wtorek, 4 lipca 2017
PISTOLE A RUZE
Na zakończenie fantastycznego muzycznego tygodnia dziś czas na deser w postaci koncertu Guns'n'Roses. Czekałem na tę chwilę 25 lat, od momentu kiedy po raz pierwszy zobaczyłem teledysk do Don't Cry. Gunsi to był mój pierwszy, totalnie ulubiony zespół. Ziomale z podwórka raczej nie pochwalili wyboru, pytali kiedy kupuję lajkry i śmiali się, mówili, że dobra muza to jesynie AC piorun DC i Anthrax. Wytrwałem przy swoim i dziś po raz pierwszy w życiu zobaczę Slasha, Duffa i Axla na jednej scenie. Odliczam godziny, relacja wkrótce. Tymczasem zostawiam Was z Rakietową Królową, której nie powinno dziś zabraknąć na lotnisku Letnany.
niedziela, 2 lipca 2017
OPENER 2017
Kilkanaście
godzin po zakończeniu piętnastej edycji Openera czas na kilka wrażeń z imprezy.
Dawno w składzie tego festiwalu nie było takich muzycznych gwiazd jak Radiohead
i Foo Fighters. Choć zachowane w
zupełnie innej stylistyce i zagrane na innym poziomie energetycznym koncerty
obydwu grup pokazały, że ich miejsce w absolutnym muzycznym topie jest bardziej
niż zasłużone. W występie Radiohead najbardziej rzucało się w uszy, to jak
dobrym muzykiem jest każdy z jego członków. Całość wykonana wręcz perfekcyjnie,
z ciekawą listą utworów, spośród których najbardziej zabrakło No Suprises. Sceniczny
kontakt Toma z publicznością polegał głównie na „ha ha ha ha” wypowiadanym co 5
piosenek. I choć nie jest to nie do końca moja bajka to muszę przyznać, że
artyści stworzyli tak fantastyczny i pełny skupienia klimat, że rozbudowane gadanie
pomiędzy piosenkami nie było absolutnie potrzebne. Jedyny moment, w którym
zrobiło się jakby nudniej to czas pomiędzy Airbag a Idenkit wypełniony głównie
utworami, w których melodię zastępuje trans. Poza tym nieco ponad dwie godziny
spędzone z kapelą, której absolutnie nie jestem fanatykiem uważam za jedne z
lepiej spędzonych 120 minut w życiu. Wrażenie było tak duże, że zwyczajnie nie
miałem ochoty na obcowanie tej nocy z kolejnymi dźwiękami.
Przed
Radiogłowymi bardzo dobry koncert zagrali Royal Blood. Wokalista narzekał coś
na swój głos, przepraszał mówiąc, że w Anglii już by go za coś takiego zabili,
ale mówiąc szczerze nie kumam o co mu chodziło. Największym zaskoczeniem z ich
występu był fakt, iż w instrumentarium oprócz perkusji zamiast gitary
tradycyjnej znajduje się jedynie ta basowa. Słuchając płyty nie wyobrażałem
sobie, że tak wysokie dźwięki można wyciągnąć z basówki, przez kilka chwil
węszyłem podstęp myśląc ile procent dźwięków idzie z taśmy ale szybko mi
przeszło. Klimat i zabawa super tylko pora koncertu zabójcza (18:15).
Drugiego dnia
przed Foo Figthers zagrali The Kills. Widziałem ich po raz trzeci ale nigdy dotąd
tak radosnych. Fajna i pozytywna energia płynąca ze sceny, dużo uśmiechu i
świetnej muzyki tak najkrócej można podsumować ich występ. I tylko Satelite
brak…
Trudno w jednym
akapicie opisać to, co pokazali w czwartek Foo FIghters. Znam dobrze
przynajmniej dwie osoby, które przed koncertem wypowiadały się o twórczości Dave’a
i spółki niezbyt pochlebnie a po nim zbierały szczęki z ziemi Babich Dołów.
Dodam, że ziemi wyjątkowo tym roku nierównej i porozjeżdżanej. O energii, która
kipi od perkusisty Nirvany można by napisać 3 książki, o tym jak fantastyczni
muzycy mu towarzyszą dwie kolejne. Mogliśmy tego doświadczyć chociażby podczas
przedstawiania zespołu, podczas którego każdy z muzyków prezentował fragment
utworu innego artysty podłapywanego po chwili przez pozostałych, między innymi
Another One Bites the Dust z repertuaru Queen zaśpiewanego przez bębniarza
grupy. Fantastyczny dobór piosenek, gościnny występ Alison, piękna akustyczna
wersja Wheels, rozwalająca energią Arlandria to tylko garść smaczków, dzięki
którym w czwartek odleciałem na rockową planetę.
Wydarzeniem
trzeciego dnia festiwalu był dla mnie z kolei występ Prophets of Rage. Zobaczyć
na jednej scenie muzyków Rage Against The Machine, Cypress Hill i Public Enemy
oraz usłyszeć podczas tego samego koncertu kawałki wszystkich tych grup
brzmiało jak bajka. Spodziewałem się mega energetycznej petardy i się nie
zawiodłem. Natomiast fakt, iż podczas tego koncertu zrobi się podniośle i
wzruszająco przekroczył granicę mojej wyobraźni. Wszystko za sprawą Like A
Stone z repertuaru Audioslave zagranego w wersji bez wokalu w hołdzie dla
Chrisa Cornella. Wiedziałem, że Prophets nagrali tę wersję kawałka tuż po
śmieci wokalisty ale nie miałem pojęcia, że grają ją na żywo. Wrażenie piorunujące,
każdy dźwięk tej piosenki pozbawiony warstwy wokalnej uświadamia jak wiele
stracił muzyczny świat po odejściu pana CC. Po raz dwunasty zjawiłem się na Openerze
ale takich emocji jak podczas wspominanych trzech minut wcześniej tu nie
przeżyłem.
Solówka Toma
Morello oraz akordy refrenu na próżno szukające wokalnego wsparcia są ze mną do
teraz. Być może z tego powodu słabo odebrałem koncert Brodki. Załapałem się na
jej drugą połowę, ciekawy jak numery z Clashes wypadną na żywo ale jakieś to
wszystko było niespójne i udziwnione. Na czele z aktualnym wizerunkiem
artystki, który kojarzy mi się z połączeniem Grace Jones i Star Treka.
Głównym celem ostatniego
dnia festiwalu byli The XX, którzy zaszkoczyli otwarciem koncertu w postaci
Intro z debiutanckiego albumu i w ogóle bardzo licznej reprezentacji z tego
krążka pomimo wydania w tym roku trzeciej płyty. Była to niespodzianka
przyjemna, w przeciwieństwie do czasu trwania koncertu (65 minut). Trochę mało
jak na headlinera, choć z drugiej strony przyznaję, że usłyszałem podczas tej
godziny wszystkie kawałki, które chciałem a każdy z nich zagrany został
przepięknie i klimatycznie. Jedyna rzecz, która naruszyła jednynie ów klimat
był solowy fragment łupanki Jamiego XX, na szczęście krótki bo kompletnie
niepasujący do delikatnej całości. Podobnie zresztą jak wzmocnione beatem i
znacznie szybsze niż w wersji studyjnej Shelter.
Opener 2017
przyniósł wiele muzycznego piękna, już czekam na ogłoszenia na 2018.
Subskrybuj:
Posty (Atom)