10. SKUNK ANANSIE - Anarchytecture
Skin i spółka w bardzo dobrej formie. Zdecydowany zwycięzca
w kategorii „najlepszy tytuł płyty”. A na niej bardzo udany mix utworów
lirycznych i drapieżnych.
9. RADIOHEAD – A Moon Shaped Pool
Nie należę do wyznawców Radiogłowych ale ich tegoroczna
propozycja sprawia, że już odliczam dni do ich czerwcowego koncertu w Gdyni.
8. NICK CAVE & THE BAD SEEDS - Skeleton Tree
Najsmutniejsza płyta, jaką słyszałem od lat. Piękna ale
porażająca.
7. HEY – Błysk
Na tegorocznym krążku Hey poeksperymentował nieco z
brzmieniem, dołożył kilka świetnych melodii i poczęstował fantastyczną porcją tekstów
Kasi.
6. T.LOVE – T.Love
Świetny poziom tekstowy zaprezentował w tym roku również
Muniek. Do tego koledzy z zespołu dodali od siebie kilka fantastycznych
kompozycji. Siedem, Kwartyrnik, Niewierny Patrzy na Krzyż, to tylko początek
wyliczanki.
5. BRODKA – Clashes
To z kolei zwyciężczyni w kategorii „muzyczna metamorfoza
roku”. Pięknie wydany album z muzyką na absolutnie światowym poziomie.
4. BIFFY CLYRO – Ellipsis
Ostatnie miejsce przed podium trafia w ręce szkockiego trio.
Ellipsis ma w sobie wszystko, co w przebojowym rocku najważniejsze. Flammable
był moim „głównym paliwem” tegorocznej wiosny.
Zwycięzca tegorocznego Kaszana Festival mógł być tylko jeden. Piosenka Dejwa była "słodka, przebojowa i twarda", nic więc dziwnego, że urzekła słuchaczy. Miliony słuchaczy. Wobec wstawek "hiłi goł" oraz "aa jeee" trudno po prostu przejść obojętnie.
W dodatku w ciągu ostatnich kilku dni ilość odsłon teledysku ją promującego na Youtubie gwałtownie wzrosła z 12 do 13 milionów. Wszystko przez to, iż to właśnie Petarda była najczęściej wyszukiwaną piosenką przez Google'a. Wiadomo, 31 grudnia sporo osób "lubi se poszczelać". W każdym razie w kategorii oglądalności swego klipu zdeklasował swojego o wiele bardziej zdolnego imiennika zwanego Podsiadło. W końcu słowa "pastempomat" za często do wyszukiwarek nikt nie wpisywał.
Różne mam fazy wobec tegorocznego krążka Radiohead.
Zdecydowanie lepiej podchodzi mi podczas popołudniowego powrotu z pracy niż
przy porannej wędrówce w przeciwnym kierunku. Jak większość nagrań Toma Yorke’a i spółki także
to najnowsze wymaga pełnego zaangażowania w odbiorze a, przyznajmy szczerze,
przed pierwszą kawą i w pośpiechu nie za łatwo całkowicie oddać się muzyce i
docenić artystyczne pojękiwania wokalisty. Warto jednak poświęcić temu albumowi
trochę czasu, gdyż po pierwsze zawiera dużo świetnej muzyki a po drugie jest
jakby przeciwieństwem wszechobecnemu pędowi. A Moon Shaped Pool zawiera w sobie
dwa utwory genialne. Pierwszy z nich to otwierający Burn The Witch od pierwszej
sekundy atakujący partią smyczków, z którą fantastycznie współgra dziki wokal w
wyjątkowo wysokich, nawet jak na Yorke’a, rejestrach w refrenie. Drugi
majstersztyk z tego krążka umieszczono pod numerem siódmym. Identikit to
nagranie magiczne, trudno więc opisać je słowami. Delikatny muzyczny motyw
przenikający się z wokalnym dialogiem trafia w punkt w część układu nerwowego
odpowiedzialnego za emocje. I choć nie należę do wielkich fanów Radiogłowych to
za utwory takie jak ten pokłon do ziemi i siekierka na cześć jego autorów. Równie smakowicie jest w Decks Dark, nieco
mroczniejszej kompozycji, której klimatu dodają żeński wokal i fortepianowe
akordy. Dużo na tej płycie kołysanek. Myślę, że żadne dziecko nie obraziło by
się na usłyszenie przed snem Daydreaming czy Desert Island Disk. Za wyjątkiem
szybszego i nieco psychodelicznego Ful Stop płyta A Moon Shaped Pool po prostu
spokojnie sobie płynie. Jeśli szukacie muzycznego pomysłu na wyciszenie i
pobudzenie wyobraźni to 11 umieszczonych tu utworów nadaje się do tego
idealnie.
