Coldplay to nigdy nie była moja muzyczna bajka. Oprócz nielicznych wyjątków ich muzyka zawsze wydawała mi się miałka i bez wyrazu. Jednym z tych kawałków, do których nie można zastosować tego określenia jawił mi się Princess of China, czyli "piosenka z Rijaną na fiuczuringu". Wtedy wydawało się, że to ciekawy eksperyment zespołu, od kilku lat widać jednak, że to raczej nowa droga Zimnej Gry. Dziś, kiedy słyszę singiel promujący nowy album zespołu, który ukaże się za tydzień mam wrażenie, że jeśli ta grupa utrzyma tempo zmian swojej twórczości na obecnym poziomie to na kolejnym krążku usłyszymy tekst w stylu:
Who is that girl,
can anyone tell me?
I can not restrain,
HONEY, RASPBERRY
Na TĘ nutę oczywiście. Natomiast Polscy fani zgromadzeni na koncercie Coldplaya, chcąc zachęcić zespół do wyjście na scenę będą krzyczeć "ZIMNA GRA, TRALALA".
Poprzednia płyta MUSE, The 2nd Law, przekraczyła granicę, która wnosiła wartość dodaną do pięknej, dotychczasowej drogi zespołu. Brytyjscy muzycy chyba również zdali sobie z
tego sprawę i tegoroczną płytę zapowiadali jako powrót do korzeni. Z wielką
radością stwierdzam, iż jest to come back w wielkim stylu. Drones to krążek
genialny!
Otwierające album Dead Inside to jeden z najmocniejszych
kandydatów na piosenkę roku. Ten numer, z najbardziej chwytliwym rytmem od
czasów Starlight, łączy w sobie przebojowość, fajne brzmienie romasujące
delikatnie z elektroniką, wwiercającą się w głowę solówkę i niebanalną melodię.
Najpiękniejsze jednak dzieje się w drugiej jego części. Sposób w jaki emocje w
głosie Matthew rosną z każdą sekundą można nazwać jedynie epickimi, przytyka
mnie za każdym razem, gdy je słyszę. Ostatnie 2 minuty tej piosenki płyną
niczym rozpędzający się okręt, którego żagle stopniowo łapią coraz mocniejszy
wiatr. I o ile przy Dead Inside był to powiew przyjemny to w Psycho przemienia
się w prawdziwy sztorm. Pierwszy singiel z tej płyty dosłownie zmiata z
powierzchni Ziemi. Moc jego każdego elementu miażdży, jest jak rozpędzony
taran, którego nic nie może powsrzymać. MUSE rozpoczynało nim letnie koncerty
podczas tegorocznej trasy koncertowej i na żywo jest to jeszcze większa
petarda.
Zresztą na Drones znajdujemy jeszcze wiele równie mocnych
pozycji, utrzymanych zarówno w szybkim jak i wolnym tempie. Reapers to
przedstawiciel tych pierwszych, pełen fantastycznych zmian aranżacyjnych, w
zwrotce brzmiący jak chart spuszczony ze smyczy, w łączniku jak wprawki
początkującego gitarzysty a w refrenie jak trzyosobowa orkeistra symfonicza.
Cóż tam się nie dzieje w tym fragmencie i jak fantastycznie to brzmi! Mało która
kapela potrafi wyczarować tak wiele z kilkunastu sekund muzyki. Z kolei Handler to, zwłaszcza w pierwszej
części, utwór stosunkowo wolny ale nie ma nic wspólnego z rzewną balladą tylko
także stawia człowieka „pod ścianą”, sprawia, że nie sposób nie być przy nim
napiętym i rytmicznie nie kiwać głową. Wszystko dzięki soczystemu, niezwykle
dosanemu riffowi, oraz wokalnemu mistrzostwu świata, które Matthew Bellamy osiąga w refrenie tego
kawałka udowadniając, że jego głos to czwarty instrument tego brytyjskiego
trio. W bardzo podobnym klimacie utrzymany jest Defector niesiony przez genialny riff, jeszcze lepszą
gitarową solówkę, skwierczący bas i dostaojne bębny. Aftermath to z kolei najspokojniejsza
pozycja z całego albumu, kojąca i niosąca uspokojenie ale w pięknym stylu, nie
w sposób „ewryfing gona bi ołrajt”. Dwa utwory zamykające siódmy krążek MUSE są
wyjątkowe, każdy na swój sposób. The Globalist to najdłuższa kompozycja w
historii zespołu, trwająca ponad 10 minut i czterokrotnie zmieniająca klimat.
Ostatni tytułowy kawałek brzmi niczym kościelna pieśń, zaśpiewana a capella w
trójgłosie i kończąca się niczym smashing hit Hoziera słowem „ejmen”.
Drones to fantastyczny, niemal pozbawiony słabych punktów koncept
album o walce człowieka ze zniewoleniem. Przypomina trochę The Wall Pink Floydów, z tymże
w XXI wieku rolę złego pełnią szpiegujące i kontrolujące wszytsko drony.
Przekaz jednak i co ważniejsze jakość muzyki pozostają te same.
