wtorek, 24 lipca 2012

OWF '12 - ŻENADA ZAKAZ FESTIVAL


O tegorocznej edycji Orange Warsaw Festival powiedziane zostało już wiele złego. Niestety muszę dorzucić swoje 2 grosze. Dawno nie wyszedłem z koncertu tak zniesmaczony, jak po pierwszym dniu festiwalu odbywającego się na stadionie Legii. Jakość dźwięku, który zaserwowano publiczności była poniżej poziomu pijanej kapeli weselnej rozgrzewającej się w toalecie. Najbardziej kłuło mnie to w uszy podczas koncertu Linkin’ Park. Miałem na świeżo w pamięci ich koncert sprzed kilku dni i wiedziałem dobrze w jakiej zespół jest formie i jak brzmi w dobrych warunkach. Na OWF obszedłem wzdłuż i wszerz cały obiekt przy Łazienkowskiej 3 i miejsca, w którym słychać byłoby wyraźnie cały zespół nie znalazłem. Porażające było zwłaszcza nagłośnienie wokalu Chestera, który dając z siebie maxa brzmiał niczym Kulfon, słabiutko, cichutko, tak jakby śpiewał bez mikrofonu. Mocy w tym było tyle, co makaronu w risotto

sobota, 21 lipca 2012

ROCK IM PARK - część 5

Jednym z głównych powodów, dla których wybrałem się do Norymbergi był koncert reaktywowanego po latach Soundgarden. Wiele lat marzyłem a by usłyszeć głos Chrisa Cornella na żywo. Niestety występ jego grupy na Rock Im Park to zdecydowanie największe rozczarowanie tego festiwalu. Po nudnawym wstępie w postaci Searching With My Good Eye Closed nadzieję na niezapomniane chwile przyniósł Spoonman. Niestety był to pierwszy i ostatni dobry fragment tego koncertu. Dalszą jego część wypełniły kawałki mniej lub bardziej znane ale męczące i pozbawione melodii oraz energii. Było na tyle słabo, że w drugiej połowie koncertu wycofałem się do strefy gastronomicznej, a tuz po spożyciu w towarzystwie dźwięków Black Hole Sun najzwyczajniej w świecie usnąłem.

Soundgardenowy niesmak na szczęście szybko poprawił mi zespół Evanescence. Nie nastawiałem się specjalnie na ten koncert, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Smutne, momentami aż do śmieszności, mroczne numery Amerykanów na żywo zyskały mocy i zabrzmiały niesamowicie przestrzennie. Dźwięk gitar fantastycznie komponował się z fortepianem, za którym co pewien czas siadała wokalistka. Dosłownie czułem jak dźwięk przenika do mojego wnętrza, pod alternastage panowała niesamowita, dziwnie podniosła atmosfera. Dawno nie czułem się tak na koncercie, a podczas Call Me When You’re Sober i My Heart Is Broken moja szczęka opadła na tyle, zaczęła kopać w nową stacje metra w Norymberdze. Po zagranym na koniec Bring Me To Life dosłownie zakręciło mi się w głowie i to nie tylko z powodu spożytych procentów. Poniżej link do koncertu, który odbył się dwa dni wcześniej na Rock Am Ring - równie dobry ale z beznadziejnym odbiorem publiczności. W Norymberdze wyglądało to znacznie lepiej.

Najlepszym koncert ostatniego dnia festiwalu dał, jak na headlinera przystało, Linkin’ Park. Widziałem ten zespół na żywo w 2006 roku w Chorzowie podczas występu przed Pearl Jam. I wtedy, mimo niesprzyjającej widnej pory okazali się lepsi niż gwiazda wieczoru. Oczekiwania wobec tegorocznego koncertu miałem więc ogromne i ku olbrzymiej radości nie zawiodłem się. Ci, którzy postrzegają Linkin’ Park jako boysband zmieniliby zdanie już po kilku taktach ich kawałków usłyszanych na żywo. Bije z nich ogromna moc połączona z przebojowością, a jeśli chodzi o przestrzenność dźwięku Amerykanie nieznacznie tylko ustępują europejskim kolegom z MUSE. Genialnie brzmią też nakładające si na siebie chrypliwy wokal Chestera i rap Mike’a. Jeśli dołożyć do tego wysoki poziom wszystkich instrumentalistów otrzymujemy od tego zespołu prawdziwą koncertowa petardę. Występ Linkin’ Park na Rock IM Park nie miał praktycznie słabego punktu. Spokojny początek w postaci Place For My Head był tylko rozgrzewką na rozprostowanie stawów i naoliwienie gardeł. A potem Given Up, Faint, With You, Runaway... Totalny odlot, Norymberga wzbiła się w powietrze. Fantastycznie wypadło What I’ve Done, które na żywo dosłownie zwala z nóg. Podobnie jak Burn It Down promujący nową płytę, który z radiowego pitu pitu przekształca się na koncercie w czadową bestię. Równie dobrze zabrzmiały The Catalyst czy Waiting For The End, w którym doskonale słychać było jak dobry koncertowo jest to zespół. Pod koniec koncertu na scenie odbyły się oświadczyny. Tłum początkowo zareagował sceptycznymi podśmiechujkami ale kiedy przyszły żonkoś przemówił zrobiło się naprawdę podniośle. Podobnie jak podczas zagranego chwilę później fragmentu Sabotage z repertuaru Bestie Boys w celu upamiętnienia zmarłego niedawno MCA. Nie zabrakło oczywiście również największych starych hitów w postaci In The End i Crawling oraz wieńczącego dzieło One Step Closer. To był naprawdę fantastyczny koncert, po którego zakończeniu cieszyłem się, że za kilka dni będę mógł go przeżyć ponownie w Warszawie. Ale o tym w kolejnym  poście.

