W tym roku na teren festiwalowy dotarłem wyjątkowo późno, bo kilkanaście minut przed godziną 20. W efekcie nie udało mi się niestety zdążyć na koncerty Pustek i Cuba de Zoo. Pierwszym zespołem jaki zobaczyłem i usłyszałem było The Twilight Singers, a dokładnie ostatnia piosenka ich występu. Zanim jednak porządnie się w nia wczułem koncert się już skończył, ciężko mi więc cokolwiek o nim napisać. Tak naprawdę tegoroczny festiwal zaczął się dla mni na dobre wraz z pojawieniem się pierwszej zagranicznej gwiazdy, która zaprezentowała się na scenie głównej czyli zespołu The National. Grający bardzo spokojną muzykę Amerykanie musieli niestety grać kiedy nad Gdynią świeciło jeszcze słońce. Szkoda, bo te klimatyczne dźwięki jeszcze piekniej zabrzmiałaby po zmroku, chocby w namiocie. Na szczęście wczesna pora tego koncertu była jego jedynym minusem. Najpiękniej zabrzmiało chyba Conversation 16. Zgodnie z tekstem tej piosenki „it was more than amazing”. Na żywo mroczne kawałki The National brzmiały jeszcze ciekawej, w dużej mierze dzięki...
bardziej słyszalnym, „żywym” puzonowi i trąbce. Te instrumenty prawdziwie upiekszyły melancholijne Sorrow i London. Każdy kolejny utwór wciągał w coraz dalszą podróż do pięknej, muzycznej krainy. Podczas tego koncertu bardzo łatwo było przenieść się myślami do innego zakątka świata, na przykład opuszczonego, amerykańskiego baru, gdzie siedzi i pije piwo John Lennon, do którego mocno podobny jest perkusista The National. Ku mojemu zaskoczeniu zespół zaprezentował też swoja inną, mocniejszą twarz. Przy Abel i All The Wine Matt Berninger krzyczał i miotał się rzucjaąc mikrofonem do tego stopnia, że jego twarz stała się czerwieńsza niż zachodzące słońce. Przy przedostatnim Terrible Love lider zespołu dodatkowo zszedł ze sceny i ruszył w tłum. Nie wygladało to jednak jak standardowy przemarsz po trasie wyznaczonej przez specjalny korytarz oddzielający barierkami zgromadzoną wokół publike. Matt przeskoczył je i wszedł dosłownie pomiedzy ludzi, przeciskał się przez tłum nie przestając śpiewać. Nie spodziewałem sę takich akcji po tym wydawałoby się spokojnym panu w marynarce. To było naprawdę świetne otwarcie jubileuszowego Openera, które wprowadziło mnie w dobry klimat.
Pogorszył go nieco zakaz wynoszenia piwa na teren koncertów, którego w tym roku przestrzegano przy wszystkich wyjściach z festiwalowego miasteczka. Rozumiem, że takie jest prawo (którego nie rozumiem) ale po pierwsze dotychczas przymykano na to oko, po drugie taki zakaz na imprezie, której głównym i tytularnym sponsorem jest browar to podwójna paranoja a po trzecie i tak „dla chcącego nic trudnego”.
Na dobre wibracje przestroił mnie z powrotem występujący na scenie światowej Enej. Niestety chłopcy zagrali chyba większośc utworów z nowej płyty jeszcze w pierwszej połowie koncrtu, kiedy pokrywali się z The National i załapałem się na w większości nieznane mi kawałki. Nie przeszkodziło to jednak porządnemu naładowaniu się pozytywną energią przy starszych enejjowych numerach. Zespół zaprezentował sie bardzo korzystnie, widać było ich autentyczna radość z odbioru koncertu przez ludzi. Na dowód tego podczas jednej z piosenek perkusista porzucił bębny i na śrrodku sceny zaprezentował taniec swojego niemałego brzucha.
