czwartek, 23 maja 2013

KONCERT THE XX - TORWAR 14.05

Zeszłoroczny koncert The XX na Openerze przyniósł lekkie rozczarowanie. Przez większość jego trwania myślałem głównie o tym, że angielskie trio to fantastyczna kapela do małej, ciasnej salki a nie plenerowego występu. Marzyłem o ich występie w pomieszczeniu wielkości Hydrozagadki, Proximy czy ewentualnie Stodoły, w których kameralny nastrój, jaki potrafią tworzyć w takim otoczeniu byłby jeszcze bardziej uderzający. Torwar wydawał mi się lekko kontrowersyjnym wyborem, jeśli chodzi o miejsce ich drugiego koncertu w Polsce- rzadko kiedy udaje się go odpowiednio nagłośnić a i nastrój intymności stworzyć w nim równie łatwo co dworcu kolejowym. Hala wypełniła się maksymalnie w 30 procentach więc tym bardziej szkoda, że organizatorzy nie pomyśleli o przeniesieniu tej imprezy do mniejszej sali. To była ostatnia malkontencka myśl, jaka przyszła mi do głowy przed występem Anglików. Potem było już tylko pięknie.



Wielu rzeczy spodziewałem się po tym koncercie ale nie tego, że podczas pierwszego kawałka dudniące, wkręcające się w ciało basy i drżenie podłogi osiągną poziom, jakiego doświadczyłem kilka dni wcześniej podczas koncertu Modestep. Po mocnym wstępie do Try i pierwszych słowach wyśpiewanych przez Romy i Oliviera moje uszy uderzyła czystość i perfekcja dźwięku, jaki rozległ się z głośników. Przez cały koncert świetne nagłośnienie zwracało uwagę równie mocno, co luz z jakim zespół wykonywał swoje utwory oraz czystość wokali, które na żywo są jeszcze głębsze i magiczne niż w nagraniach studyjnych. Pierwszy moment prawdziwej magii nastąpił w...
zagranym jako czwarte Reunion, któremu nieziemski klimat nadał dźwięk elektronicznych cymbałków cudownie komponujący się z gitarami i wokalami z dużym pogłosem zarówno w pierwszej, spokojnej, jak i drugiej pulsującej części.


Część utworów została delikatnie przearanżowana, za co duże brawa dla zespołu. Zdecydowanie najmocniejszym punktem ich występu na Torwarze było dla mnie Missing, podczas którego w uszy wwiercały się uderzenia bijącego serca uzyskiwane z elektronicznego, pionowego bębna obsługiwanego przez Jamiego przeplecione przez dźwięk organów grających smutny, pogrzebowy motyw przy słowach „do you still believe in you and me”. Efekt dodatkowo wzmacniało blade, białe światło padające na twarz Romy podczas jej partii wokalnych. Ciekawie wypadło również Crystalized z mocno zwolnioną zwrotką w towarzystwie rozmytych, bajkowych dźwięków klawiszy i pojawiających się co jakiś czas gitarowych triol.
Jedynie w nielicznych przypadkach aranżacyjne zabiegi psuły radość z piękna utworów The XX. Działo się tak przede wszystkim w Shelter, któremu nowa, szybsza wersja odebrała cały urok i klimat, nie korespondując w ogóle z tekstem i utrudniając jego odbiór. W efekcie zamiast porażającego pięknem utworu usłyszeliśmy przeciętny, jednosezonowy hit rodem z dyskoteki. Dziwnie wypadło również VCR zagrane dużo szybciej niż na płycie, tak jakby zespół chciał jak najszybciej skończyć i spakować się do domu. Ekstra tempo muzycy narzucili również w następującym po nim Islands, tu jednak nie przeszkadzało aż tak, jak w dwóch poprzednich wypadkach.



Piorunująco wypadło za to kończące zasadniczą część koncertu Infinity. Spokojny początek przerywany uderzeniami talerza w refrenie stopniowo przeistaczał się w coraz bardziej przyspieszającą transową część utworu. Cudowny efekt niósł ze sobą narastający wokalny dialog pomiędzy Romy a Olivierem, w wersji koncertowej dużo bardziej  emocjonalny niż na płycie. Podczas wybrzmiewania ostatnich dźwięków przed sceną pojawiły się na kilkadziesiąt sekund dwa laserowe iksy. Obserwować je można było również podczas krótkiego bisu, na który złożyły się piosenki otwierające oba albumy zespołu czyli Intro i Angels.



Oprawa wizualna koncertu, zgodnie z imagem zespołu była bardzo skromna. Biały materiał rozwieszony z tyłu sceny obramowany błyskającymi co jakiś jarzeniówkami oraz podest, na którym rządził Jamie miotający się między mnóstwem elektronicznych instrumentów, mikserów i „żywych” werbla, talerza czy kotła. Robota, jaką wykonuje ten człowiek na scenie robi naprawdę duże wrażenie, bo o ile głosy Romy i Oliviera same w sobie niosą coś tajemniczego i gładzą po brzuchu od środka to dźwiękowo-rytmiczne smaczki, których dostarcza na koncertach Jamie stanowią o wyjątkowości koncertów The XX. Ascetyczny nastrój koncertu ciekawie uzupełniały światła, zarówno te punktowe jak i reflektor świecący z tyłu szerokim białym strumieniem oraz wspomniane wcześniej lasery, które co jakiś czas przypominały mi czas sprzed 20 lat, kiedy zafascynowany oglądałem w teatrze musical Metro. Bardzo fajny efekt wywoływały laserowe tafle rozciągające się nad głowami publiczności, w środku których unosiły się wyglądające nieco jak płynące chmury opary benzyny, znane z okładki drugiej płyty.




Jeden kolegów opowiadał mi, że podczas promującego pierwszą płytę koncertu The XX we Włoszech jedynym wypowiedzianym słowem jakie padło było „buena sera” jeszcze przed wybrzmieniem pierwszego dźwięku. Od tego czasu członkowie zespołu zdecydowanie poprawili swoją komunikatywność, bo podczas wtorkowego wieczoru w Warszawie byli znacznie bardziej gadatliwi zapewniając o radości z przyjęcia przez tutejszą publiczność. Wyglądało to i brzmiało wiarygodnie, szkoda tylko, że nie przełożyło się na choćby jeden krórki utwór zagrany ponad ustalony z góry i tłuczony od kilku miesięcy schemat. Mimo braku niespodzianek i ledwie 60 minut muzyki nie wierzę aby ktokolwiek wychodził z tego koncertu rozczarowany. W powietrzu czuć było raczej wszechobecne poruszenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)

Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D