Mój świetny nastrój podtrzymał rewelacyjny koncert FM Belfast odbywający się na scenie klubowej. Przed festiwalem stawiałem ten zespół w jednym rzędzie z wspomnianymi już dziś Citizens! 3 czerwca 2012 roku zweryfikował ten pogląd maksymalnie. W przeciwieństwie do nudziarzy z Citizens! do FM Belfast to wulkan energii. Panowie zaprezentowali wszystko co najlepsze w taneczno-popowej muzyce z nutką oldschoolu. Momentami koncert przypominał klimatem Scissors Sisters, zarówno za sprawą piskliwych wokali jak i wesołej, luzackiej atmosfery wesela po północy. Islandczycy z FM Belfast umieścili na scenie mnóstwo balonów, przy piosence Underwear okazali tytułową bieliznę, do swoich utworów wplatali niemieckie rymowanki (eins, zwei, Polizei) i fragmenty kawałków innych bandów (choćby What’s Up 4 Non Blondes).

Jako ostatni na Rock Im Park 2012 zaprezentował się Marylin Manson. Demoniczny początek do Hey, Cruel World zagrany przy zasłoniętej kurtynie w świetny sposób podgrzał atmosferę. Kiedy kurtyna spadła ku zaskoczeniu wszystkich Manson był wyjątkowo normalnie ubrany, czarne spodnie, skórzana kurtka. Natomiast dziwnie rozmazany z prawej strony twarzy makijaż powodował, iż wyglądał on naprawde demonicznie. Koncert zaczął się z kilkunastominutowym opóźnieniem ale tempo narzucone odjegopoczątku było naprawdę słuszne. The Disposable Teens, The Love Song, nowe No Reflection, mOBSCENE, hit gonił hit. Podczas wykonywania jednej z piosenek crowdsurfing postanowiła „wykonać” dmuchana lala. Jej żywot skończył się wraz z przebiciem jej przez Mansona ostrzem noża, którym zakończony był jego mikrofon. Generalnie jednak zespół bardziej niż na kontrowersjach skupił się na muzyce, co przyniosło całkiem pozytywny efekt. Po Rock Is Dead i Personal Jesus musiałem udac sie niestety na ostatni pociąg jadący tej nocy do miasta. Kończące koncert Sweet Dreams, Antichrist Superstar i Beautiful People słyszałem więc z peronu. Koncert Mansona nie rzucił na kolana, ale był niezły, dużo lepszy niż ten, który widziałem 11 lat temu na Torwarze.

wtorek, 17 lipca 2012

ROCK IM PARK 2012 - część 4

Trzeci dzień tegorocznego Rock Im Park zapowiadał się zdecydowanie najciekawiej. W dodatku po dwóch dniach wędrówek między scenami po raz pierwszy zdarzyło mi się pozostać pod jedną sceną przez 4 kolejne koncerty. Nim do tego jednak doszło w drodze na scenę główną przypadkowo trafiłem na grupę Steel Panther prezentującą się na Alternastage. Poziomem „odlotu” dorównywali Kobrze i Lotusowi z pierwszego dnia festiwalu, a raczej przebijali ich kilkukrotnie. Panowie wyglądali jak członkowie zespołu Europe w czasach swojej największej świetności czyli w połowie lat 80-tych. Natapirowane włosy, makijaż i kolorowe fatałaszki tworzące do kupy wizerunek metalowca-obciacha. Pomiędzy piosenkami, które w większości również prezentowały poziom żenady i trudno przyswajalnego oldschoolu, zespół raczył publiczność trwającymi kilka minut gadkami. Te były równie ciężkie jak muzyka. Jeśli ten zespół robi to wszystko na serio to pozostaje im bardzo współczuć. Jeśli jest to pastisz, to trzeba przyznać, że bardzo udany. Ku tej drugiej opcji wskazuje najlepsza piosenka tego koncertu zatytułowana Community Property. Ta ballada utrzymana w stylu pomiędzy Bon Jovi i Def Lepard opowiadająca o uczuciu jegomościa do pewnej panny, w refrenie podkreśla złożoność życia słowami „my heart belongs to you, but my cock is community property”. Taki właśnie klimat miał koncert Steel Panther.

