Na pierwszym dniu festiwalu pojawiłem się około 17:30 i aż
do samego końca nie nudziłem się ani sekundy, mało tego, każda minuta
pierwszego dnia wypełniona była świetną muzyką. Mela Koteluk to nie moja muzyczna bajka, jej koncertu na
Warsaw Stage czyli w namiocie słuchałem więc konsumując przedwczesną,
festiwalową kolację. Ładne, profesjonalnie wykonane piosenki w wersjach nie
różniących się od tych, które znam z radio. O 18 na Rochstar Crew Stage, najmniejszej festiwalowej
scenie wystąpił polski Terrific Sunday. Ich koncert zgromadził ledwie
kilkadziesiąt osób, być może w porywach była ich setka, a szkoda bo zespół
zaprezentował kawał porządnej muzyki, z ciekawym wokalem i fajnymi aranżacjami
kawałków w stylu przypominającym momentami Placebo.
Chwilę później na Orange Stage - głównej scenie
zainstalowali się Crystal Fighters. Kto choć raz widział Wojowników wie, że
każda sekunda ich show to istny żywioł. Tradycja
została podtrzymana, mimo dość trudnej pory koncertu. Statywy mikrofonów
ozdobione kwiatami, białe stroje muzyków, taniec i wiecznie uśmiechnięte twarze
wokalistek, wokalista z głosem niczym Żwirek lub Muchomorek, folkowe dźwięki,
chwytliwe melodie i elementy elektro w połączeniu dające klimat fantastycznej,
tanecznej imprezy odbywającej się gdzieś w ciepłej krainie szczęśliwości i
radości. W dodatku mój zdecydowany faworyt z repertuaru Crystal Fighters czyli
I Love London jak zwykle rozwalił system.
Nigdy wcześniej nie widziałem na żywo Afromental, nie znałem
też specjalnie ich twórczości, mimo iż kilka osób przekonywało mnie iż "to
zdolne chłopaki". Kilka kawałków, które usłyszałem w ich wykonaniu na OWF
zdają się potwierdzać tą tezę, wkręcająca, świetnie wykonana muza łącząca wiele
gatunków sprawiła iż po wybrzmieniu każdej z piosenek chciałem powiedzieć
"szacun". Czar prysł kiedy Łozo się odezwał. Jego nawijka miała chyba
w założeniu być motywacją dla innych aby wierzyli siebie, robili to co kochają
i nie poddawali się napotykając przeszkody. Byłoby super, gdyby nie forma, w
jakiej owa pogadanka się odbyła. Zdecydowanie lepiej dla wszystkich byłoby,
gdyby Afromental skupił się na graniu. Narcyzm, zadufanie, wklejane na siłę
amerykańskie powiedzonka, przechwałki, przydługi bełkot bijący z wypowiedzi ich
frontmana sprawiły iż czym prędzej postanowiłem opuścić namiot, tym bardziej iż
na najmniejszej scenie zaczynała występ Agyness B. Marry. Poczułem się na jej
koncercie trochę jakbym cofnął się o 45 lat i znalazł na festiwalu Woodstock.
Fantastycznie wypadł również Hey prezentując przegląd
kawałków z ponad 20-letniej działalności. Słucham tego zespołu od pierwszej
płyty, towarzyszył mi w mojej muzycznej drodze od zawsze ale właśnie podczas
tego koncertu po raz pierwszy poczułem, że ta grupa to legenda polskiego rocka.
Ilość genialnych utworów, które ma w swoim dorobku po prostu poraża. Piękne
jest też to iż zespół nadal kombinuje, nowa wersja Wczesnej Jesieni po prostu
wbiła mnie w trawę, możecie jej posłuchać od siódmej minuty poniższego linka.
Pozostaje tylko zawtórować Kasi, która jak zwykle rzucała po
każdej piosence rozczulające "nooooooooooo, dziękujemy bardzo".
