The Asteroids Galaxy Tour, które jako pierwsze zobaczyłem trzeciego dnia festiwalu, zaprezentowało się na Openerze jeszcze lepiej niż podczas Hurricane Festival. To idealny zespół na tego typu imprezy, prezentujący inteligentny, bujający pop, który dzięki barwie głosu wokalistki brzmi czasem jak muzyka sprzed lat. Na zupełnie innym muzycznym biegunie znajduje się repertuar grupy Primus. Nie przepadam za gitarowymi popisami, które nazywam „calaneticsem na gryfie” ale to co Les Claypool wyczynia ze swoją basówką jest po prostu kosmiczne. Niesamowite jest, że ten człowiek komponując słyszy melodie na najniższych rejestrach a dźwięk wydawany z jego gitary brzmi tak, jakby struny były ledwo naciągnięte. Podczas koncertu Primusa...
mogliśmy zaobserowować przeróżne zastosowania basu, który często odpowiadał za główną linię melodyczną utworów, także dzięki graniu chwytów na najwyższych progach. Chwilami pobrzmiewały też echa brzmienia Rage Against The Machine. Lekkim nieporozumieniem była tylko pora tego koncertu, który po pierwsze powinine być kameralny, po drugie odbyć się po ciemku. Tym bardziej, że Les wygląda jak sobowtór diabełka. Otwarta przestrzeń i światło nie pozwoliły aby ten koncert był czymś więcej niż muzyczną ciekawostką. A szkoda, bo naprawdę od basowych popisów podczas tego występu często opadała szczęka.
O ile muzykę Primusa można nazwać alternatywną to rzeczy prezentowane przez zespół Małe Instrumenty określić trzeba eksperymentalnym kosmosem. Mało która nazwa tak dosadnie oddaje charakter muzycznych składów. Członkowi tej grupy grają na wszelkich maleńkich gitarkach, bębenkach i innych, niekoniecznie instrumentalnych miniaturkach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Wśród perkusji znalazły się m.in. malutkie rondelki i patelnia, gitary wyglądały jak te dostępne w sklepach zabawkowych, tyle, że wszystkie podłączone były do prądu. Kompletnie rozbrajająco wyglądał basista zespołu, który na gitarce o wielkości dwóch dłoni zasuwał w tempie godnym Wojtka Pilichowskiego, trzymając tempo i rytm całego zespołu. Mimo mocno eksperymentalnej formie tej grupy jej muzyka była łatwo przyswajalna i pokazała spory koncertowy potencjał. Przez kilkanaście minut czułem się jak w Kingsajzie.
W drodze na koncert Kate Nash zatrzymałem się przy scenie światowej sprawdzić jak na żywo prezentuję sie projekt R.U.T.A. Kiedy wiosną słuchałem w sklepie fragmentów płyty tego etno zespołu jego twórczość lekko mnie przerosła. Na żywo zaprezentowali się jednak fantastycznie zabierając zgromadzonych słuchaczy w podróż wstecz śladami chłopów. Na scenie znalazły się m.in. skrzypce, kontrabas i dwie liry korbowe, na których grali mężczyźni z brodami sięgającymi niemal do kolan. Nie będąc ograniczonym studiem kolaż tych wszystkich brzmień połączony z wykrzyczanymi przez Gume słowami był niesamowity. Gdybym musiał określić ten koncert dwoma słowami użyłbym określenia mega etno. Całość zafascynowała mnie do tego stopnia, że spóźniłem się na połowę występu rudej Kasi.
Szkoda, że te dwa koncerty nałożyły się na siebie, bo pani Nash również, występując na żywo z trzyosobowym żeńskim zespołem, wypadła dużo ciekawiej niż na płycie. O ile z jej albumu w olbrzmiej mierze bije pop to wersje koncertowe spokojnie można zaliczyć do rocka. Fajnemu klimatowi tego koncertu towarzyszyły gustowna, choć skromna scenografia, m.in. oblepione zielonymi żarówkami pianino.
