poniedziałek, 25 lipca 2011

JAROCIN FESTIWAL 2011

Panie Premierze, słyszy mnie pan? Kamil, lat 32. ;-D W zeszły piątek chciałem bardzo zdążyć chociaż na część godzinnego koncertu zespołu RUTA, który zaczynał się w Jarocinie o 17.40. Niestety nawet mapa google nie uwzględnia tego bajzlu, który dzieje się na polskich drogach. W efekcie RUTY posłuchałem tylko z płyty a dodatkowo nie zdążyłem do Sopotu, a raczej na Sopot, czyli kawałek Roguckiego, który bardzo chciałem usłyszeć na żywo. Tym sposobem tegoroczny Jarocin Festiwal rozpocząłem koncertem Roguckiego, a właściwie jego drugą częścią. Pierwszym co uderzyło mnie ze sceny to widok nowego image wokalisty Comy. Spodnie w kancik, elegancka biała koszula zapięta pod szyją, modne „okulary kujona”. Aż chciało się zanucić „dla mnie masz stajla”. Wokalnie koncert wypadł fajnie, czysto, z energią i zróżnocowaną ekspresją. Przez większość występu wokalista trzymał w ryzach swoją „pojechaność”. Dopiero na bisach zaczął mechanicznie wycierać twarz koszulką ze swoją podobizną,oznajmiać „nieoczekiwany sukces” i deklamować w nieco przesadzony sposób.
Podczas większości koncertu Farben Lehre zajmowałem się rozbijaniem namiotu. Grupa Wojtka Wojdy idealnie pasowała do tej imprezy i we fragmencie, który słyszałem zaprezentowała na scenie prawdziwe greatest hits.
Główną gwiazdą pierwszego dnia była Apocalyptyca.
Naprawdę imponująco wyglądały popisy trzech wiolonczelistów, którzy z tymi dużymi i ciężkimi instrumentami szaleli po scenie jakby trzymali w rękach zabawkowe gitarki. Koncert był zjawiskowy. Kolosalne wrażenie robiły zwłaszcza kawałki z repertuaru Metalliki (Master Of Puppets, Nothing Else Matters, Seek’n’Destroy), w których funkcję wokalistów pełniła publika. Oprócz nich zespół zaprezentował również własne kompozycje, już z wokalem. Słuchając tych wersji na płytach myślałem, że przynajmniej częśćiowo, muszą być nagrane na gitarach. Piątkowy koncert zaprzeczył tym podejrzeniom i uświadomił mi jak wielką moc może mieć brzmienie wiolonczeli.



Dużym rozczarowniem okazał sie koncert Myslovitz. Po obiecującym i świetnym początku w postaci Skazy i Nienawiści zespół zaprezentował sztampę, która drażniła mnie coraz bardziej z każdym kawałkiem. Być może dla kogoś kto widział Myslovitz po raz pierwszy ten pełen hitów koncert wydał sie fantastyczny. Dla mnie słuchanie po raz n-ty Sprzedawców Marzeń, Nocnym Pociągiem Aż Do Końca Świata, Mieć Czy Być i Chłopców było lekko męczące. Ten zespół ma w dorobku tyle fantastycznych utworów, że tym bardziej żal, iż koncertowy zestaw był tak łatwy do przewidzenia. Miałem wrażenie, że oprócz wyjątkowo zaangażowanego Przemka Myszora, zespół nie był do końca obecny mentalnie w Jarocinie, grał jakby od niechcenia. Nawet Ukryte, promujące nową płytę , zabrzmiało jak podrzędny numer zagrany do kotleta, pozbawiony swego wdzięku, klimatu i spokojnego tempa.



Na szczęście, o ile większość tego koncertu była zwyczajnie nudna, to nie zabrakło w nim momentów magicznych. Tą najlepszą chwilą było Ściąć Wysokie Drzewa, w którym przy wykrzyczanych przeraźliwie w ostatniej partii przez Rojka słowach „motyle i ćmy” dosłownie przeszły mnie ciary (niestety nie ma tego fragmentu na powyższym nagraniu). Super wyszedł też alternatywny tekst o niebieskim kapturku deklamowany podczas Peggy Brown. Dlaczego Artur nie wkładał tyle ekspresji w pozostałe utowy pozostanie zagadką. Być może był juz myślami przy zbliżającym się Off Festivalu, bo nie pamiętam, żeby kiedykolwiek zdarzyło mu się śpiewać nie do rytmu i spóźniać się z wokalem, co w Jarocinie miało miejsce przy Alexandrze, który oprócz tego błędu był jednym z trzech najjaśniejszych punktów tego koncertu. Fantastycznie zabrzmiał też Kraków, z mocnym zakończeniem zagranym na 3 gitary. Piorunujący efekt tego numeru psuł jedynie Wojtek Powaga, który w najbardziej newralgicznych chwilach tej emocjonalnej i klimatycznej piosenki zachęcał publiczność do idiotycznego klaskania, które pasowało do tej sytuacji jak pięść do nosa. Gitarzysta zrehabilitował się za to przy kawałku Acidland, który dzięki jego gitarowym „kosmosom” w nowej wersji zabrzmiał świeżo i dużo lepiej niż na płycie. Tymi fragmentami Myslovitz udowodniło, że może grać na żywo w sposób, który trudno zapomnieć. Szkoda tylko, że te chwile trwały w Jarocinie niespełna 10 minut. O reszcie lepiej szybko zapomnieć. Ta surowa ocena w dużej mierze wynika z faktu, że Myslovitz jest dla mnie jednym z najważniejszych polskich zespołów i wymagam od nich więcej niż rutynowego odegrania piosenek. „Ależ oni grają dzisiaj pod gawiedź” – powiedział pod koniec koncertu stojący obok mnie chłopak. I było to idealne podsumowanie występu Artura Rojka i spółki w Jarocinie.