Największym pozytywnym zaskoczeniem był jednak zespół Three
Days Grace, który, z całą stanowczością dał absolutnie najlepszy koncert całego
pierwszego dnia OWF. Poszedłem na niego z ciekawości wyszedłem ze szczęką
opuszczoną niczym do kopania trzeciej linii metra. Mocne, gitarowe riffy,
ekspresyjny wokal, tłum skandujący nazwę kapeli, szaleństwo pod sceną i godzina
fantastycznej gitarowej, czadowej muzy sprawiła iż wyglądałem jak clown gotowy
do roboty, w przeciwieństwie do cyrkowca mój uśmiech spowodowany był jednak nie
makijażem tylko szczęściem.
Wisienką na torcie tego piątkowego wieczora miał być Noel
Gallagher i jego High Flying Birds, będące namiastką Oasis, która jak wieść
gminna niesie jest o krok od reaktywacji. Oba solowe albumu starszego z braci
G. są naprawdę świetne, stąd czekałem na jego pierwszą wizytę w Polsce z dużą
zajawką. Trzeba przyznać, iż Noel ma pecha do Warszawy, podczas jedynego,
polskiego koncertu Oasis nie przyjechał z zespołem, gdyż chwilę wcześniej pobił
się z bratem, w tym roku jego występ okraszony był burzą i deszczem padającym z
intensywnością wody wylewanej z wiadra. Aura sprawiła iż pod sceną zebrała się
naprawdę garstka, myślę, że nie więcej jak 2000 osób, od połowy koncertu
bardziej niż na zabawie skupiająca się na tym, by jakoś przetrwać.
Na szczęście
było ciepło, choć i tak po 45 minutach stania pod prysznicem, mając przemoczoną
każdą, najmniejszą część ubrania imprezowy nastrój nieco mi przygasł. Tak, czy
inaczej, Noel dał radę, bez żadnej buty i zbędnego gwiazdorstwa zagrał po
prostu ponad godzinę świetnej muzyki, na którą złożyły się również 4 kawałki
Oasis. Z każdego zagranego dźwięku czuć było iż ów pan to muzyczny czarodziej, jestem mega szczęśliwy iż mogłem być tego świadkiem, było pięknie. Niestety atmosfera
pod sceną była równie świetna, co aura, czego efektem był chyba brak Whatever,
granego zarówno na wcześniejszych, jak i późniejszych koncertach. Straszna
szkoda, bo nie mam wątpliwości, że przy normalnych warunkach mógł być to
koncert, którego na długo nie zapomnieliby zarówno Noel jak i jego fani. Liczę na szybką powtórkę w hali.
Papa Roach, którego koncert częściowo pokrywał się z
Gallagherem, grał na szczęście pod namiotem. Bo kończącym występ pana G Don't
Look Back In Anger pobiegłem więc poskakać przy nieco mocniejszych dźwiękach.
Czad był, przy Getting Away With Murder czy Last Resort nie mogło być inaczej.
Tłum został porwany, jednak chyba w nieco mniejszym stopniu niż przez grających
bardzo podobną muzykę i występujących chwilę wcześniej na tej samej scenie
Three Days Grace.
Koncertów The Chemical Brothers i Goorala niestety nie
doczekałem z powodu totalnego przemoczenia. Ale nawet bez nich był zdecydowanie
jeden z najlepszych festiwalowych dni w moim życiu.
Na koniec kilka słów odnośnie organizacji. Przenosiny na Tor Wyścigów na Służewcu, zgodnie z przewidywaniem okazały się strzałem w dziesiątkę. Dużo większy teren, dający poczucie plenerowego festiwalu, brak największej zmory poprzednich edycji na stadionach Narodowym i Legii czyli problemów z nagłośnieniem oraz trzy sceny ustawione w odległości 2-minutowego spaceru umożliwiający przemieszczanie się między koncertami oraz możliwość przemieszczania się z piwem po całym terenie festiwalu to cztery naprawdę duże organizacyjne plusy tegorocznego OWF.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D