Ten koncert miał się odbyć 1 września. Po fenomenalnym show otwierającym dzień wcześniej europejską część trasy eXPERIENCE & iNNOCENCE Tour, Bono i spółka wyszli na scenę w 79. Rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Zostali na niej jednak niespełna 25 minut. Po mega energetycznym początku podczas śpiewania Red Flag Day wokalista dosłownie stracił głos. Przeprosił tłumacząc przy okazji, że od dawna nie pali i kompletnie nie wie co się stało, gdyż jeszcze chwilę temu „śpiewał jak ptak”. Piąty zagrany utwór, okazał się tym ostatnim tamtego dnia. Bono próbował śpiewać, z głośników słychać było jednak tylko zachrypniętą recytację. To był koniec tamtego muzycznego wieczoru. Ostatnim zagranym utworem był, o ironio, Beautiful Day. Zespół od razu zapowiedział powtórzenie koncertu a pierwszym wolnym terminem był 13 listopada, czyli wczoraj.
Na podstawie tej sytuacji można napisać wiele tekstów dotykających rzeczy ważnych, może nawet najważniejszych. Pierwsza, dość banalna to cytat z Forresta Gumpa „życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co trafisz”. Wokalna kontuzja Bono jawiła się czymś nieprawdopodobnym biorąc pod uwagę moc, z jaką wyśpiewał pierwsze dwie piosenki oraz cały koncert dzień wcześniej. Pamiętam, że to właśnie ta myśl towarzyszyła mi podczas przedwczesnego wychodzenia z hali. Możesz mieć super plan, być przygotowanym na 10000%, mieć w zanadrzu wiele alternatyw a czasem i tak po prostu dzieje się coś na co absolutnie nie masz wpływu. Jedynym sensownym zachowaniem w takim przypadku jest chwycić się jak najszybciej tego, na co wpływa masz.
Dwa dni po tamtym niedokończonym koncercie ogłoszono, że ten powtórzony odbędzie się 13.11 i będzie ostatnim z całej trwającej niemal rok trasy. Tym sposobem, zupełnie nieoczekiwanie dostałem szansę obejrzenia otwierającego i zamykającego trasę show. U2 jest absolutnie moim zespołem numer jeden ale myślę, że nawet dla mniej zaangażowanego fana taka możliwość to coś naprawdę fajnego. Choćby dlatego, że daje nadzieję na to, że przez ten czas zespół poeksperymentuje trochę z setlistą, pomyśli o nowych aranżacjach itp. „Niedokończony” koncert z 1. września miał być dokładnie identyczny jak ten z 31. sierpnia. Ten wczorajszy był ZUPEŁNIE inny.
Przyjechałem do Berlina trochę „last minute”, mniej niż godzinę przed rozpoczęciem koncertu. Z dworca szybko do hostelu, z hostelu do hali, spotkanie ze znajomymi, chwila i światła gasną. Chyba pierwszy raz, a był to mój 15. koncert U2, nie nastawiałem się na niego jakoś specjalnie, nie przygotowywałem mentalnie. Po prostu wpadłem do hali, ciekawy tego co się wydarzy i szczęśliwy, że mogę się spotkać a Ajriszami po raz kolejny. Pierwsze 3 piosenki standardowe, poziom energetyczny publiczności nieco jakby inny, zwłaszcza przy I Will Follow czuć było moc. Chwilę później Gloria, czyli pierwsza niespodzianka w setliście. Ten numer ma prawie 40 lat ale zachwyca do dziś swoją prostotą i pięknem. Koncertowym numerem pięć, tak jak we wrześniu, okazał się Beautiful Day, co oczywiście było dla Bono okazją do wspomnienia wydarzeń sprzed kilku tygodni oraz podziękowania fanom za ponowne przybycie. A potem zaczęły się dziać muzyczne cuda. Po Pięknym Dniu przyszedł czas na Dirty Day czyli utwór z Zooropy, które przez ostatnie ćwierć wieku grany był tylko podczas dwóch poprzednich koncertów. U2, jak większość niestety zespołów, rzadko majstruje przy koncertowej rozpisce. Zazwyczaj zmienia 2 piosenki, którym nie towarzyszą żadne wizualizacje. Dirty Day zamiast Cedarwood Road było więc zmianą niemalże rewolucyjną, wymagało bowiem nie tylko zagrania innych nut ale zmiany całej oprawy koncertu. To był pierwszy tego wieczora prawdziwy szok.