Jako pierwsi na głównej scenie grali tego dnia The Tribes. Ilość osób zgromadzona pod nią w momencie rozpoczęcia koncertu oscylowała w okolicy dwustu, bałem się więc, że będzie to demotywujące dla Anglików, którzy promują swój świetnie przyjęty w ojczyźnie debiutancki album Baby. Wychodząc na scenę czwórka londyńczyków usmiechnęła się pod nosem i rozpoczęła bardzo przyjemny koncert wypełniony swoistym best of ostatnich 20 lat w brytyjskiej muzyce gitarowej. Po raz kolejny okazało się, że „nie zawsze dużo znaczy dobrze”, bo zebrana garstka potrafiła stworzyć naprawdę fajną atmosferę, czuć było zaangażowanie płynące zarówno do jak i ze sceny. Jedna z fanek, przebrana w plemienny strój postanowiła nawet złożyć propozycję matrymonialną perkusiście machając kartką z napisem „Miguel, marry me”. Wersje koncertowe nie różniły się zbytnio od studyjnych, fajne wrażenie robił wokal śpiewany jednocześnie przez 3 osoby. Najlepiej wypadło When My Days Comes, melodyjne i z mocnym wykopem, a kończące występ We Were Children obijało mi się po głowie jeszcze długo po zakończeniu tego koncertu. Poniże nagranie z siostrzanego festiwalu Rock Am Ring, jak widać frekwencja była tu sporo wyższa.

The Subways, którzy pojawili się na głównej scenie tuż po The Tribes jak zwykle zaprezentowali porcję pozytywnego czadu. Ich każdy koncert jest fajny, ale niemalże identyczny, Billy kieruje tłumem, Charlotte biega na bosaka po scenie grając jednocześnie na basie, serwując publiczności kawał dobrej pop-punkowej muzyki. Widziałem ten zespół jednak trzeci rok z rzędu i nie robił już na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Tym bardziej, że setlista była chyba identyczna jak zeszłoroczna: Oh Yeah na początku, Rock&Roll Queen w środku oraz It’s A Party na zakończenie. Najbardziej z całego koncertu zapamiętałem crowdsurfring w wykonaniu wokalisty oraz 10 innych fanów. Było w tym fajne, nieprzewidywalne szaleństwo, mimo protestów ochrony Billy pływał na rękach fanów zderzając się co jakiś czas głową z innymi znajdującymi się również na górze.

Po dwóch gitarowych składach nadszedł czas na zmianę klimatu, przestrzenią festiwalową zawładneli bowiem Cypress Hill i palony przez nich „shit”, który pojawił się na scenie podczas Roll It Up, Light It Up, Smoke It Up. Impreza rozkręciła się na dobre, dla wszystkich bez względu na wiek. Podczas jednego z kawałków na scenę wskoczył nastolatek ubrany w kolorową kurtkę, przez chwilę poczuł się jak członek zespołu, przybił piątkę z B-Realem, po czym ochrona zdjęła go ze sceny. Zero było przy tym przemocy, kilka sekund później ów młody człowiek skakał żwawo tuż obok nas, odbierając „szacuny” od swoich ziomali. Z drugiej strony rytmicznie gibał się za to gość wyglądający na minimum 50 lat. Koncert miał fajną energie i tempo. Na codzień nie słucham hip-hopu ale ten koncert był prawdziwą przyjemnością. Zdecydowanie najwięcej ożywienia wniosło Insane In The Brain oraz kosmiczna perkusyjno-scratchowa solówka. Zespół nie zdecydował się na zagranie swojego drugieo największego hiciora What’s Your Name What’s Your Number, a całość zwieńczyło Rock Superstar.

