niedziela, 2 lipca 2017

OPENER 2017

Kilkanaście godzin po zakończeniu piętnastej edycji Openera czas na kilka wrażeń z imprezy. Dawno w składzie tego festiwalu nie było takich muzycznych gwiazd jak Radiohead i Foo Fighters. Choć zachowane w zupełnie innej stylistyce i zagrane na innym poziomie energetycznym koncerty obydwu grup pokazały, że ich miejsce w absolutnym muzycznym topie jest bardziej niż zasłużone. W występie Radiohead najbardziej rzucało się w uszy, to jak dobrym muzykiem jest każdy z jego członków. Całość wykonana wręcz perfekcyjnie, z ciekawą listą utworów, spośród których najbardziej zabrakło No Suprises. Sceniczny kontakt Toma z publicznością polegał głównie na „ha ha ha ha” wypowiadanym co 5 piosenek. I choć nie jest to nie do końca moja bajka to muszę przyznać, że artyści stworzyli tak fantastyczny i pełny skupienia klimat, że rozbudowane gadanie pomiędzy piosenkami nie było absolutnie potrzebne. Jedyny moment, w którym zrobiło się jakby nudniej to czas pomiędzy Airbag a Idenkit wypełniony głównie utworami, w których melodię zastępuje trans. Poza tym nieco ponad dwie godziny spędzone z kapelą, której absolutnie nie jestem fanatykiem uważam za jedne z lepiej spędzonych 120 minut w życiu. Wrażenie było tak duże, że zwyczajnie nie miałem ochoty na obcowanie tej nocy z kolejnymi dźwiękami.
Przed Radiogłowymi bardzo dobry koncert zagrali Royal Blood. Wokalista narzekał coś na swój głos, przepraszał mówiąc, że w Anglii już by go za coś takiego zabili, ale mówiąc szczerze nie kumam o co mu chodziło. Największym zaskoczeniem z ich występu był fakt, iż w instrumentarium oprócz perkusji zamiast gitary tradycyjnej znajduje się jedynie ta basowa. Słuchając płyty nie wyobrażałem sobie, że tak wysokie dźwięki można wyciągnąć z basówki, przez kilka chwil węszyłem podstęp myśląc ile procent dźwięków idzie z taśmy ale szybko mi przeszło. Klimat i zabawa super tylko pora koncertu zabójcza (18:15).
Drugiego dnia przed Foo Figthers zagrali The Kills. Widziałem ich po raz trzeci ale nigdy dotąd tak radosnych. Fajna i pozytywna energia płynąca ze sceny, dużo uśmiechu i świetnej muzyki tak najkrócej można podsumować ich występ. I tylko Satelite brak…
Trudno w jednym akapicie opisać to, co pokazali w czwartek Foo FIghters. Znam dobrze przynajmniej dwie osoby, które przed koncertem wypowiadały się o twórczości Dave’a i spółki niezbyt pochlebnie a po nim zbierały szczęki z ziemi Babich Dołów. Dodam, że ziemi wyjątkowo tym roku nierównej i porozjeżdżanej. O energii, która kipi od perkusisty Nirvany można by napisać 3 książki, o tym jak fantastyczni muzycy mu towarzyszą dwie kolejne. Mogliśmy tego doświadczyć chociażby podczas przedstawiania zespołu, podczas którego każdy z muzyków prezentował fragment utworu innego artysty podłapywanego po chwili przez pozostałych, między innymi Another One Bites the Dust z repertuaru Queen zaśpiewanego przez bębniarza grupy. Fantastyczny dobór piosenek, gościnny występ Alison, piękna akustyczna wersja Wheels, rozwalająca energią Arlandria to tylko garść smaczków, dzięki którym w czwartek odleciałem na rockową planetę.
Wydarzeniem trzeciego dnia festiwalu był dla mnie z kolei występ Prophets of Rage. Zobaczyć na jednej scenie muzyków Rage Against The Machine, Cypress Hill i Public Enemy oraz usłyszeć podczas tego samego koncertu kawałki wszystkich tych grup brzmiało jak bajka. Spodziewałem się mega energetycznej petardy i się nie zawiodłem. Natomiast fakt, iż podczas tego koncertu zrobi się podniośle i wzruszająco przekroczył granicę mojej wyobraźni. Wszystko za sprawą Like A Stone z repertuaru Audioslave zagranego w wersji bez wokalu w hołdzie dla Chrisa Cornella. Wiedziałem, że Prophets nagrali tę wersję kawałka tuż po śmieci wokalisty ale nie miałem pojęcia, że grają ją na żywo. Wrażenie piorunujące, każdy dźwięk tej piosenki pozbawiony warstwy wokalnej uświadamia jak wiele stracił muzyczny świat po odejściu pana CC. Po raz dwunasty zjawiłem się na Openerze ale takich emocji jak podczas wspominanych trzech minut wcześniej tu nie przeżyłem.
Solówka Toma Morello oraz akordy refrenu na próżno szukające wokalnego wsparcia są ze mną do teraz. Być może z tego powodu słabo odebrałem koncert Brodki. Załapałem się na jej drugą połowę, ciekawy jak numery z Clashes wypadną na żywo ale jakieś to wszystko było niespójne i udziwnione. Na czele z aktualnym wizerunkiem artystki, który kojarzy mi się z połączeniem Grace Jones i Star Treka.
Głównym celem ostatniego dnia festiwalu byli The XX, którzy zaszkoczyli otwarciem koncertu w postaci Intro z debiutanckiego albumu i w ogóle bardzo licznej reprezentacji z tego krążka pomimo wydania w tym roku trzeciej płyty. Była to niespodzianka przyjemna, w przeciwieństwie do czasu trwania koncertu (65 minut). Trochę mało jak na headlinera, choć z drugiej strony przyznaję, że usłyszałem podczas tej godziny wszystkie kawałki, które chciałem a każdy z nich zagrany został przepięknie i klimatycznie. Jedyna rzecz, która naruszyła jednynie ów klimat był solowy fragment łupanki Jamiego XX, na szczęście krótki bo kompletnie niepasujący do delikatnej całości. Podobnie zresztą jak wzmocnione beatem i znacznie szybsze niż w wersji studyjnej Shelter.
Opener 2017 przyniósł wiele muzycznego piękna, już czekam na ogłoszenia na 2018.

1 komentarz:

  1. Opener to raczej nie moja bajka, ale dobrze czytało się powyższą relację. Pozdrawiam i zapraszam do siebie http://dzwiekiwneki.blogspot.com :)

    OdpowiedzUsuń

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D