O niebo lepiej zaprezentowała się tego dnia Armia, grająca w całości płytę Legenda. To był prawdziwy, mroczny, mega-czad. Punkowa energia bez melodyjnego wokalu, perkusja na dwie stopy, waltornia i klawisze sprawyły iż całość miała niesamowity klimat, przypominający nieco Rammsteina, zachowując oczywiście odpowiednie propocje. Z zespołu, a zwłaszcza z Budzego dosłownie tryskała chęć bycia na tej scenie a odbiór niespecjalnie licznej publiczności dodatkowo nakręcał muzyków. Choć nigdy nie byłem fanem Armii ten koncert bardzo mi się podobał.



Koncerty Olafa Deriglassoffa, The Blackout i Acid Drinkers, od których zacząłem drugi dzień festiwalu, obserwowałem jednym okiem i uchem, trudno mi więc jednoznacznie je ocenić. Nie jestem fanem żadnego z tych składów i żaden z nich nie zachęcił mnie swym występem do tego aby takowym zostać.

Autorem jednego z najlepszych koncertów tegorocznego Jarocina okazały się Strachy Na Lachy. To był zdecydowanie dobry dzień Grabaża, występ jego grupy płynął i rozpędzał się w świetny sposób. Nie wiem tylko dlaczego zabrakło wiekszości największych przebojów grupy, Grabaż mówił o „wiadomych powodach”, podejrzewam, że mogło chodzić o żałobę po zmarłym niedawno Stopie. Na rzecz rodziny którego zorganizowano w sobotę przed koncertami turniej piłki nożnej z udziałem zespołów prezentujących się w Jarocinie. Największe wrażenie z całego występu zrobiło na mnie „Żyję w Kraju” z gościnnym udziałem włoskiego kolegi, który refren śpiewał w swoim ojczystym języku i Piła Tango rozpoczynająca bisy.



Bardzo pozytywny był również koncert Happysad. Nie widziałem tego zespołu na żywo ponad rok i w sumie trochę stęskniłem się za tymi harcersko-przebojowymi numerami idealnymi do skakania i zabawy. Za każdym razem uderza mnie skromoność chłopaków ze Skarżyska-Kamiennej i ewidentna radość z tego co robią. Naprawde przyjemnie jest widzieć na scenie ludzi „zajaranych” obecnością w tamtym miejscu. Koncerty Happysad zawsze wyglądają podobnie i ten też dostarczył spodziewaną dawkę emocji. Smaczkami było pojawienie się gości, którzy zainaugurowali obchody 10-lecia zespołu. Tym samym na scenie pojawili: „ojciec chrzestny zespołu” czyli Grabaż, Gutek i Czesław Stęka. Ten ostatni wyskoczył na scenę z akordeonem i był wyraźnie stremowany i wystraszony niepewnością jak przyjmie go jarocińska publika. Obawy były bezpodstawne a nowa wersja Zanim Pójdę ciekawa. Osobiście liczyłem na większą ilość kawałków z pierwszej płyty, ale oprócz Mów Mi Dobrze na bis (jak można żegnać się z publiką tym byle jakim numerem?!?) koncert był naprawdę „git”.



Główną gwiazdą całego festiwalu w Jarocinie miał być Bad Religion. Zaprezentowali się po dwóch naprawdę dobrych polskich występach więc poprzeczkę zawieszoną mieli wysoko. I trzeba przyznać, że dali radę, choć po fenomenalnych pierwszych 30 minutach, podczas których usłyszeliśmy m.in. Punk Rock Song i 21st Century Digital Boy atrakcyjność koncertu lekko siadła. Na szczęście poziom wykonawczy pozostał na wysokim poziomie. Słuchając na żywo Bad Religion uświadomiłem sobie jak wiele zespołów do dziś wzoruje się na Gregu Graffinie i spółce.



Niestety zabrakło mi już sił na Masturbatora, nie mogłem więc odpowiedzieć na pytanie „czy jest tu piekło”. Ale słyszałem, że było ;-)

Ostatniego dnia udało mi się zobaczyć jedynie Sorry Boys, zwycięzców konkursu publiczności Noko i jury Magnificent Muttley oraz kawałek Danananaykroyd. Żaden z tych koncertów nie zachwycił, choć o ile w przypadku Noko i Sorry Boys w dużej mierze winna była wczesna pora to w przypadku pozostałej dwójki po prostu nędzny repertuar. Kompletnie nie rozumiem co kierowało jury przywyborze zespołu Magnificent Muttley, który jest nudny, wtórny a w dodatku pozbawiony zarówno energii jak i przebojowości. Z racji poniedziałkowych obowiązków nie dałem rady zostać na Anti Flag, które było zdecydowanie najceikawszą propozycją jarocińskiej niedzieli.

Wyjeżdżałem z Jarocina z uczuciem niedosytu. To nie był dobry festiwal, dziś praktycznie nie pamiętam, że tam byłem. Mimo kilka fajnych chwil i niezłych koncertów zabrakło występów zjawiskowych i ciekawych grup. W dużej mierze przypominał Juwenalia i choć lubię tą imprezę to od festiwalu z taką historią oczekuję jednak sporo więcej. I o ile zeszły rok dawał nadzieję, że organizatorzy znaleźli fajny klucz na tą jarocińską imprezę, to po 31. edycji nie mam już tego przekonania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D