Trudno mi jednoznacznie ocenić koncert Kasabian. Panowie dali czadu ale im dłużej myślę o tamtym występie tym więcej mam do niego zastrzeżeń. Z jednej strony bawiłem się świetnie, z drugiej zabrakło mi wielu spokojniejszych kawałków z nowej płyty, w tym m.in. dwóch ostatnich singli. Myślałem, że wpływ na dobór mało wymagającego technicznie repertuaru, zwłaszcza pod koniec koncertu, miał stan trzeźwości zespołu. Sergio Pizzorno sprawiał wrażenie ledwie trzymającego pion, kiedy tylko jego sceniczny ruch przekraczał kroki zyskiwał on podejrzanej chwiejności a Tom był wyjątkowo pobudzony. Ale po przejrzeniu archiwum widzę, że te krótsze, godzinne festiwalowe koncerty zawsze wyglądają w ten sposób. Na początek niezbyt udane, pozbawione powera Days Are Forgotten a potem Velociraptor, który w przeciwieństwie do poprzednika wiele zyskuje w wersji live. Zagrane chwilę później Underdog i Where Did All The Love Goes to najlepszy moment tamtego koncertu. Chwilę później przy Club Foot i Empire zaczął szwankować nieco dźwięk, za dużo było basu i przesteru, przez co  te zarąbiste kawałki nie ruszały tak, jak powinny. „Show me your fuckin’ hands german, where the fuck are you” – nawoływał Tom nie zyskując jednak specjalnego aplauzu nawet podczas wykonania L.S.F. Przed finałowym, jak zawsze genialnym Fire Kasabian zaprezentowało ponad 10-minutową elektro-sieczkę w postaci Vlad The Impaler i Switchblade Smiles. Szkoda, że choćby tego pierwszego nie zastąpił choćby Shelter From The Storm, La Fee Verte czy Goodbye Kiss. Brak najpiękniejszych kawałków z płyty, którą Kasabian aktualnie promuje to największy mankament tego koncertu.

Dużym rozczarowaniem okazał się występ Guano Apes, w głównej mierze za sprawą fatalnego nagłośnienia. Coś dziwnego było w tym koncercie, fajne kawałki, nawet te debeściacki jak Open Your Eyes czy Big In Japan brzmiały jakoś bezpłciowo, brakowało w nich czegoś trudnego do opisania. Być może wynikało to z faktu, iż zespół nie gra regularnej trasy i na scenie pojawia się sporadycznie, raz lub dwa w miesiącu. Jedynym kawałkiem, który przyniósł wykop, na który liczyłem na całym Guano było ostatnie Lords Of The Boards.
Z odbywającego się na scenie klubowej koncertu Citizens! wyszedłem szybciej niż wszedłem. Zamiast fajnego oldschoolu usłyszałem bowiem coś w stylu odrzutów z Kombi, było to nudne, monotonne i bez jakiegokolwiek pomysłu. Albo może po prostu tego dnia miałem fazę na mocniejszą muzykę... c.d.n.

wtorek, 3 lipca 2012

ROCK IM PARK 2012 - część 3

Drugi dzień zapowiadał się jako najmniej ciekawy muzycznie rozpocząłem go więc od zwiedzania Norymbergi. Dość ładne, małe miasteczko, w którym klimatyczne budowle mieszają się z blockhauzami i niskimi biurowcami, nawet w zabytkowej części miasta. Stare miasto odgrodzone jest od reszty fosą pozbawioną dziś wody i służącą jako deptak. W zabytkowej części miasto znajdziemy kilka ładnych kościołów oraz targ z mydłem i powidłem. Kilkugodzinny spacer po ulicach Norymbergi był przyjemny ale samo miasto nie pozostało mi specjalnie w pamięci. W przeciwieństwie do dwóch koncertów, które zobaczyłem kilka godzin później. 

Pierwszym kontaktem z muzyką tego dnia były dźwięki Donots, które słyszałem w drodze od wejścia pod sceny. Żałuję, że nie widziałem całego koncertu, bo owe gitarowe dźwięki były fajnym starterem do dalszej zabawy. Na Alternastage prezentował się w tym czasie Cro. Chłop nawijał ze sceny po niemiecku i ewdentnie wprawiał tym licznie zgromadzonych Niemców w ekstazę. Ja jakoś tego flow nie załapałem a zespół ma chyba dość kontrowersyjną opinię u naszych zachodnich sąsiadów, bo kilku przechodzących obok mnie gości krzyczało w stronę sceny słowa "schwul" oznaczające część roweru, na którą nacisk powoduje wprowadzenie tego pojazdu w ruch. 

