niedziela, 10 października 2010
MUZYCZNY KLASYK: PEARL JAM - TEN
Etykiety:
MUZYCZNE KLASYKI
10.10.10 to idealna data żeby przypomnieć o jednej z najważniejszych płyt początku lat dziewięćdziesiątych. Kiedy Ten pojawiła się na rynku dość szybko odstawiłem ją na półkę, więcej czasu poświęcając twórczości Nirvany. Dziś zarówno Nevermind jak i debiutanckie dzieło Pearl Jam są w mojej piątce płyt wszechczasów.
Fenomenalne Once, rozpoczynające album od zawsze kojarzy mi się z psem zerwanym z łańcucha, dzikim poczuciem wolności, początkiem wakacji i rozpierającą energią. Początkowe kilkadziesiąt sekund nie wskazuje wcale na utwór energetyczny, kiedy jednak tajemnicze dźwięki zastępuje gitarowy riff, do którego dołącza po chwili bas i Eddie Vedder chwilowy, pozorny spokój idzie w zapomnienie. Kawałek rozpędza się z każdym kolejnym dźwiękiem, a przyspieszający fragment przed refrenem i wokalny wybuch już w nim mają siłę taranu.
Even Flow, choć minimalnie spokojniejszy, to podtrzymuje ten klimat. Szczególnie uwagę przyciągają fantastyczne, różnorodne gitarowe zagrywki stanowiące kontrapunkt dla linii wokalnej.
Alive stanowi najlepszy przykład na to jak zrobić kawałek wolny i przebojowy ale jednocześnie absolutnie nie nudny i rażący prądem niczym piorun.
Ładunek emocjonalny zawarty w tym numerze powoduje, iż niemal przy każdym odsłuchaniu przechodzą mnie dreszcze. Oddzielny temat to poruszające słowa i ekspresja Veddera przy ich śpiewaniu. Zwłaszcza końcowy fragment zaczynający się od słów „is something wrong she says” rzuca na glebę, podobnie zresztą jak kończąca Alive solówka. Why Go nawiązuje zarówno do niej jak i rosnącego tempa w Once.
Z kolei Black to muzyczne arcydzieło, chyba najpiękniejsze na płycie. O takich piosenkach trudno pisać, bo jakkolwiek wyszukanych porównań by się nie użyło, jakkolwiek dużo podniety włożyło w opisujące je zdanie nie oddadzą one choćby w połowie piękna zawartego w jej dźwiękach. Słuchając tej cudownej kompozycji i zamykając oczy przez kilka minut można znaleźć się poza Ziemią.
Jeremy, który przyniósł Pearl Jam wielką sławę nigdy nie był moim faworytem ale w środku płyty brzmi dużo lepiej niż jako singiel. A następujące po nim Oceans uważam za najsłabsze ogniwo tej rewelacyjnej płyty. Przebudzeniem z chwilowego letargu jest Porch, najmniej dopracowane ale ujmujący bezpośredniością i prostotą formy energetyczny kawałek.
Kontrastem dla niego jest Garden pełny tajemniczych i ciekawych dźwięków w zwrotce i prześladującą już po pierwszym przesłuchaniu melodią w refrenie.
Przedostatnie na płycie Deep kojarzy mi się trochę z twórczością Hendrixa. Nie przepadam za tym kawałkiem ale doceniam jego oryginalność i inność. Za to uwielbiam zamykające album Release będące prawdziwą muzyczną modlitwą. Choć jest to rozmowa Eddiego z nieżyjącym ojcem, o którego istnieniu dowiedział się już po jego śmierci (ten temat poruszany jest również w Alive) to brzmi ona jak psalm. Po raz kolejny wokalista Pearl Jam udowania w tym utworze, że jest mistrzem ekspresji. Na koniec, praktycznie już po wybrzmieniu Release słyszmy te same tajemnicze dźwięki co w pierwszych kilkunastu sekundach Once. Powoduje to, iż ten fenomenalny album zostaje spięty klamrą i pozwala płynnie przejść od jego końca do początku. A słuchać go można praktycznie bez przerwy.
W większości utworów, które tu się znalazły, czuje się, że nie ma w nich choćby pół zbędnego dźwięku, bo każda najmniejsza nuta, każde pojedyncze współbrzmienie i każda instrumentalna partia są po prostu perfekcyjne i umieszczone w idealnym miejscu. Niewiele jest płyt, o których można tak powiedzieć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Wspaniały album, moja płytka jest już tak porysowana, że niestety muszę słuchać na youtube. Rewelacja!
OdpowiedzUsuń