Monika Brodka nie przestaje zaskakiwać. Każdy jej album
różni się od poprzedniego do takiego stopnia, że czasem trudno uwierzyć, że
wyszły one spod ręki czy raczej z gardła tej samej artystki. Clashes przypomina
Grandę tylko w jednym elemencie: pełno tu świetnej muzyki. O ile jednak
poprzedni album Moniki kipiał wręcz energią to jej nowe dzieło to propozycja
wyjątkowo spokojna, i wyważona. Po kilku pierwszych przesłuchaniach brakowało
mi na tym krążku właśnie tej odrobiny szaleństwa znanego z wcześniejszych
nagrań. Dziś, jedyny żywiołowy fragment Clashes w postaci wykrzyczanego My Name
Is Youth drażni mnie i, choć oryginalny to, nie pasuje do całości. Ta płyta to
bowiem piękna, klimatyczna podróż w krainę wysmakowanych, oryginalnych dźwięków,
przy których dosłownie odpływa się w inną przestrzeń. Piosenki dopracowane są w
najdrobniejszym elemencie i niemal w każdej znajdziemy jakiś aranżacyjno-instrumentalny
smaczek. Kolejne utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, niezmiennie
utrzymując poziom wokalno-instrumentalnej maestrii. Trudno odwoływać się do
poszczególnych utworów bo należałoby opisać praktycznie każdy. Jeśli musiałbym
wskazać osobistego faworyta wybór padłby na pewnie na Can’t Wait For War z
piękną partią instrumentów dętych.
Clashes to płyta magiczna, której warto poświęcić sporo
uwagi a najlepiej przeżywać ją ze słuchawkami na głowie. Tylko wtedy można w
pełni docenić całą smakowitość, jaką napakowane jest trzynaście umieszczonych
nań utworów. Dodatkowy smaczek tego albumu to sposób jego wydania. Pergaminowa
książeczka towarzysząca płycie jest jedną z najładniejszych, jakie posiadam w
liczącej ponad 500 płyt kolekcji.
Nie ukrywam, że od kilkunastu lat na dźwięk Last Christmas reaguję dość spazmatycznie.Ponad 7 lat temu, tuż po powstaniu Bonomuzy dzieliłem się już z Wami tą myślą. W tym roku również na grubo przed Wigilą, gdzieś około 10 grudnia, poczułem ów przypływ "żeny" wywołany dźwiękami tak często granymi przez rozgłośnie w ostatnim miesiącu roku. Niemniej jednak dzisiejsza poranna informacja o śmierci George Michaela była dla mnie smutnym szokiem. Dżordż wydawał się wiecznie młody i nieśmiertelny. I mimo, iż nie z mojej muzycznej bajki ten artysta pochodził to trzeba przyznać, że pozostawił po sobie melodie, które znają nawet totalni muzyczni abnegaci i przy których na sto procent bawił się każdy czytający tego posta. Śpij spokojnie George!