Pierwszą grupą, na którą naprawdę czekałem tego dnia był Dick Brave And The Backbeats. Olbrzymią większość repertuaru tej grupy stanowią hitowe covery przerobione na styl Elvisa Presleya. Tej soboty usłyszeliśmy m.in. Rolling In The Deep Adele, Walk This Way Aerosmith, Use Somebody Kings Of Leon czy Kiss Prince’a. W przypadku Dicka i bandy nie chodzi jednak tylko o muzykę ale również o sposób jej podania. Panowie wyglądają jakby właśnie w 1956 roku wyszli z amerykańskiego baru z kraciastymi obrusami. Zarówno strój, fryzury, instrumenty jak i sceniczne zachowanie mocno nawiązują do amerykańskiej kultury sprzed ponad pół wieku. Koncerty tego zespołu to prawdziwe energetyczne petardy. Panowie szaleją na scenie, basista biega grając jednocześnie na kontrabasie, wokalista w przerwach między elvisowskim tańcem staje na głowie na podeście perkusyjnym, pianista gra stojąc jedna nogą na górze swojego instrumentu, itd. Co najpiękniejsze większość kawałków w wersjach Dicka Brave’a brzmi lepiej niż w oryginale. Z 15 zaprezentowanych w Norymberdze utworów absolutnie najlepiej wypadł No One Knows z repertuaru Queens Of The Stone Age. Dick zapowiedział ją, jako swoją ulubiona piosenkę o miłości. Pierwsze wersy zaśpiewane bardzo wolno i spokojnie w towarzystwie wibrującej gitary przechodzą w drugą zwrotkę zagraną dwukrotnie szybciej i na wyższych rejestrach wokalnych a typowo rockendrolowy refren dosłownie zwala z nóg. Równie fantastycznie wypadło Take Good Care Of My Baby, które nie rózniło się wiele od oryginału ale pozostało przepiękną piosenką, której słowa brzmią dziś niewinnie i oldschoolowo pięknie. Do większych ciekawostek zaliczyć trzeba na pewno American Idiot Green Daya a do roli nakręcaczy tanecznych Black Or White Jacksona i Just Can’t Get Enough Depechów. To był świetny, klimatyczny, rockendrowolo-starodawny koncert w towarzystwie świecącego słońca i umieszczonego z tyłu sceny ułożonego z migających w róznych konfiguracjach żarówek napis DICK. 

Była to na tyle dobra sztuka, że nie zdążyłem nawet na sekundę koncertu Example, którego byłem bardzo ciekawy. Koledzy z Anglii serwują niby łupu cupu ale jednak z fajowym klimatem, który na żywo mógłby być jeszcze lepsze. Pozytywnie zaskoczyły mnie hip hopowe nawijki Tinie Tempah. Nie jestem specjalistą od tego gatunku muzyki ale Tinie zdecydowanie dał radę i rozbujał towarzystwo pod Alternastage. Dużym zawodem okazali się natomiast Dropkick Murphys. Zamiast oczekiwanego folkowo-punkowego czadu grupa zaprezentowała przeciętny koncert pozbawiony energii. Niby na scenei sporo się działo, niby piosenki były fajne ale brakowało w tym szczerości i choćby jednego elementu, który pozwoliłby zapamiętać te chwile na dłużej. Jedynym momentem, kiedy krew w żyłach popłynęła mi nieco szybciej było Johny, I Hardly knew Ya. Bezskutecznie czekałem na przebudzie amerykańskich Irlandczyków na tyle długo, że załapałem się jedynie na ostatnie 5 minut koncertu Chase & Status. I po tej krótkiej zajawce żałuję, że szybciej nie przeszedłem na mniejszą scenę. Zapamiętalem ten sklad z zeszłorocznego Hurricane Festival jako zespół wielkiego łomotu, który niemalże rozsadził mały namior w Scheessel, jednak bez możliwości zrozumienia choćby jednego słowa wykrzyczanego przez wokalistę. W plenerze dwięki były o wiele bardziej selektywne, a wzbogacone skromnymi lecz ciekawymi wizualami robiły naprawdę niezłe wrażenie. 