Od zamachów w Paryżu minął tydzień. 14 listopada, czyli dzień po zamachac w stolicy Francji swój trzeci, po występach 10 i 11 listopada, koncert miało zagrać U2. Show miał być transmitowany w HBO i wydany później na DVD. Z wiadomych przyczyn koncert się nie odbył. Wczoraj i w środę Bono i spółka grali jednak w Belfaście. W pierwszych koncertach zagranych po tragicznych wydarzeniach paryskich zespół nawiązał do nich m.in. podczas City Of Blinding Lights. Film oraz więcej zdjęć możecie zobaczyć na https://twitter.com/hashtag/strongerthanfear
Tegoroczna trasa zespołu jest naprawdę wyjątkowa. Podczas koncertów obok irlandzkich muzykó pojawili się już Penelope Cruz, dwóch Polaków, Noel Gallagher, Patti Smith i wielu innych. Wczoraj z kolei podczas wykonywania Angel Of Harlem, przy którym gościnnie występują z zespołem również fani wybrani przez Bono spośród widowni, na scenę zawitało dziecko. Trudno o większy i piękniejszy kontrast do tego co wydarzyło się tydzień temu.
Wszystkim spragnionym dobrych, rockowych dźwięków na żywo polecam koncerty grupy Cinemon. Listę miejsc, w których panowie zagrają jeszcze w tym roku znajdziecie TU. A spodziewać możecie takich oto dźwięków:
Kiedy kilka tygodni temu słuchałem tych piosenek na żywo wydawało się, że dotyczą wyłącznie przeszłości. Niestety tylko się wydawało. Nadal wierzę, że kiedyś przestaną być aktualne.
Dzisiejszy dzień przyniósł ogłoszenie nowego składu rządu. I chociaż Bonomuza w kwestii polityki ma identyczne zdanie jak Indios Bravos w piosence Tak To Takto dziś czas na muzyczne przedstawienie trzech nowych ministrów.
1)
2)
3)
Można by powiedzieć "wyszło szydło z worka". A może lepiej "tiki tiki polityki".
Idę o zakład, że każdy z Was słyszał ten kawałek
przynajmniej kilka razy. Od pewnego czasu First to stały gość wielu rozgłośni
radiowych. Od ponad dwóch tygodni w sklepach muzycznych dostępny jest już piąty
studyjny album Amerykanów. Dziś spotkałem się z nim po raz pierwszy i z
całkowitą pewnością mogę stwierdzić, że nasza znajomość będzie trwać. Choćby z powodu tak fantastycznych numerów
jak ten poniżej.
Recenzja całego albumu już wkrótce na Bonomuzie. Wkrótce - czyli nim spadnie ostatni żółty, jesienny lyść.
Podczas pierwszego przesłuchania Anthems For Doomed Youth przecierałem uszy ze zdumienia. Pierwszy od 11 lat studyjny album The
Libertines to, dla mnie jak na razie, najbardziej pozytywne muzyczne zaskoczeniem tego roku. Po pierwsze dlatego, że się ukazał, po drugie
ponieważ po promującym go Gunga Din spodziewałem się raczej krążka wydanego na
siłę. Tymczasem wspomniany pierwszy singiel jest jednym z jej trzech
najsałbszych ogniw tej fantastycznej płyty.
Bardzo często obcując z Hymnami Dla Otępiałej Młodzieży mam
wrażenie, że w odtwarzaczu znalazła się nowa nieznana wcześniej płyta The
Clash. Otwierające całość Barbarians, które zwłaszcza w refrenie brzmi jak
młodszy brat Rudie Can’t Fail, zachwyca energią, zmiennością rytmu i przebojowością
w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dalej jest jeszcze lepiej. Nie potrafię opisać euforii,
która ogarnia mnie za każdym razem, gdy słyszę Fame and Fortune. To właśnie w
tej piosence The Libertines udowadnia, że nadal jest zespołem fenomenalnym,
kwartetem, którego żadnej cześci nie da się zastąpić, który brzmieniem
akustycznej gitary potrafi zmusić do skakania pod sufit a piękne, niebanalne
melodie gra w tak niewymuszony sposób, iż ma się wrażenie, że zostały one
zarejestrowane na spotkaniu przyjaciół przy ognisku. Jeszcze bardziej ogniskowo brzmi Iceman, którego środkowy
fragment zaczynający się od słów „Those winter nights they walked around the
river” stanowi dla mnie esencję muzyki, ta prosta harmonia za każdym razem
sprawia, iż ogarnia mnie fala przyjemnego ciepła. You’re My Waterloo to z kolei początkowo niemal solowy popis
Pete’a Doherty’ego, śpiewającego w towarzystwie fortepianu jeden z najpiękniejszych
słodko-gorzkich utworów, jakie słyszałem w życiu. Pozostali muzycy dołączają dopiero
mniej więcej w połowie piosenki, natomiast gitarowa solówka zagrana przez Carla
w towarzystwie „gościnnej partii wiolonczeli” dosłownie rozdziera serce.
Każda z dwunastu propozycji na Anthems For Doomed Youth
warta jest poświęcenia jej kilka minut Nawet jeśli cześć z nich pozornie wydaje
się być przeciętnymi kawałkami to w pewnym momencie „zabijają one ćwieka”, po którym
pozostaje tylko zadać sobie pytanie w
jaki sposób oni z prostych rozwiązań tworzą rzeczy tak niebanalne i chwytające
za gardło.
Gorąco polecam ten album, nawet
jeśli nazwę The Libertines usłyszeliście właśnie po raz pierwszy.