Pierwszy zespół, który zobaczyłem na głównej scenie to 30 Seconds To Mars. Kolega, dla którego band Jareda Leto był głównym magnesem przyciągającym do Krakowa opowiadał mi, że zespół ten słynie ze świetnych koncertów z piękną oprawą. Niestety nie odnalazłem w występie Amerykanów żadnej z tych rzeczy. Lider grupy bardzo starał się nawiązać kontakt z publicznością powtarzając w kółko „everybody scream” albo „dżamp jump” oraz miotając się po scenie. I trzeba przyznać, że ludzi to ruszało. Mnie niestety nie. Odebrałem 30 Seconds To Mars jak gitarowy, nie do końca zgrany boysband, który przez 90 procent swego występu muzycznie nie zaprezentował nic ciekawego czy oryginalnego. Ot takie łupanie dla nastolatków, którym wydaje się, że słuchają czadowej, mocnej muzyki. Jared Leto cały czas pompował atmosferę ale wydawało mi się to sztuczne. Po godzinie koncertu, który kompletnie mnie nie ruszył przyszedł czas na bisy, na które lider zespołu wyszedł tylko w towarzystwie gitary. I dla tych 10 minut warto było tego dnia znaleźć się w Krakowie. Piękny, akustyczny set z największymi przebojami zespołu udowodnił, że kiedy Jared Leto przestaje udawać rockmana a skupia się na muzyce efekt jest piorunujący. Dopiero przy akustycznej gitarze i przy braku festyniarskich krzyków rodem z gali disco-polo dało się dostrzec piękno tego zespołu i głosu jego lidera. Fantastycznie wyszło From Yesterday, chóralnie wyśpiewane przez publiczność. I dla mnie to był najlepszy moment jeśli chodzi o kontakt zespołu z publicznością, który po kilku akustycznych numerach dołączył do swego wokalisty.
Po koncercie 30 Seconds postanowiliśmy uzupełnić nieco płyny. Niestety w strefie gastronomicznej połączonej z ogródkiem piwnym spotkał nas mały „zonk”. Piwo o pojemności 0,4 litra było lane do kufli półlitrowych, na oko oczywiście. Browar, będacy głównym sponsorem innego festiwalu organizowanego przez Alterart, moim zdaniem, wizerunkowo dużo więcej stracił niż zyskał na tej imprezie. Nie przyjechałem na ten festiwal w celu picia piwa ale za każdym razem po odebraniu plastikowego kubka z zawartością miałem wrażenie, jakbym kupił z grilla ugryzioną kiełbasę. Na szczęście muzyka zatarła nieco to kiepskie wrazenie.
Koncerty Chemical Brothers zawsze stoją na przynajmniej dobrym poziomie. I tak samo było w Krakowie. Świetne nagłośnienie, bas wgniatający w glebę i ciekawe, wkręcające wizualizacje to znak markowy Chemicznych. Elektronicznym, na maksa energetycznym dźwiękom towarzyszyły przemarsz robotów, parada zwierząt i wiele innych kosmicznych animacji. W porównaniu do występu na Openerze set był bardziej zróżnicowany, tzn. „piosenki” serwowano na przemian z instrumentalnym techno-party. I taka setlista wypadła, moim zdaniem, lepiej niż w Gdyni, gdzie po fantastycznych pierwszych 30 munutach zrobiłi się nieco nudno.
Pierwszy dzień festiwalu zaknął łódzki L.STADT, który o północy pojawił się na Coke Stage. I było to zamkniecie przez duze "Z". Ciekawa i oryginalna alternatywa plynaca z glosnikow sprawila, ze wyszedlem z pierwszego dnia festiwalu z duzym "rogalem" na twarzy.
Nie bylem, ale slyszalem podobne opinie. Ze 30 second to Mars wypadlo fatalnie, a Chemiczny na swoim poziomie.
OdpowiedzUsuń