Czwarty album warszawskich wielbicieli łąki ma w sobie spore
pokłady disco. Nie tego rodem z Kaszana Song Festival tylko ambitnej, tanecznej
muzy. Bardzo trudno zakwalifikować twórczość tej grupy do jakiegokolwiek
gatunku, ponieważ jest ona inna, pod każdym względem. Pierwsza część Syntonii to
bardziej wyrazisty zestaw niż ten umieszczony w drugiej części płyty. Zaczyna
się od rewelacyjnego, rytmicznie pulsującego Mucha Nie Siada, w którym do
warstwy muzycznej dołącza fajny, pokręcony tekst. Numer dwa to singlowy Pola
Ar, zdecydowanie najlepsza propozycja z Syntonii. Ten kawałek ma w sobie
wszystko potrzebne do zawładnięcia zarówno list przebojów muzyki alternatywnej
jak i „dęsflorów” w całej Polsce. Ot taki fenomen Łąki Łan. W kolejnym To Bee
zespół podkręca tempo, nóżka tupie sama, czaszka kiwa jak przy chorobie
sierocej. Kosmiczny klimat ma też Rozanielacz Dusz, praktycznie jedyny utwór na
płycie, w którym wyraźniej słychać gitarę. Tego instrumentu trochę brakuje na
Syntonii, zespół zdecydowanie postawił na elektronikę, czasami mam wrażenie, że
„lil’ bit too much”, choć z drugiej strony dzięki temu album jest bardzo
spójny.
W innym stylu utrzymane są praktycznie tylko 3 kawałki: To
Remember będące ciekawym połączeniem ballady z transem a’la bzyczenie komara, Sarabanda
ze świetnym, orientalnym wstępem i nieco mniej poruszającą nawijką oraz
zamykający całość kawałek tytułowy – zdecydowanie najsłabszy z całego albumu.
Łąki Łan to zespół wybitnie koncertowy, w studio dotychczas najczęściej
tracił niemal połowę mocy. Nie słyszałem jeszcze nowych utworów w wersji live
ale mam wrażenie, że w tym przypadku owa różnica nie będzie tak wielka. Płyta
dobra i ambitna, aczkolwiek dość wymagająca w odbiorze i trudna do słuchania na
siedząco.
Nowa płyta T.LOVE bardzo różni się od swojej, wydanej 4 lata
temu, poprzedniczki. O ile album Old Is Gold był wydawnictwem bardzo spójnym
stylistycznie, analogowym hołdem do muzyki sprzed kilkudziesięciu lat to na
nowym krążku niemal każda piosenka jest jakby z innej klimatycznej bajki.
Różnorodność ta to jeden z największych plusów tej płyty, tym bardziej, że w
kilku utworach słyszymy zespół wkraczający na nowe dla siebie tereny brzmienia,
Płyta T.LOVE zawiera masę fantastycznych piosenek, wśród których te najlepsze
wcale nie zostały wybrane na single. Mój zdecydowany numer 1 z płyty nosi tytuł
Niewierny Patrzy Na Krzyż, jeden z bardziej ambitnych utworów w historii grupy,
a z pewnością najlepiej zaaranżowany. W trwającym ponad minutę fantastycznym
instrumentalnym początku największe wrażenie robi partia basu, która brzmi
jakby żywcem wyjęta spod palców Adama Claytona. Kończy ją pulsujący dźwięk
syntezatora, do którego dołącza ostry, zachrypnięty wokal Muńka oraz, chwilę
później, genialny, wyraźny rytm perkusji. I kiedy w połowie utworu wydaje się,
że tak już będzie do końca, w jego czwartej nagle słyszymy fragment, który
dosłownie kładzie na łopatki. Najpierw świetna gitarowa solówka, potem
kilkukrotnie powtórzone, w towarzystwie jedynie perkusji i wybrzmiewającego
pojedynczego gitarowego dźwięku słowa "ur ", po których następuje
niemal rozwalające membrany w głośnikach kilka uderzeń basu w połączenie z
krzykiem słowa "szok". Rewelacja!
