Pierwsza edycja Rock Im
Park odbyła się w 1993 roku w Wiedniu, kolejne trzy w Monachium. Od czerwca
1997 festiwal na stałe zagościł w Norymbergi, w tym roku odbyła się jego 19.
edycja. Po raz pierwszy w historii festiwal został całkowicie wyprzedany i to na
długo przed jego rozpoczęciem, bo jeszcze w marcu. Z wielką radoscią i nieco
mniejszym opóźnieniem zapraszam na relację z tego święta muzyki.
Na początek kilka zdań o
sprawach organizacyjnych. Na teren festiwalu najłatwiej dostać się podmiejskim
pociągiem. Podróż z centrum rozłożona na 5 stacji zajęła 10 minut od centrum. Duża
część osób spędziła ja wpatrując się w plecy sąsiadów, na których wypisane były
line-upy różnych wcześniejszych festiwali. A ponieważ tego dnia miałem na sobie
koszulkę z jednej z edycji Openera namawiałem współpodróżników, którzy sami
zaczepili mnie słowami „what a great line up” do odwiedzenia Gdyni.
O ile dojazd poszedł
bardzo sprawnie, to z „wjazdem” na teren festiwalu było już znacznie gorzej.
Kolejka do wymiany biletów na opaski szła dość opornie, a bramek wejściowych na
teren festiwalu było maksymalnie 10. Co ciekawe opaski zamiast tradycyjnego
„imadła” mocowane były do rąk za pomocą dziwnej maszyny do szycia. Całość
„operacji” zajęła nam ponad godzinę, przez co nie zdążyłem na występ The
Stranglers i The Rifles.
Kontrole przy wejściu są
symboliczne i służą jedynie wyłapaniu niebezpiecznych przedmiotów a nie
uprzykrzaniu życia festiwalowiczom. Legalnie można wnieść litr dowolnego napoju
w kartonie, także wysokoprocentowego, który swoją drogą można kupić również na
terenie festu. Za plastikowe kufle na piwo i inne napoje pobierana jest kaucja
w wysokości 1 Euro, co skutecznie eliminuje problem walających się pod nogami
śmieci. Strefa gastronomiczna to standard: fast food, kuchnia azjatycka, włoska
oraz nieśmiertelny Wurst.
Teren festiwalu robi
spore wrażenie. Mimo nazwy nie odbywa się on w parku (w którym znajduje się
pole namiotowe) tylko na Zeppelinfeld, miejscu defilad, które swego czasu
upodobał sobie bardzo pewien Adolf. Główna scena umieszczona jest pomiędzy
kamiennymi ruinami trybun, które mimo iż nie można z nich korzystać tworzą
niesamowity efekt. Stojąc tam ma się wrażenie przebywania w niecce lub wewnątrz
wielkiej piramidy, ogrom tej ograniczonej przestrzeni robi kolosalne wrażenie. Stając
plecami do sceny widać dodatkowo stadion ligowy FC Nurnberg.
Pierwszy koncert, na który udało mi się załapać to Enter Shikari. Mimo wczesnej godziny panowie zachowywali się na scenie jak po niezłym speedzie. Jazda na wózkach do przewożenia wzmacniaczy i skakanie po sprzęcie to tylko pierwsze przykłady z brzegu. Co ważniejsze akrobacjom tym towarzyszył kawałek porządnej, mocnej muzyki ozdobionej agresywną elektroniką.
Chwilę po zakończeniu
„Enter skoków” na drugiej scenie zameldowali się The Maccabees. Ich delikatna
muzyka mocno kontrastowała z poprzednio wspomnianym zespołem a tym bardziej
jego następca na scenie głównej w postaci Refused. Ciekawym doświadczeniem było
słuchanie leniwych, kojących dźwięków tych pierwszych przeplatywanych
hardkorowym rykiem tych drugich. The Maccabees skutecznie zachęcili mnie aby
przyjrzeć się im dokładniej podczas Openera.
Trzecia, najmniejsza
scena Rock Im Park mieści się w hali wielkości mniej więcej połowy Torwaru, z
tymże wejść można jedynie na płytę. I to właśnie w Club Stage zobaczyłem
największy odlot dnia pierwszego. Nazywali się Kobra And The Lotus. Wężem byli
zapewne trzej metalowcy z piórami do pasa a kwiatkiem wokalistka o wyglądzie
zbliżonym do Shakiry. Podczas gdy jej koledzy łuapali na ostro zakończonych
gitarach oldskulowy metal, nieustannie machając przy tym włosami, Lotus piała
gardłowym sopranem w taki sposób, że przez długi czas miałem wrażenie, iż
trafiłem na kabareton. Lubię od czasu do czasu posłuchać ostrej muzyki ale ta brzmiała
jak z epoki kamienia łupanego lub jakby gitarzyści złapali za instrumenty
tylko po to, by móc pokazać ze sceny „rogi szatana”. O wiele gorzej wypadli
jednak grający po Kobrze na tej samej scenie Twin Atlantic. Spóźnieni, bez
energii, bez pomysłu i klimatu, bardzo słabo.
Równolegle na Alternastage
prezentowali się The Ting Tings. Nie mam szczęścia do tego zespołu, bo na
każdym festiwalu łapię się tylko na krótkie lecz obiecujące fragmenty ich
występu. Na Rock Im Park wystąpili o godzinie 17 i była to bardzo dobra pora
aby rozbudzić organizm lekkim „dęsem”.
c.d.n.