Tegoroczny Orange Warsaw Festival rozpoczął się z
hukiem...spadającego telebimu. Współczuję tym, którzy pierwszego dnia
nastawiali się na zabawę przy dźwiękach Ska-P czy The Pretty Reckless, których
koncerty nie odbyły się z powodu opadów, a raczej opadu ekranu. Na swoje
szczęście uczestniczyłem tylko w trzecim, ostatnim dniu imprezy na Stadionie
Narodowym, a konkretnie w dwóch jego koncertach, z których wrażeniami chcę się
tu krótko podzielić.
Nigdy jeszcze nie szedłem na muzyczny festiwal tak
"sprofilowany" jak w zeszłą niedzielę skupiając się jedynie na
występach Kasabian oraz Limp Bizkit.
Początek trasy koncertowej promującej nowy album to
zdecydowanie najlepszy moment na zobaczenie każdego zespołu na żywo. Premiera
48:13 - piątej, studyjnej płyty czwórki z Leicester miał miejsce 6 dni przed
ich warszawskim koncertem. Widziałem Kasabian na żywo po raz czwarty, zawsze
było fajnie, ale nigdy jeszcze nie prezentowali się na scenie tak żywiołowo. W
muzykach czuć było kipiącą energię, niemal każdy kawałek został zagrany z mocą,
która omal nie rozsadziła Narodowego. Mimo tradycyjnych problemów tego miejsca
z nagłośnieniem zabawa była przednia, a sam dźwięk też był przynajmniej
przyzwoity. Na płycie łomotało jak nie wiem, ale spokojnie dało się odróżnić
partie basu, dęciaków czy wokalu. Kasabian postawiło tego wieczoru na czad.
Rozpoczęli tak jak startuje ich nowa płyta, od mega chaotycznego i kosmicznego
Bumblebee, o którym bardziej rozpiszę się już wkrótce przy okazji recenzji
48:13 ale tu powiem tylko, że na żywo jest chyba jeszcze bardziej piorunujący
niż w wersji studyjnej.
Następne kawałki pozostawiły metronom perkusisty na
niemal niezmienionym tempie. Shoot
The Runner, Underdog, Where Did All The Love Go, Days Are Forgotten oraz Eez-eh
to kolejne pięć numerów zagranych tego dnia przez Anglików. Stadion
dosłownie frunął razem z tysiącami skaczących ludzi. Dopiero siódme w
kolejności I.D. pozwoliło na kilka minut oddechu przed, jak się okazało,
kolejnym maratonem czadu. Fantastyczny miks najstarszych kawałków z najnowszymi
w reprezentacji Club Foot, Stevie oraz Empire znowu wprowadził bowiem w drżenie
całą Saską Kępę. Równie mocno co przewidywalnie było podczas zamykającej ten
fantastyczny występ trójki: Switchblade Smiles, Vlad The Impaler oraz Fire
poprzedzonej bujającym jak zawsze L.S.F.
Jedynym nie końca, moim zdaniem, udanym pomysłem tego dnia
było wykonanie Praise You z repertuaru Fatboy Slima. Po pierwsze nie było w nim
nic oryginalnego, po drugie zbyt wielu świetnych, własnych kompozycji Kasabian
zabrakło z powodu ograniczonego czasu, żeby "marnować" 5 minut na
cover. Czekam niecierpliwie na pierwszy, halowy koncert Anglików w Polsce, tak
aby mogli znajdować się na scenie tak długo, jak chcą, tak, aby mogli zrobić
krótki set akustyczny, zagrać kilka "smaczków" i zaprezentować bis
dłuższy niż 20-sekundowe All You Need Is Love a capella. Wierzę, że nastąpi to
jeszcze w tym roku, bo zarówno Tom, jak i Sergio byli autentycznie zajarani
przyjęciem w Warszawie, kilkakrotnie dając temu werbalny wyraz.
Na pierwszy w życiu koncert Limp Bizkit ruszyłem naładowany
mega pozytywną energią. A to, co zaprezentowali na drugiej, umieszczonej na
błoniach Stadionu Narodowego scenie, Fred Durst i spółka podniosło ją do potęgi
piątej. Set, którym Amerykanie poczęstowali zeszłej niedzieli publikę zasługuje
na muzycznego Oscara. Przed koncertem zastanawiałem się czy twórczość Limp
Bizkit przetrwała próbę czasu, czy przypadkiem nie zabrzmi w 2014 roku jak
ciężkostrawny oldschool. Już pierwsze 3 minuty oddaliły moje obawy o kontynent
dalej niż dziewczyna, która poszła w siną dal. Zagrane w początkowej fazie
koncertu Rollin', Gold Cobra czy My Generation brzmiały tak jakby skomponowano
je kilka miesięcy temu. Wrażenie potęgowało fantastyczne nagłośnienie sceny
znajdującej się poza konstrukcją stadionu, co tylko utwierdza mnie w
przekonaniu, iż największy muzyczny festiwal stolicy powinien odbywać się gdzie
indziej, chociażby jak niegdyś na Służewcu, gdzie dźwięk był równie dobry jak
podczas tegorocznego występu LB. Czysty, melodyjny wokal, mega czadowe gitary,
fantastycznie nakręcająca perkusja i fenomenalne, stawiające czoło upływającemu
czasowi kawałki to wszystko sprawiło, iż chciałem aby ta muzyczna noc nigdy się
nie skończyła. Limp Bizkit fantastycznie wplątywali między swoje numery
fragmenty klasyków, chociażby Birthday 50 Centa czy Stayin' Alive Bee Gees. Na
kolana powaliły mnie jednak dwa zagrane na żywo covery: Faith z repertuaru
Geroge'a Michaela, a przede wszystkim Killin' In The Name Of nieodżałowanego
Rage Against The Machine. Moja szczęka znalazła się po tym koncercie znacznie
poniżej poziomu kopanej nieopodal drugiej linii metra. Jeżeli kiedykolwiek
będziecie mieli okazję zobaczyć w swojej okolicy Kasabian lub Limp Bizkit
skorzystajcie z niej choćby nie wiem co. No i trzymajmy kciuki za to by kolejny
Orange Warsaw Festival miał równie dobry line-up ale odbył się w innej, nie
przymkniętej części miasta.