Mój drugi faworyt z T.LOVE to Siedem, choć sporo lżejszy od
Niewiernego to równie świetny. Mocy nadają mu świetny, przebojowy riff,
genialny, falsetowany refren oraz tekst o tym, żeby "nie być takim
materialistą". Choć piosenka dotyka spraw poważnych to podczas jej
projekcji trudno się nie uśmiechnąć. Podium najlepszych pozycji na tym krążku
zamyka Kwartyrnik, o którym kilka słów na samym końcu recenzji.
O singlowym Pielgrzymie pisałem już w oddzielnym poście, to
zdecydowanie najlepszy utwór z tych, które zostały wybrane do promowania
T.LOVE. Warszawa Gdańska to ładna piosenka z dedykacją dla Davida Bowiego,
zyskuje z każdym przesłuchaniem a jego melodia odbija się echem po głowie. Do
tego grona absolutnie nie pasuje nieco naiwny muzycznie Marsz, którego
najlepszą część stanowi teledysk.
Z dwóch, umieszczonych na płycie, piosenek osobistych
zdecydowanie lepiej wypada ta poświęcona żonie Muńka, Marta Joanna Od Aniołów
to rzewna ballada z bardzo chwytliwym motywem pomiędzy zwrotką a refrenem.
Drugi, poświęcony rodzicom stanowi podziękowanie za trud wychowania i choć
rozumiem doskonale intencję umieszczenia go na głównej części płyty ale
muzycznie bardziej pasuje do drugiego, bonusowego krążka. Tym bardziej, że na
CD1 nie zmieścił się jeden genialny utwór zatytułowany C.V.Polska. Oryginalnie
nazywał się T.W.Muniek i wielka szkoda, że ów tytuł nie został utrzymany.
Piosenka ma fenomenalny, prześmiewczy tekst obrazujący paranoję, jaką często
jesteśmy karmieni oraz genialną wręcz melodię. Murowany przebój z głębokim
przekazem - mam nadzieję, że zespół zdecyduję się na wrzucenie go do radia
pomimo umieszczenia na CD2. Chociaż wybór na pewno nie będzie łatwy ponieważ na
pierwszej płycie też pozostało do opisania jeszcze dużo dobrego. Bum Kassandra,
która początkowo nie do końca mnie ruszała, teraz buja i wkręca niczym wir na
Świdrze. Lubitz i Breivik to poważny numer, który niesie ze sobą coś
niepokojącego, głównie za sprawą drugiej wokalnej linii w refrenie i marszowemu
charakterowi gitary basowej. Blada, podobnie jak Siedem, ma w sobie coś
czarującego, fantastycznie "rozmawiają" w tym kawałku fortepian i
gitara oraz powtarzający się co kilka sekund "cmok". Mówiony kawałek
disco w osobie Ostatni Gasi Światło to
ciekawy eksperyment zagrany na instrumencie Sławomira Łosowskiego, czyli
"łysego z Kombi" (nie mylić z Kombii).
Album zamyka wspominany już Kwartyrnik, w którego początku
słyszymy niespokojny oddech, niemal identyczny do tego z Raised By Wolves z
repertuaru U2. Towarzyszy mu fantastyczny gitarowy riff przeplatany fajnymi
elektronicznymi wstawkami. Mroczna to pieśń o tym, jak bardzo podzieleni są
obecnie Polacy.
Trzeba skończyć tę piosenkę, bo wszystko ma swój koniec.
Trzeba umieć się pojednać pro publico bono.
Trzeba umieć się pożegnać nawet ze swymi wrogiem
Dla was gnoje to zbyt trudne i hak z wami, hak z wami.
Strasznie to niestety prawdziwe. Muniek dawno nie pisał tak
mocno. Kwartyrnik to prawdziwa wisienka to bardzo smakowitym
"torcie", jakim jest najnowszy krążek T.LOVE. Polecam z całego serca.