London Calling ujrzała światło dzienne w tym samym roku, w którym w Warszawie wybuchła Rotunda a na świecie odbyła sie premiera Czasu Apokalispsy. I choć w grudniu od jej wydania miną 32 lata nadal jest dla mnie jedną z trzech najlepszych płyt w historii muzyki. Otwiera ją tytułowy i chyba najbardziej znany kawałek z tego albumu. I o ile świetnie sprawdza się jako numer 1 to paradoksalnie nie należy on do moich faworytów. O wiele bardziej przemawia do mnie kolejny Brand New Cadillac zbudowany na klasycznym rock’n’rollowym motywie zagranym na gitarze ma moc rozpędzającej się lokomotywy. Z każdym kolejnym taktem ma się wrażenie, że ten pociąg mknie coraz szybciej. Aż żal, że trwa niewiele ponad 2 minuty. Po szybkiej podróży caddilaciem zwlaniamy w poszukiwaniach Jimmy Jazza. Fantastycznie brzmią tu zwłaszcza instrumentalne fragmenty, w których gitarowa solówka „kłóci” się z sekcją dętą. Z kolei w Hateful „rozmowy” przeprowadzane są przez Micka Jonesa i Joey Strummera. Ta piosenka to jakby kontynuacja podróży Cadillakiem. Utrzymana w podobnym tmpie co płytowy numer dwa dosłownie porywa rytmem, melodią, ekspresją i ciekawą aranżacją. Podobnie zresztą jak refren jego sąsiada Rudie Can’t Fail, który na śniadanie wypija browarek. Za każdym razem, gdy słyszę słowa „I went to the market to realize my soul” zastanawiam się w jaki sposób ludziom rodzą się w głowach melodie pobudzające w człowieku hormon szczęścia.
Bo mnie za każdym przy tym fragmencie pozytywna energia niemal roznosi. Identycznie dzieje się zresztą przy Clampdown, dla mnie najlepszej kompozycji z całej płyty. Tej poruszającej podobny temat co Rudie piosenki zaimerzam w nabliższym czasie słuchac na okrągło w ramach tzw. samo-mobilizacji. „No man born with a living soul can be working for the clampdown”. To właśnie od tego kawałka rozpoczyna się najlepsza, środkowa część London Calling. Kolejne pozycje dosłownie miażdżą. Guns Of Brixton z „pijaną” gitarą ma w sobie coś magicznego, jest prawdziwą muzycznie opowiedzianą legendą. Wrong’em Boyo to klasyka muzki ska. Nie potrafiłbym przy niej usiedzieć w miejscu nawet zakuty w dybach. Nieco spokojniejsze Death Or Glory poraża z kolei genialnym rockowym riffem. To kolejna propozycja The Clash, przy której dźwiekach świat wydaje się piękniejszy. Koka Kola to kolei granat, który nigdy nie wybucha, choć przez większość piosenki ma się wrażenie, że rosnącemu napięcie za chwilę przeobrazi się w szybszy refren. Uwielbiam „odlatywać” przy tych kilkunastu minutach muzycznej uczty. Zresztą kolejne pozycje na London Calling dorównują im poziomem. Bardzo ciekawy efekt w The Card Cheat przynosi towarzyszący przez niemal cały czas trwania piosenki basowy dźwiek saksofonu i fortepianu. Wyluzowane Lovers Rock, nakręcające I’m Not Down czy ciekawie zróżnicowane rytmicznie Four Horseman; o każdym z tych kawałków można by rozpisywać się w nieskończoność. Moim absolutnym faworytem z końca tej płyty jest jednak przedostatni Revolution Rock. Ten bujany kawałek, którego nie powstydziłby się sam reggae-king Bob Marley stanowi prawdziwą i przepyszną wisienkę na wspaniałym torcie. „Everybody smash up your seat and rock to this brand new beat! This here music mash up the nation, this here music cause a sensation!”. Takie właśnie jest dziewiętnaście, trwających w sumie ponad godzinę kawałków na London Calling.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D