Celem numer jeden drugiego dnia Rock Im Park był jednak dla mnie The Offspring. W połowie lat 90-tych, tuż po wydaniu płyty S.M.A.S.H. miałem ogromną korbę na kapelę Dextera Hollanda, nigdy dotąd nie udało mi się jednak zobaczyć jej na żywo. Obawiałem się nieco, że po ponad 15 latach od wydania albumu życia panowie są już emerytami odcinającymi kupony od czasów dawnej świetności. Tymczasem, ku wielkiej radości The Offspring zamietli pod dywan wszytskich innych wystepujących tego dnia na Zeppelinfeld. I chociaż gitarzysta Noodles ma okulary ze szkłami grubości denka od musztardówek, a Dexter kilkadziesiąt kilogramów więcej niż w wieku XX to siła ich muzyki pozostała niezmienna. Panowie zdają sobie doskonale sprawę z tego, które kawałki są ich najlepszymi i tylko takie zaprezentowali podczas sobotniego występu. Dzięki temu w setliście królowała płyta Smash przepleciona najlepszymi singlami z lat późniejszych. W 75-minutowym koncercie nie znalazło się ani jedno słabe ogniwo. Otwierające całość You’re Gonna Go Far Kid można jeszcze uznać jako „bifor” pozwalajacy rozgrzać stawy to już drugie All I Want rozpoczęło szaleństwo. Kiedy chwilę po wybrzmieniu ostatniego dźwięku tej piosenki usłyszeliśny charakterystyczny, wystukiwany na pałeczkach rytm, jasne było, iż za chwile z głośników padną słowa „you’ve gotta keep’em separated”. Kolejne Have You Ever i Staring At The Sun podkręciło tempo jeszcze bardziej, a przy Genocide i Bad Habbit osiągnąłem stan nirwany. W 1995 roku z dumą nosiłem koszulkę z fragmentem tekstu tej drugiej piosenki o treści „stupid, dumbshit, goddamn, motherfucker”. 2 czerwca 2012 roku około godziny 19.30 znowu czułem się jak nastolatek. Tuż przed rozpoczęciem koncertu awarii uległ jeden z hydrantów, co w efekcie dało spotrej grupie możliwość pogowania w błocie. Błotne rykoszety roznosiły się dobre kilkanaście metrów od miejsca akcji. Koncert nie posiadał strony wizualnej, oprócz logo zespołu rozwieszonego z tyłu sceny Offspring bez niepotrzebnych ceregieli dawał po prostu czadu i nakręcał do coraz lepszej zabawy. Jakiegolwiek światłą i efekty spercjalne nie były potrzebne, bo i tak, w szale zabawy, nikt nie zwróciłby na nie uwagi. Po na maksa tanecznym Walla Walla, w środku koncertu, w ramach odpoczynku usłyszliśmy Kristy Are You Doing OK? I Why Don’t You Get A Job. Na szczęście były to jedyne chwile zwolnienia,a dzieło zwieńczyły fenomenalnie zagrane The Kids Aren’t Allright i Self Esteem. Po wybrzmieniu tego ostatniego dla mnie Rock Im Park 2012 mógłby się skończyć. Koncert Offspringa był fenomenalny i nie mogę doczekać się kolejnej okazji aby zobaczyć Amerykanów ponownie. 

Kiedy przed festiwalem analizowałem tegoroczny line-up oczyma wyobraźni widziałem prezentującą się na alternastage MIA, autorkę chociażby znanego ze Slumdog Millionaire hitu Paper Plans. Jej koncert na openerze był poniżej jakiejkolwiek normy także nie planowałem nawet zblizać sie w okolice tego „wydarzenia” w Norymberdze. Stojąc w kolejce po piwo nie zgadzały mi się jednak dźwieki dochodzące spod Alternastage. I kiedy z ciekawości zajrzałem co tam się dzieje, pomyślałem sobie, że albo MIA ma chyba coś wspólnego z Michaelem Jacksonem i wybiela sobie skórę albo ktoś nas tu wkręca. Na scenie znajdowała się bowiem niemiecka artystka, która oprócz śpiewu wykonywało różnego rodzaju akrobacje na zawieszonym na górze sceny drążku. MIA. Okazało się bowiem, że na Rock Im Park występuje MIA. a nie M.I.A. Kropki mają jednak znaczenie. 

Headlinerem drugiego dnia festiwalu byli Die Toten Hosen obchodzący 30-lecie istnienia. Niemcy byli zachwycenia, widać, że jest to tu zespół kultowy. Każdy kawałek wyśpiewany został przez dziesiątki tysięcy ludzi, my przyłączyliśmy się tylko w tzw. „A wszystko to, bo ciebie kocham”, które swego czasu zcoverował pewien czerwonowłosy Michał. Die Toten Hosen dawali czadu, jednak mi po głowie ciągle chodził koncert Offspringa. To było zdecydoane wydarzenie numer jeden drugiego dnia festiwalu.

niedziela, 1 lipca 2012

ROCK IM PARK - część 2

Nie widziałem nigdy na żywo występu żadnego projektów Doherty'ego, a to co usłyszałem w wykonaniu solowym jeszcze bardziej zaostrzyło mój apetyt na The Libertines czy Babyshambles. Jego koncert na Rock Im Park wyglądał trochę jak spotkanie znajomych przy ognisku, był mega luzacki i miał atmosferę lekkiego rauszu. Pete pojawił się na scenie jedynie w towarzystwie lekko rozstrojonej gitary i kapelusza po czym bez zbędnych ceregieli zaczął grać i śpiewać. A gdy kończył się jeden utwór wokalista po prostu serwował kolejny numer. Możecie powiedzieć, że przecież tak jest na każdym koncercie. Na tym naprawdę wyglądało to inaczej, myślę, że jak każdy zgromadzony pod sceną, miałem wrażenie, że Pete to kumpel, który właśnie odwiedził nas, żeby pokazać swój nowy, fajny kawałek. Ascetyczna oprawa tego koncertu uwydatniła tylko ogromny talent wokalisty. Jeśli ktoś miał wcześniej co do niego wątpliwości ostatecznie powinno rozwiać je wersja Twist & Shout, którą zaprezentował wokalista. Przez tą krótką chwilę znalazłem się mentalnie na koncercie Beatlesów.  