A potem czas cofnął się do roku 1991 i pojawiło się Achtung Baby, czyli płyta mojego życia. Zoo Station i The Fly pozwoliły mi się przenieść w inny wymiar. Słyszałem już te piosenki na żywo ale w Berlinie smakują one wyjątkowo. Podobnie jak zagrane chwilę później w środku ekranu Stay oraz Who’s Gonna Ride Your Wild Horses. Druga część koncertu nie zawierała już niespodzianek, przeżyłem ją jednak w większości w odległości 2 metrów od muzyków. Jest pewna magia w kształcie sceny, z którą U2 objeżdżają świat. Scenografia stanowi bardzo ważny element show, a mała, niziutka scena zwana E-Stage pozwala na niemal fizyczny kontakt z zespołem. Na wyciągnięcie ręki widać każdy grymas, kroplę potu, fantastyczne zgranie między muzykami i wiele innych smaczków dostępnych normalnie tylko dla oka kamery.
Dwa i pół miesiąca wcześniej, 31 sierpnia, z perspektywy trybun przeżyłem największą muzyczną niespodziankę, jaka kiedykolwiek mogła spotkać mnie ze strony Bono i spółki. Niegrana na żadnej wcześniejszej trasie od momentu jej powstanie w 1991 roku piosenka Acrobat - najlepsza piosenka, jak moim skromnym zdaniem istnieje na świecie, z wielu względów absolutnie najważniejszy utwór w moim życiu. To wtedy usłyszałem ją po raz pierwszy i tamtego uczucia, tej muzycznej radości, poczucia, że nic nie jest niemożliwe nie zapomnę do końca życia. Wczoraj przeżyłem Acrobata z perspektywy płyty, doceniając kunszt aktorski Bono wcielającego się ponownie w pana MacPhisto.
To miała być krótka recenzja ale ewidentnie nie wyszło. Mógłbym o tym koncercie opowiadać bardzo długo. Gdybym jednak miał streścić go mniej zainteresowanym tematem powiedziałbym, iż Mercedes-Benz Arena byłą tego wieczoru o wiele bardziej dynamiczna niż podczas większości koncertów U2. Moc skakania, moc śpiewania, czasami wręcz uniemożliwianie kontynuowania koncertu za sprawą śpiewania motywu z poprzedniej piosenki jak po Love is Bigger Than Anything In Its Way. Dużo wspominków Bono zarówno dotyczących Berlina z czasów nagrywania Achtung Baby, jak i wakacji lat 90-tych spędzanych wspólnie przez cały zespół wraz z rodzinami. Rozliczanie się wokalisty z relacji z ojcem, nawoływanie do słuchania dzieci, wspomnienia nieżyjącego już projektanta obecnej trasy koncertowej. To nie był standardowy koncert i dało się to odczuć zarówno ze strony jego twórców jak i odbiorców. Czułem się jak na imprezie z kumplami, jak na spotkaniu w towarzystwie, które przeżyło wiele wspólnych chwil i które chce uczynić ten wieczór najpiękniejszym z możliwych.
Pod koniec Bono powiedział, że ostatnie 4 lata były dla nich bardzo ważne, dużo czasu spędzili w studio i trasie a teraz „we are going away”. Ze zdziwieniem przeczytałem dosłownie kilka godzin później spekulacje odnośnie tego, że „być może był to ostatni koncert w historii zespołu”. Teksty na ten temat zamiesza choćby New Musical Express. Będąc tam na miejscu absolutnie nie odniosłem wrażenia jakby zespół żegnał się właśnie ze sceną. Brzmiało to raczej jak zapowiedź zasłużonych wakacji i jestem przekonany, że jeszcze nie raz spotkam się na koncercie z Bono i spółką. A jeśli to nieprawda to koncert z 13 listopada 2018 roku byłby przepięknym zwieńczeniem kariery wspaniałej irlandzkiej czwórki.