Wiadomość o reaktywacji Backstreet Boys i ich
koncercie w Polsce przyjąłem z dużą radością. Trudno zliczyć imprezy, które kręciły się w rytm
przebojów tej piątki, ilość obitych kolan podczas wygłupów przy „Get Down” czy
liczbę mega radosnych chwil, którym, mimo generalnej polewki z boys bandów,
towarzyszyła muza Chłopców z Tylnych
Ulic. W latach licealnych ta grupa była na tyle obecna w naszej świadomości, że
wcieliliśmy się w nią nawet podczas kabaretu studniówkowego, wcześniej ćwicząc
choreografię z występu na rozdaniu nagród MTV z 1997 roku. Nigdy wcześniej nie
byłem na koncercie boys bandu ale występu BSB przegapić po prostu nie mogłem.
Podobnie pomyślało chyba tysiące innych osób bo bilety na Torwar zostały
wyprzedane co do sztuki wiele tygodni przed imprezą.
Miałem lekkie obawy czy podczas owego show w głowie
nie będzie grać mi nieustannie piosenka „i co ja robię tu? U u, co ty tutaj
robisz?”, czy nie obejrzę cukierkowej szopki z playbacku, z panami w średnim
wieku udających nastolatków. Reakcja na wyjście zespołu tylko te obawy
spotęgowała. Rozglądając się po sali widziałem w ogromnej większości swoich
równolatków, zastanawiałem się więc jaka idea przyświecała paniom wydającym ze
swych gardeł przeszywający uszy pisk. Najpewniej chciały przypomnieć sobie
swoje nastoletnie reakcje na swoich dawnych idoli lub przypomnieć im samym
czasy, gdy byli piękni i młodzi. Na szczęście mniej więcej w połowie koncertu
ów jazgot zaniknął i przerodził się w normalne brawa, bo też Backstreet Boys z
każdym kolejnym zagranym kawałkiem udowadniali, że są po prostu grupą niezłych
muzyków.
Można śmiać się ze stylu czy tekstów tych piosenek,
nie lubić go czy nie rozumieć ale nie można przejść obojętnie obok faktu, że
wszystko co zespół zaprezentował podczas koncertu zaśpiewane było na żywo i na
bardzo wysokim poziomie. Poza tym mam wrażenie graniczące z pewnością, że wiele
z piosenek Backstreet Boys przy odrobinie innej aranżacji wykonane przez
„prawdziwy” popowo-rockowy zespół, choćby U2 czy Coldplay, stałoby się wielkimi
hitami zajmującymi topowe miejsca w plebiscytach na kultowe ballady czy
przeboje.
Chociażby takie Shape Of My Heart, utwór który zrobił na mnie największe wrażenie z całego koncertu.
Świetnie wypadły także inne wolniejsze hiciory na czele z As Long As You Love Me czy Show Me The Meaning Of Being Lonely. Super było usłyszeć na żywo We've Gotta Going On, pierwszy singiel zespołu, który mimo upływu 20 lat nadal niesie w sobie energię, podobnie zresztą jak Everybody. Zespół zaprezentował również kilka nowych utworów z tegorocznej płyty, ale żaden nie zapadł mi w pamięć i śmiało można stwierdzić, że raczej nie dorównają one swoim poprzednikom sprzed lat.
Scenografia nie była przesadnie rozbudowana, choć
ciekawe wrażenie robiła wielopoziomowa, dość głęboko wysunięta scena z
ciekawymi lecz skromnymi efektami wizualnymi. Panowie sprawiali wrażenie mocno
zdystansowanych do siebie i autentycznie radosnych z powodu ponownej możliwości
wspólnych występów. Nie trzeba było być specjalistą od "szubi dubi ken
dęs" by dostrzec chwilowy brak synchronizacji w prezentowanej przez zespół
choreografii. Nie przeszkadzało to jednak zupełnie w odbiorze muzyki. Środkowa
część koncertu wykonana została w towarzystwie akustycznych gitar i
instrumentów perkusyjnych, na których grała cała piątka BSB. Nie siedzę głęboko
w temacie boysbandów ale nie wydaje mi się to powszechne dla tego rodzaju grup.
Witam, może i są w średnim wieku, ale przemawia przez nich doświadczenie muzyczne.
OdpowiedzUsuńJa tam lubię sobie posłuchać zespołów, które przez jakis czas nie wystepowały, a potem do tego wracają.