazji dzisiejszego dnia tynkarzy zachęcam do posłuchania dwóch świetnych kawałków z teledyskami, w których naprawdę walą (w) tynki. W obydwu przypadkach ściany nie wytrzymują presji. The Prodigy rozprawia się z nią pod koniec trzeciej minuty teledysku. Mimo upływu ponad 20 lat od powstania tej piosenki nadal zabija ona świeżością i energią. Jeśli ktoś z Was nie wie jeszcze jak brzmi ona na żywo to najlepsza okazja do nadrobienia tej zaległości pojawi się w pierwszej połowie lipca na festiwalu w Jarocinie.
Druga dzisiejsza tynkarska propozycja powstała o dekadę wcześniej, w połowie lat 80-tych, przynajmniej w tej wersji, którą dziś "cytujemy" i ma ogromne znaczenie dla historii muzyki. Choć dziś może nie wydawać się odkrywcza to 30 lat temu była nie lada przełomem. Rap i rock w ówczesnej powszechnej opinii pasowały do siebie jak dres na wesele. Dzięki temu nagraniu po raz pierwszy na tak szeroką skalę wypłynęła do ludzi informacja, że współpraca zespołu rockowego z hip-hopowym nie tylko jest możliwa ale może dać wyśmienite efekty.
Guns'n'Roses to był mój pierwszy "ulubiony
zespół". W przeciwieństwie jednak do neutralnego dla większości U2 i
szanowanej na podwórku Nirvany bycie fanem Gunsów, na tarchomińskim podwórku,
do najłatwiejszych nie należało. Jeśli chciałeś być cool to przede wszystkim
powinieneś słuchać ACDC i Anthrax, ja wolałem jednak nosić koszulkę z
pistoletami i różami. Oznaczało to nieustającą szyderę ze strony kolegów a
sytuacji nie ułatwiały obcisłe majty, w których najczęściej prezentował się
Axl. Jeden z kolegów Gunsów słuchał ale się nie przyznawał. Kiedy jednak świat
okrążyła informacja, że Axl powiedział, że "nie zagra dla Polaków i
Żydów" ów ziom podszedł do mnie i w konspiracji wyznał: "miarka się
przebrała, wczoraj spaliłem wszystkie kasety tych frajerów". Wczesno-nastoletnia kontestacja miała swój niepowtarzalny smak.
Ja swoich pirackich kaset G'n'R nie zniszczyłem, mało tego
pierwszą płytą CD, jaka znalazła się w mojej kolekcji okazało się Use Your
Illusion II. Pamiętam do dziś chwilę, gdy ją kupowałem, dylemat, którą część
wybrać. "Niech pan weźmie dwójkę, jest bardziej hitowa" - radził
sprzedawca. Ameryki nie odkrył ale posłuchałem go, Knockin' On Heavend Door,
You Could Be Mine i Civil War przechyliły szalę. Chociaż przez brak na
niebieskiej płycie oryginalnej wersji Don't Cry sprawił, iż stałem w sklepie
prawie godzinę.
Guns'n'Roses ma swoim repertuarze dużo lepszych utworów niż
Nie Płacz. Długo zastanawiałem się czy do "akcji worek" nie delegować
dziś Mr. Browstone. Paradise City czy You Could Be Mine. To jednak od Don't Cry
zaczęła się moja przygoda z tym zespołem. Byłem w szóstej klasie podstawówki, z
powodu choroby nie poszedłem do szkoły i na MTV zobaczyłem ten teledysk. Od
tego czasu minęło 25 lat, w tym roku Use Your Illusion będzie obchodzić
ćwierćwiecze, we wrześniu na Bonomuzie poświęcimy tej rocznicy dużo czasu.
Wierzę też, że z tej okazji będziemy mieli okazję zobaczyć w Polsce G'n'R w
oryginalnym składzie.