To była piękna i zarazem nostalgiczno-smutna godzina muzyki wypełniona zarówno nowymi piosenkami Dohertego, jak i utworami The Libertines i Babyshambles. I to właśnie Fuck Forever z repertuaru tych ostatnich rozłożyło mnie dosłownie na łopatki. To była jednoosobowa, niesamowita miazga i chyba najpiękniejsza chwila pierwszego dnia Rock Im Park. Solowe występy bezlitośnie obnażają wszelkie braki, fałsze i potknięcia. W koncercie Pete’a takowych nie zauważyłem, w oczy rzucały się za to jego mocno poranione ręce pokazywane na telebimie. Jeszcze długo po koncercie chodziły mi po głowie pytanie, gdzie byłby dziś ten muzyk, gdyby nie jego narkotykowe problemy. Pięknie było przypomnieć sobie, że do fantastycznej muzyki wystarczy jedynie osoba umiejąca śpiewać i grać na gitarze.Podczas dwóch piosenek na scenie pojawiły się 2 baletnice, które lekko odczapowo wykonały taniec a’la Jezioro Łabędzie i zniknęły. Mam nadzieję, że z nie zniknie ze sceny jeszcze długo. Z jego koncertu wyszedłem oszołomiony.

W tym lekkim amoku trafiłem na występ Billy Talent i kontrast w porównaniu z brytyjskim wokalistą był druzgocący. Kanadyjski zespół bardzo próbował dać czadu ale im bardziej próbował tym gorzej mu to wychodziło. Męczenie gitar, drażniący, nieco piskliwy głos Kowalewicza sprawiły iż po kilku kawałkach zawinąłem się z powrotem pod Alternastage, na której prezentowali się Maximo Park. To była jednak już naprawdę żenada, bezenergetyczne nieporozumienie z nieklejącą się do końca melodią i skutecznie wyganiające ludzi w inne rejony festiwalu. W efekcie wróciłem na koncert Billego i nie wiem czy z powodu porównania z Maximo Park, czy z powodu ogarnięcia się przez Kanadyjczyków druga część ich show była znacznie lepsza, wyraźniejsza i odrywająca choć trochę od ziemi. Zdecydowanie najlepiej wypadło Devil On My Shoulder, po którym nastąpiło równie dobre Fallen Leaves.

Tego jak sprawić, aby cały koncert trzymał poziom Billy Talent mógłby uczyć się choćby od młodziaków z Awolnation. Ich występ na najmniejszej, klubowej scenie choć spóźniony i zdecydowanie za krótki miał w sobie wszystkie niezbędne elementy muzycznego przedstawienia. Przede wszystkim na kilometr biła ze sceny radość chłopaków dopiero co zaczynających przygodę z muzycznymi festiwalami. Każdy z pięciu muzyków zachowywał się jak uaktywniony wulkan, każdego z nich dosłownie rozsadzało, w powietrzu unosił się zapach ADHD. Wszystkie zagrane kawałki, zgodnie z przewidywaniem, zabrzmiały dużo mocniej i pełniej niż na płycie. Elektroniczna warstwa została nieco przykryta przez rockową stronę tych numerów, a trochę szybsze niż na płycie tempo zamieniło liczącą kilkaset osób grupę w prawdziwy obóz skoczków. Absolutnie fenomenalnie wypadło singlowe Sail. Nie wielbię go specjalnie w wersji studyjnej, ale na żywo to dwa razy dłuższa i dwa razy lepsza piosenka, zwłaszcza ze śpiewem publiczności w refrenie. Jedynym kwasem tego koncertu było zmaganie zespołu i organizatorów z czasem. Po 5 kawałkach wokalista nerwowo spoglądał na zegarek komunikując się z kimś na bekstejdżu. Sail było zapowiedziane jako „our last song”, po jego wykonaniu zza sceny poszła zgoda na kolejne 5 minut. Trochę mało w tym było rockowej duszy zarówno ze strony muzyków i organizatorów. Był to najlepszy tego dnia koncert na małej scenie i gdyby potrwał o kwadrans dłużej nic by się nie stało.