Główną gwiazdą soboty, jak i chyba całego Openera miał być jednak Prince. Sprzedano chyba bardzo dużą ilość jednodniowych biletów bo czuć było w tłumie iż kilkanaście tysięcy jest wnim tlkoz powodu Księcia. I choć nie jest to człowiek z mojej muzycznej bajki muszę uczciwie przyznać, że porwał on swoim występem rekordową ilość osób. Przez 7 lat nie widziałem w Gdyni aby tak liczny tłum bawił sie od pierwszego do ostatniego rzędu. Ludzie jak zahipnotyzowani reagowali na każdy gest muzyka, bez względu na to czy chodziło o klaskanie, świecenie telefonami, skakanie czy śpiewanie. Potrzeba zobaczenia Prince’a byłą w narodzie naprawdę wielka. Tuż po wyjściu na scenę artysta robił miny, jakby naprawdę pochodził z arystokratycznego rodu. Troszkę bałem się czy to zmanierowanie nie przeszkodzi w koncercie, na szczeście po kilku piosenkach kontrowersyjny wyraz twarzy ustąpił uśmiechowi i muzyce wykonanej na najwyższym poziomie. Nie zabrakło takich hitów jak Little Red Corvette, When Doves Cry, Kiss, czy paradoksalnie słabo brzmiącego i nieumywającego się do wersji Shinead O’Connor Nothing Compares 2U ale najfajniejszymi fragmentami koncertu okazały się te, w których muzycy oddawali się pełnemu improwizacji szaleństwu funka. I o ile naprawdę nie kręci mnie twórczość Prince’a to sposób w jaki jego zespół zaprezentował się na scenie autentycznie robił wrażenie. Muzyczne dźwięki płynęły i pozytywnie nakręcały, czułem się jak na dobrej imprezie. Coraz rzadziej można trafić na koncerty, które nie są wyreżyserowane od początku do końca, którymi nie rządzi grający z komputera podkład i które nie są po prostu odtworzeniem wersji znanych z płyt. W przypadku koncertu Prince’a ze sceny biła zabawa muzyką, liczne zapożyczenia muzyczne w postaci wstawek Jacksona, Red Hotów czy Boba Marleya, naturalność i nieprzywidywalność i duży za to dla Księcia „szacun”. Przy na drugi plan zeszła niespecjalnie ciekawa wizualna strona koncertu. Telebim z tyłu sceny prezentował wielkie oko, co było ciekawym pomsyłem, szkoda tylko, że w tym oku niewiele ciekawego się działo. Podczas tych dwóch godzin zdecydowanie rządziła jednak muzyka i wszelkie inne urozmaicenia nie były potrzebne.
W tym samym czasie na scenie „world” prezentował się Gooral, niegdyś „mózg” zespołu Psio Crew, która w zeszłym roku fantastycznie zaprezentowała się na tej samej scenie. Dodatkowo z powodu kilku pozytywnych rekomendacji od znajomych urwałem się na chwilę z występu Księcia. Niestety srogo się rozczarowałem tym co zobaczyłem i usłyszałem na scenie światowej, a w dodatku przegapiłem największy hicior Prince’a czyli Purple Rain. Opinie po koncercie Goorala była pełne zachwytów, ja trafiłem chyba na najgorszy kwadrans tego występu. Jego głównym składnikiem była transowa łupanka z automatu perkusyjnego bliższa tańcowi plemion z dalekiej Afryki niż polskim góralom. Moc w tym rzeczywiście była ale niestety nic ciekawego co mogłoby zatrzymac mnie tam dłużej. O ile Psio Crew fantastycznie miesza elementy folkowe z drum’n’basem to u Gooral, przynajmniej we fragmencie, który słyszałem posawił na sieczkę łupu-cupu. I w porównaniu ze swoimi byłymi kolegami zaprezentował się mizernie.
Po koncercie Prince, który skończył się tuż po północy, na scenę wszedł Mikołaj Ziółkowski, dziękując za dotychczasowe 10 edycji Openera i zapraszając do świętowania. Po przemowie nastąpił pokaz sztucznych ogni, który choć imponujący, to nie zrekompensował braku kolejnego artysty na głównej scenie. Wiadomo było, że mimo zaklęć, iż koncert Księcia może trwać w nieskończoność nie potrwa od dłużej niż dwie i pół godziny. Nie rozumiem dlaczego nie zakontraktowano nikogo na główną scenę na godzinę 0.30. Jedynym co przychodzi mi do głowy to warunek Prince’a iż po nim już nikt nie wystąpi. Ale wtedy można było rozpocząć jego koncert o północy.
Ostatnim akcentem trzeciego dnia festiwalu było Chapel Club prezentujące się na scenie namiotowej. Bardzo byłem ciekawy tego koncertu i nie umiem go jednozacznie ocenić. Bo o ile kawałki, które usłyszeliśmy były super, to koncert był bardzije odegrany niż zagrany, a w dodatku trwał jedynie 35 minut. Z terenu festiwalowego wychodziłem jednak zadowolony. To był dzień wielu fajnych koncertów. A niedziela zapowiadała się równie ciekawie. C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D