Zeszłoroczny koncert The
XX na Openerze przyniósł lekkie rozczarowanie. Przez większość jego trwania
myślałem głównie o tym, że angielskie trio to fantastyczna kapela do małej,
ciasnej salki a nie plenerowego występu. Marzyłem o ich występie w
pomieszczeniu wielkości Hydrozagadki, Proximy czy ewentualnie Stodoły, w
których kameralny nastrój, jaki potrafią tworzyć w takim otoczeniu byłby
jeszcze bardziej uderzający. Torwar wydawał mi się lekko kontrowersyjnym
wyborem, jeśli chodzi o miejsce ich drugiego koncertu w Polsce- rzadko kiedy
udaje się go odpowiednio nagłośnić a i nastrój intymności stworzyć w nim równie
łatwo co dworcu kolejowym. Hala wypełniła się maksymalnie w 30 procentach więc
tym bardziej szkoda, że organizatorzy nie pomyśleli o przeniesieniu tej imprezy
do mniejszej sali. To była ostatnia malkontencka myśl, jaka przyszła mi do
głowy przed występem Anglików. Potem było już tylko pięknie.
Wielu rzeczy spodziewałem
się po tym koncercie ale nie tego, że podczas pierwszego kawałka dudniące,
wkręcające się w ciało basy i drżenie podłogi osiągną poziom, jakiego
doświadczyłem kilka dni wcześniej podczas koncertu Modestep. Po mocnym wstępie
do Try i pierwszych słowach wyśpiewanych przez Romy i Oliviera moje uszy
uderzyła czystość i perfekcja dźwięku, jaki rozległ się z głośników. Przez cały
koncert świetne nagłośnienie zwracało uwagę równie mocno, co luz z jakim zespół
wykonywał swoje utwory oraz czystość wokali, które na żywo są jeszcze
głębsze i magiczne niż w nagraniach studyjnych. Pierwszy moment prawdziwej
magii nastąpił w...
zagranym jako czwarte Reunion, któremu nieziemski klimat nadał
dźwięk elektronicznych cymbałków cudownie komponujący się z gitarami i wokalami
z dużym pogłosem zarówno w pierwszej, spokojnej, jak i drugiej pulsującej
części.
Część utworów została
delikatnie przearanżowana, za co duże brawa dla zespołu. Zdecydowanie
najmocniejszym punktem ich występu na Torwarze było dla mnie Missing, podczas
którego w uszy wwiercały się uderzenia bijącego serca uzyskiwane z
elektronicznego, pionowego bębna obsługiwanego przez Jamiego przeplecione przez dźwięk organów grających smutny, pogrzebowy
motyw przy słowach „do you still believe in you and me”. Efekt dodatkowo
wzmacniało blade, białe światło padające na twarz Romy podczas jej partii
wokalnych. Ciekawie wypadło również Crystalized z mocno zwolnioną zwrotką w
towarzystwie rozmytych, bajkowych dźwięków klawiszy i pojawiających się co
jakiś czas gitarowych triol.
Jedynie w nielicznych
przypadkach aranżacyjne zabiegi psuły radość z piękna utworów The XX. Działo się
tak przede wszystkim w Shelter, któremu nowa, szybsza wersja odebrała cały
urok i klimat, nie korespondując w ogóle z tekstem i utrudniając jego odbiór. W
efekcie zamiast porażającego pięknem utworu usłyszeliśmy przeciętny,
jednosezonowy hit rodem z dyskoteki. Dziwnie wypadło również VCR zagrane dużo
szybciej niż na płycie, tak jakby zespół chciał jak najszybciej skończyć i
spakować się do domu. Ekstra tempo muzycy narzucili również w następującym po
nim Islands, tu jednak nie przeszkadzało aż tak, jak w dwóch poprzednich
wypadkach.
Piorunująco wypadło za to
kończące zasadniczą część koncertu Infinity. Spokojny początek przerywany
uderzeniami talerza w refrenie stopniowo przeistaczał się w coraz bardziej
przyspieszającą transową część utworu. Cudowny efekt niósł ze sobą narastający
wokalny dialog pomiędzy Romy a Olivierem, w wersji koncertowej dużo bardziej emocjonalny niż na płycie. Podczas
wybrzmiewania ostatnich dźwięków przed sceną pojawiły się na kilkadziesiąt
sekund dwa laserowe iksy. Obserwować je można było
również podczas krótkiego bisu, na który złożyły się piosenki otwierające oba
albumy zespołu czyli Intro i Angels.
Oprawa wizualna koncertu,
zgodnie z imagem zespołu była bardzo skromna. Biały materiał rozwieszony z
tyłu sceny obramowany błyskającymi co
jakiś jarzeniówkami oraz podest, na którym rządził Jamie miotający się między
mnóstwem elektronicznych instrumentów, mikserów i „żywych” werbla, talerza czy
kotła. Robota, jaką wykonuje ten człowiek na scenie robi naprawdę duże
wrażenie, bo o ile głosy Romy i Oliviera same w sobie niosą coś tajemniczego i
gładzą po brzuchu od środka to dźwiękowo-rytmiczne smaczki, których dostarcza
na koncertach Jamie stanowią o wyjątkowości koncertów The XX. Ascetyczny
nastrój koncertu ciekawie uzupełniały światła, zarówno te punktowe jak i
reflektor świecący z tyłu szerokim białym strumieniem oraz wspomniane
wcześniej lasery, które co jakiś czas przypominały mi czas sprzed 20 lat, kiedy
zafascynowany oglądałem w teatrze musical Metro. Bardzo fajny efekt wywoływały
laserowe tafle rozciągające się nad głowami publiczności, w środku których
unosiły się wyglądające nieco jak płynące chmury opary benzyny, znane z okładki
drugiej płyty.
Jeden kolegów opowiadał
mi, że podczas promującego pierwszą płytę koncertu The XX we Włoszech jedynym
wypowiedzianym słowem jakie padło było „buena sera” jeszcze przed wybrzmieniem
pierwszego dźwięku. Od tego czasu członkowie zespołu zdecydowanie poprawili swoją
komunikatywność, bo podczas wtorkowego wieczoru w Warszawie byli znacznie
bardziej gadatliwi zapewniając o radości z przyjęcia przez tutejszą publiczność.
Wyglądało to i brzmiało wiarygodnie, szkoda tylko, że nie przełożyło się na
choćby jeden krórki utwór zagrany ponad ustalony z góry i tłuczony od kilku
miesięcy schemat. Mimo braku niespodzianek i ledwie 60 minut muzyki nie
wierzę aby ktokolwiek wychodził z tego koncertu rozczarowany. W powietrzu czuć
było raczej wszechobecne poruszenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aby zamieścić komentarz:
1) wpisz treść komentarza w białe pole
2) z pola "komentarz jako" wybierz "nazwa/adres URL"
3) wyświetlą sie 2 nowe pola - w polu "nazwa" wpisz imię/ksywę i naciśnij na "dalej"
4) potem klik na "zamiesc komentarz" i gotowe ;-)
Jeśli wyskoczy błąd powtórz krok 4 ;-D