Poprzez niezapomnianie żenujący program Idź Na Całość Ziggy
Chajzer zostawił w moim mózgu ślad, że w życiu najczęściej do wyboru są trzy
opcje. Przed pierwszym odtworzeniem Anarchytecture, nowego albumu Skunk Anansie
zastanawiałem się czy będzie on:
1) zajebisty, jak jego nazwa, jak dla mnie jednak z
najlepszych w historii muzyki
2) dobry jak promujące go Love Someone Else
3) zonkiem.
Na szczęście Skin z kolegami zdecydowanie wybrali bramkę
numer 1, płyta jest fantastyczna. Jej pierwsza połowa idzie sprawdzonym
schematem szybka-wolna, utwory nieparzyste podnoszą tętno do 100, te podzielne
"chillują" w sposób bardzo daleki od banalnego. Po otwierającym
płytę, zahaczającym momentami o ambitną dyskotekę singlu z bramki numer 2
słyszymy bowiem wolniejsze Victim, które po surowym początku przechodzi w
niezwykle klimatyczny utwór zakończony genialną minutą pełną mocniej brzmiącego
basu i wokalnymi popisami. Następującego po nich Beauty Is Your Curse nie
sposób pomylić z piosenką żadnej innej kapeli, jej każda kolejna sekunda to
Skunk Anansie w najlepszej formie, kawałek dosłownie "sam się
słucha". Podobnie zresztą jak spokojniejszy, przepiękny Death To The
Lovers. Numer 5 pod tytułem In The Back Room to murowany hit roku 2016 i
absolutny wymiatacz tegorocznych koncertów Skunka. Od pierwszej do ostatniej
sekundy ma taką moc, że nawet pies podczas komendy "siad" kręci
bączki na dwóch łapach. Wraz z numerem 6 schemat szybka-wolna przechodzi do
lamusa w zamian wprowadzając melodyczny motyw pozostający głowie godzinami.
Without You mimo tytularnego podobieństwa do Maraji "bejbi if ju giw it to
mi", która wystąpi w Krakowie za kilka tygodni, nie ma nic z rzewnego
przeboju tylko jest pięknym, pełnym emocji kawałkiem, bardzo charakterystycznym
dla tego zespołu, po raz kolejny udowadniający jego wielkość. Anarchytecture
trzyma poziom do samego końca. Słuchając 80-sekundowego Suckers! żałuję
się, że to jedynie instrumentalne intro
do jeszcze bardziej czadowego We Are The Flames. Po zamykającym album,
wyciszającym I'll Let You Down automatycznie ma się ochotę wcisnąć PLAY i
przeżyć tę 37-minutową przygodę ponownie.
Styczeń to z reguły martwy miesiąc dla muzycznych premier.
Tym bardziej cieszę się, że Skunk Anansie zamiast kosić świąteczne żniwa wydało
ten świetny krążek zaraz po nowym roku. To prawdziwe Anarchitecture.
Zupełnie inny zespół miał się pojawić w dzisiejszej akcji worek. Pomyślałem jednak, że playlistę życia należy rozpocząć od grup dla niego najważniejszych. W moim przypadku obok U2 taką właśnie kapelą jest Nirvana. Miałem 12 lat, gdy światło dzienne ujrzała płyta Nevermind. W tamtym roku dźwięki Cobaina i spółki były dla mnie jeszcze minimalnie za mocne, rok później bardziej melodyjne kawałki zespołu były już jednym z najczęstszych gości mojego magnetofonu a w 1993 podpisywałem się już jako Kamil Kurt. Jak dziś pamiętam moment, w którym w radiowej Trójce dowiedziałem się o śmierci Cobaina, to była pierwsza w moim życiu śmierć idola. Gościa, na którego piosenkach uczyłem się grać na gitarze.
Długo zastanawiałem się, który nirvanowy numer wrzucić dziś do muzycznego worka, bo ważnych dla mnie utworów Nirvany jest kilkanaście. Jako ostatnie kandydatury padły Lithium i Rape Me. Wybór padł na niesinglowe ale fenomenalne Drain You.