Headlinerem pierwszego dnia była Metallica prezentująca Czarny Album z okazji jego dwudziestych urodzin. Spodziewałem się więc 12 kawałków z 92 roku oraz 2-3 starszych na bis. Tymczasem zaczęło się od krótkiego wyświetlonego na telebimach westernu, po którym wybrzmiało Hit The Lights. Kiedy chwilę później wybrzmiał pierwszy, charakterystyczny riff Master Of Puppets wpadłem w amok, podobnie zresztą jak pozostałe 75 tysięcy osób zgromadzonych pod główna sceną. To zdecydowanie mój ulubiony utwór Metalliki, w Norymberdze zagrany został z takim wykopem, że w tamtej chwili całe miasto znalazło się na metalowej orbicie. Potem jeszcze No Remorse, For Whom The Bell Tolls, zagrane równie czadowo na fajnej dwupoziomowej scenie. „Ładny mi Czarny Album” – pomyślałem. Po ponad 40 minutach światła zgasły ponownie a na ekranie zobaczyliśmy kilkuminutowy dokument o powstawaniu płyty Metallica. Nie rozpoznałem trzech kolejnych kawałków, które zaprezentował zespół po tej chwili kinematografii. Przy czwartym doszło do mnie, że Czarny Album grany jest od pozycji 12 do numeru 1. Jako, że 99 procent moich projekcji tej płyty, a raczej kasety kończyło się na stronie A te pierwsze prezentowane na Rock Im Park kawałki były w pewnym sensie nowością. Miałem wrażenie, że nie jestem w tym gronie sam. Tempo i atmosfera nieco siadły. Po raz pierwszy tłum odżył podczas Nothing Else Matters. Osobiście nie lubię tej piosenki, nie pasuje mi do tego zespołu i nie wkręca mnie jej melodia. Muszę jednak przyznać, że na żywo wypadła dużo lepiej niż na płycie. Prawdziwy amok zapanował pod sceną ponownie w połowie Czarnej Płyty czyli przy Don’t Tread On Me. A potem każdy kawałek podnosił wszystkim ciśnienie o 100 procent. Drapieżne Wherever I May Roam, przepiękne i bardzo emocjonalne The Unforgiven z delikatnie zmienioną melodią refrenu, Holier Than You, Sad But True i Enter Sandman. W przypadku takiego ułożenia utworów na Black Albumie pomysł zagrania go od końca okazał się genialny. Kiedy Metallica zeszła po Enter Sandman ze sceny powietrze nad Zeppelinfeld było gęste od emocji i rozdziawionych paszcz dziesiątek tysięcy ludzi. Naprawdę dawno nie widziałem tak fenomenalnego koncertu, co ucieszyło mnie tym bardziej, że poprzednio widziałem Metalikę w Chorzowie podczas trasy promującej album St. Anger i tamten występ był bardzo nędzny. Tymczasem po chwili oddechu po Czarnej Płycie zespół zaatakował ponownie i to ogniem. Fire Fire With Fire w tle miotających ze sceny niczym u Rammsteina płomieni,  miażdżące mocą i pięknem One z licznymi ogłuszającymi wręcz wystrzałami i zielonymi laserami wzbitymi w niebo oraz wieńczące dzieło Seek And Destroy. Schodząc ze sceny James powiedział: „jeśli ktoś z was nie był dotąd fanem Metalliki, mam nadzieje, że stał się nim od dziś”. Nie mam wątpliwości, że tym występem zespół zdobył kilka tysięcy nowego narybku. Widać było zresztą, że sami też byli zajarani odbiorem, ponieważ jeszcze przez ponad 10 minut muzycy rozmawiali z fanami, pozowali do wspólnych zdjęć, rzucali w tłum kostki, pałeczki, itp. Za te ponad 2 godziny czadu Metallice należy się naprawdę wielki szacun! Pod tym linkiem możecie obejrzeć cały koncert z siostrzanego festiwalu Rock Am Ring, na którym zespół wystąpił dzień później.


Po tych emocjach, poszedłem jeszcze posłuchać grających na scenie klubowej Rival Sons. Brzmiało to jednak dużo gorzej niż na płycie, zbyt surowo i korzennie, mimo iż zespół jest młody grał jak dinozaury typu TSA. W tym samym czasie na Alternastage „gimnastykował” się Skrillex. Jego wszelkiej maści dziwne dźwięki i brzęki niewątpliwie mają klimat ale zdecydowanie lepiej wypadają jako uzupełnienie muzyki a nie jej główna treść. Po 20 minutach opuściłem festiwalowy teren, chcą usnąć z żywym wspomnieniem genialnego koncertu Metalliki.