Główną gwiazdą wieczoru miał być zespół Coldplay, którego nie darzyłem zbyt wielkim uwielbieniem uważając, że to odrobinę zbyt smutni chłopcy. Cieszyłem się jednak, że wystąpią na Openerze bo na ich pojedynczy koncert pewnie bym się nie wybrał. Natomiast po openerowym występie wiem, że kolejnego nie przegapię. Pierwsze półgodziny było po prostu miażdżące. I nie chodzi absolutnie o rozpoczynający koncert pokaz sztucznych ogni czy banki mydlane latające podczas jednego z kawałków tylko o dobór repertuaru. Wcześniej śmiałem się, że po dwóch znanych mi piosenkach Coldplaya będę się nudził. Tymczasem Yellow i In My Place zostały zagrane jako numer dwa i trzy a po nich nastąpiła kolejna porcja hitów. O ile Lost zabrzmiało dobrze, to The Scientist wręcz fenomenalnie. Myśle, że pierwsze dwie minuty tego utwotu wypełnione jedynie dźwiękami fortepianu i wokalu Chrisa Martina przeniosły wszytskich, którzy je słyszeli do lepszego świata. Uwielbiam takie muzyczne chwile, kiedy człowiek mentalnie przenosi się do najpiekniejszej bajki, jaką tylko może sobie wyobrazić. Druga część koncertu, mimo trzęsącej się od uderzeń w kotły przy Viva La Vida ziemi, była w moim odczuciu nieco słabsza, aż do bisów rozpoczętych Clocks, które przeszło w Fix You. Ogromna szkoda, że koncert nie skończył się na tym masowo odśpiewanym przez publiczność kawałkiem. Gdyby tak się stało, myślę, że dźwięki tej piosenki towarzyszyłyby wszystkim, którzy je słyszeli, aż do końca festiwalu. Dziwię sie, że po tym magicznym momencie, najpiekniejszej obok The Scientist chwili koncertu, zespół zdecydował się na zagranie tak bezbarwnej piosenki jak singiel propmujący nową płytę czyli Every Teardrop Is Like Waterfall. Na uwagę zasługuje też naturalne i przemiłe zachowanie zespołu na scenie. W połączeniu z ładną oprawą koncertu w postaci gustownych świateł i wielkiego telebimu z tyłu sceny efekt oraz starej lub stylizowanej na mocno eksploatowaną gitarę Chrisa nie było chyba niezadowolonej osoby po debiutanckim wystepie Coldplaya w Polsce.
Po gwieździe wieczoru pobiegłem szybko na „world” sprawdzić jak prezentuje sie nieznany mi wcześn iej zespół Daktari. Pod sceną znajdowało się dosłownie 12 osób, panowie trębacze musieli mieć naprawdę duża samozaparcia, żeby dać z siebie wszystko. Myśle, że nie będą wspominać tego występu najlepiej.
Zamykające pierwszy dzień na głónej scenie Simian Mobile Disco zapowiadani byli jako koncert „live”. Panowie zrobili całkiem fajną dyskotekę, z wpadajacymi w ucho hitami na czele z Audacity Of Huge jednak podkreślanie, że był to wystep na żywo trochę mnie rozśmieszyło. Muzycy, czy może raczej didżeje byli obecni na scenie ale ich aktywność ograniczała się do kręcenia gałkami i wypuszczania poszczególnych sampli, łącznie z wokalnymi,co było już zwykłą kaszanką.
O tym, że elektroniczna muzyka nie musi być prezentowana w ten sposób przekonał chwilę później Caribou, który zaprezentował sie w pełnym, koncrtowym składzie, z prawdziwą perkusją, klawiszami, basem i wokalistą. Stojąc bardzo blisko siebie panowie zagrali dobry, energetyczny koncert, bijąc o głowę swoich występujących na głównej scenie Simianów.
I właśnie na Caribou skończyłem swoją aktywność pierwszego dnia Openera 2011. Po raz pierwszy nie spałem na polu namiotowym i wychodziłem z terenu festiwalu od strony tent stage. Duży plus dla organizatorów za transport ludzi busami aż do wyjścia z terenu lotniska. Autonbusy jeździły nieformalnym buspasem, mijając stojące w mega korku wyjeżdżające z parkingu samochody...C.D.N.
Ja także miałam przyjemność egzystowania wśród tego wielkiego tłumu. Przed koncertem znałam Coldplay dość dobrze, lecz nie dorównywałam mojej przyjaciółce (wiernej fance). Gdy usłyszałam te wszystkie utwory byłam zachwycona publiczność była jakby jednością a Chris i chłopaki sprawili że przenieśliśmy się w inną rzeczywistość. Jedyne z czym się nie zgodzę to z wykonaniem Viva la vida. To był wspaniały moment tego koncertu.
OdpowiedzUsuńz tego co wyczytałam widzę że nie byłe na Paolo Nutinim, który zachwycił wszystkich mimo % we krwi.;)
Troche dretwo przy The National, a to naprawdę wspaniały zespół :)
OdpowiedzUsuń