Nie lubię kiedy polskie
zespoły śpiewają po angielsku. Często mam wrażenie, że ucieczka od polskiego
tekstu spowodowana jest brakiem czegoś sensownego do powiedzenia. Po angielsku
brzmi przecież lepiej, a część w ogóle nie zrozumie. Taka sytuacja nie dotyczy
na szczęście debiutanckiej płyty Lilly Hates Roses. Naprawdę dawno nie
słyszałem piosenek z tak dobrą warstwą liryczną. Niemal każda z umieszczonych na
Something To Happen kompozycji urzeka niebezpośrednim, poetyckim i
trafiającym w sedno tekstem, którego słowa stawiają przed oczyma obrazy chwil,
które przeżył chyba każdy. Zdecydowana większość dotyczy relacji międzyludzkich
oraz bezpowrotnie mijającego czasu. Moimi dwoma faworytami są pięknie opisujące
3 fazy życia All I Ever oraz piorunujące wezwanie do zakończenia bezsensownego
związku w postaci Only A Thought.
Dość powakacyjnej zamuły !!! Od dziś startujemy z nową ramówką Bonomuzy. No może bez przesady, ze z ramówką, w końcu to blog a nie rejdjoł gaga czy Romantica TiVi ale od jesieni wprowadzamy tu kilka nowości. Pierwszą z nich będzie płyta tygodnia, której jak sama nazwa wskazuje będziemy słuchać przez cały miesiąc. ;-))) A tak poważnie to co poniedziałek będziemy "brali na warsztat" kolejne albumy, w większości te nowe ale również i klasyki.
Oprócz tradycyjnej recenzji na fejsbookowym profilu Bonomuzy będziemy również codziennie słuchać najciekawszych kawałków z niej pochodzących.
Na pierwszy ogień fantastyczny polski debiut: Lilly Hates Roses!
Dziś przypada data oficjalnej premiery nowej płyty PLACEBO. Mimo tego kupić Loud Like Love się dziś nie dało, ot taka forma "promocji" w czasach, gdy płyty kupowane są na potęgę. Dość sarkazmu. Jeszcze dziś pojawi się bowiem okazja usłyszenia wszystkich nowych utworów angielskiego trio i to w wersji "live". O 20 czasu angielskiego, czyli o 21 w Polsce PLACEBO rozpocznie koncert, który można będzie zobaczyć na Youtubie. Zachęcam do oglądania poprzez kliknięcie w TEN LINK.
Na warszawski koncert
Rogera Watersa zdecydowałem się „last minute”, w pełnym tego słowa znaczeniu. Dźwiękowa żenada na lipcowym występie Depeche Mode zniechęcała mnie
do ponownego odwiedzenia Stadionu Narodowego, ostatecznie zwyciężył jednak
sentyment i ogromny szacunek do płyty The Wall. W związku z kupnem biletu na
kilka godzin przed rozpoczęciem show jedyną dostępną opcją było odebranie go
pod stadionem. Widząc liczącą około 500 osób kolejkę stojącą w tym samym celu
do 4 (słownie: CZTERECH) okienek na niecałą godzinę przed planowaną godziną
rozpoczęcia koncertu szacowałem, że przynajmniej połowa z nich nie łącznie ze
mną nie zobaczy występu Watersa od początku. Szczęśliwie znalazłem się w
odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, w którym organizator na kwadrans przed ęgodziną zero" niespodziewanie postanowił uruchomić dwa kolejne punkty odbioru biletów.
Dlaczego nie były one otwarte od początku pozostanie zagadką . W
każdym razie przestrzegam przed wybieraniem opcji „odbierz przed koncertem”, bo
zorganizowane jest to przez Live Nation w żenujący i odbiegający od wszelkich standardów sposób,
zwłaszcza biorąc pod uwagę ceny biletów. No chyba, że ktoś lubi podkręcać się
przed koncertem na zasadzie „zdążę czy może nie bałdzo”. Ja miałem mega farta,
ale nie jestem pewny czy udało się wszystkim, mimo iż koncert rozpoczął się z
półgodzinnym opóźnieniem.
Dość jednak o organizacji
bo to co zobaczyłem 20 sierpnia na scenie Narodowego było bez najmniejszych
wątpliwości najlepszym muzycznym show, jakie moje oczy kiedykolwiek widziały. Jeszcze
przed rozpoczęciem w oczy rzucała się dekoracja w postaci ściany z białych
cegieł sięgająca od dwóch krawędzi sceny
aż do trybun. Podczas całego koncertu pełniła ona funkcję ekranu, na którym
wyświetlano liczne zdjęcia i animacje w ogromnej większości ukazujące
przerażające konsekwencje wojny. Najciekawsze w tej ścianie było jednak to, iż
przez całą pierwszą godzinę była ona rozbudowywana. Nie widziałem jeszcze
koncertu, w którym scenografia zmienia się na oczach widzów non stop, dzięki
czemu jest budowana scenografia, dzięki
czemu ciągle zmieniała się perspektywa widzenia sceny, aż do momentu, gdy
muzyków widać było jedynie przez male okienka. Już przy otwierającym The WallIn The Flesh? Nad głowami wszystkich przeleciał samolot wypuszczony spod dachu
stadionu, który z hukiem roztrzaskał się o sceniczne głośniki. Przy Another
Brick On The Wall zobaczyliśmy monstrualnych rozmiarów kukłę nauczyciela
grożącego kilkunastu znajdującym się na scenie dzieciom śpiewającym refren
piosenki. Wcześniej na białej ścianie i telebimach wyświetlono falującą wodę,
która nie wiem jaki cudem widoczna była w poziomie dając efekt zalewania całego
stadionu przez morze. Nie sposób opisać całej sztafety wizualnych efektów,
oddzielną wagę trzeba natomiast poświęcić dźwiękowi, co do jakości którego
miałem największe obawy. W miejscu, w którym siedziałem był on po prostu
fenomenalny...